23

No-Name-Key, Floryda, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
14:40 letniego czasu wschodniego USA
2 października 2004

Mike usilnie starał się zachować spokój.

— Sir, rozumiem, że nie prowadzi pan już hotelu. Mogę nawet zrozumieć, że nie lubi pan turystów. Ale mam ze sobą żonę i córkę i musimy gdzieś przenocować.

Mężczyzna za ladą miał pięćdziesiąt parę lat; długie, siwiejące włosy spiął w kucyk. Patrzył z góry na niskiego, potężnie zbudowanego żołnierza i z niesmakiem marszczył nos.

— Słuchaj, koleś, masz rację. Nie prowadzę już hotelu. Nie ma już turystów. Jakim cudem, do diabła, ty jeszcze się tu kręcisz, kiedy cała reszta siedzi w bazach wojskowych?

Mike załamał ręce.

— Skorzystałem ze wszystkich możliwych kruczków prawnych. To chciał pan usłyszeć?

W rzeczywistości to za jego plecami skorzystano ze wszystkich kruczków prawnych.

Twarz właściciela zmieniła się.

— Słuchaj…

— Harry — powiedziała jakaś kobieta z mieszczącego się z tyłu biura — uspokój się.


Obóz rybacki No-Name-Key składał się z ośmiu starych, drewnianych, wypłowiałych na słońcu bungalowów, przystani na kilku chwiejnych palach, zupełnie nowej trzydziestometrowej chłodni z pustaków oraz recepcji — jednopiętrowego drewnianego budynku tuż przy małym porcie. Wewnątrz pierścienia budynków znajdował się mały parking w kształcie muszli ostrygi. Stały tam pojazdy najprzeróżniejszych typów, głównie ciężarówki z odkrytą przyczepą.

Ich maski pokrywały grubą warstwą kurz i liście palm. Gdzieś zza chłodni dobiegał warkot starego dieslowskiego generatora, a silny południowo-zachodni wiatr przynosił ciężki odór ryb i gnijących glonów.

Recepcja pełniła zarazem rolę sklepiku. W przedniej części znajdowały się artykuły spożywcze, z tyłu trzymano sprzęt wędkarski i żywe przynęty. Z jednej strony lady stała kasa sklepowa i lodówka. Po drugiej stronie znajdowały się drzwi z szyldem „Wstęp wzbroniony”. To właśnie zza tych drzwi dobiegał kobiecy głos.

Obie części sklepu świeciły pustkami. Wszystkie pojemniki na przynęty były puste, tak samo jak półki i stojaki na sprzęt. Podobnie było w części spożywczej. Stało tam tylko kilka słoików masła orzechowego i parę litrowych słojów na sprzedaż. Chociaż sklep był pusty, najwyraźniej nadal o niego dbano. Regały obłożono folią, żeby nie paskudziły ich muchy, a podłogę niedawno umyto.

Mężczyzna stojący przy staroświeckiej kasie sklepowej przewrócił tylko oczami i wyjrzał przez okno, a do pomieszczenia weszła kobieta. Była po czterdziestce i przypominała O’Nealowi sierżant Bogdanowicz. Miała długie blond włosy, spięte w opadający na plecy kucyk; nosiła podniszczone spodnie i wiejską bluzkę. Miała też najciemniejszą opaleniznę, jaką Mike kiedykolwiek widział. Na jej twarzy gościł uśmiech.

— Proszę wybaczyć mojemu mężowi. — Wślizgnęła się za ladę i bezceremonialnym szturchnięciem biodrem odepchnęła małżonka. — To świetny materiał na pustelnika.

— Przepraszam, że się narzucam… — zaczął Mike.

— Wcale się pan nie narzuca — odpowiedziała uśmiechnięta właścicielka. — Harry miał na myśli, że prawie niczego już nie mamy. A co do stanu kwater…

— To ruina — parsknął Harry. — Od roku nie mieliśmy żadnego gościa. Tylko w jednym domu dach nie przecieka. — Zamyślił się. — No, może w dwóch.

— I właśnie te oferujemy — stwierdziła właścicielka z uśmiechem.

— Zużyliśmy większość pościeli! — zaprotestował Harry.

— A więc będziemy improwizować.

— Nie ma prądu! — zagrzmiał właściciel.

— Jest generator — uśmiechnęła się blondynka.

— Jest potrzebny do lodu!

— Ci państwo to nasi goście!

— Nie mamy paliwa dla gości!

— Coś się wymyśli.

— Nie ma jedzenia!

— Bzdury. Mamy ryby, homara, kraba… — Zwróciła się do Mike, który z rozbawieniem obserwował tę rodzinną kłótnię. — Nikt z pańskiej rodziny nie jest uczulony na skorupiaki?

— Nie. — Mike zaśmiał się. — Pozwólcie państwo, że coś powiem.

Po pierwsze, nie potrzebujemy prądu. Jesteśmy przygotowani na to, żeby obozować pod namiotem, więc mamy latarki. Po drugie, mamy własne śpiwory, więc nie potrzebujemy pościeli. Jakiekolwiek łóżko jest lepsze niż podłoga, a dach nad głową jest lepszy od namiotu.

Chcemy spędzić kilka dni na Florida Keys i może trochę ponurkować i połowić ryby.

Mike zwrócił się teraz do właściciela, który sprawiał wrażenie, że chce zaprotestować.

— Chciałbym wyjaśnić kilka spraw. Otóż możemy zapłacić, i to dobrze. Jeśli nie przyjmuje pan kredytów federacyjnych, przywieźliśmy sprzęt, którego podobno tu brakuje. Zauważyłem, że ma pan puste półki, a ja mam pięćdziesięcio — i dwudziestopięciofuntowy zwój włókna nylonowego, spławiki i przynęty, pięć masek do nurkowania i dwa opakowania haczyków.

Usta właściciela powoli otwierały się ze zdziwienia. Mike kontynuował.

— Mamy też „racje żywnościowe”, więc doskonale sobie poradzimy.

Przeniósł wzrok na właścicielkę. Para wymieniła spojrzenia, a Harry wzruszył ramionami.

— Witamy w obozie rybackim No-Name-Key — powiedziała z uśmiechem właścicielka.

O’Neal odwzajemnił uśmiech.

— Proszę mi mówić Mike.

Domek był mały, stary i cuchnął pleśnią; na Florida Keys był to zapach powszechny tak samo, jak komary. Kiedy otworzyli drzwi, kameleon przerwał pościg za jakimś mrówkopodobnym owadem.

Domek był wyposażony w dwa łóżka dla dorosłych i dostawkę dla Cally. Całość podzielono na dwie części: od strony parkingu znajdowały się pokój dzienny, kuchnia i jadalnia, a z tyłu, bliżej zatoczki, mieściły się sypialnia i łazienka.

Meble najwyraźniej pochodziły z lat sześćdziesiątych. Popękane krzesła, oświetlone teraz gasnącymi promieniami słońca, wykonano ze stalowych rurek i obito plastikiem. Blaty stołów i podłoga były pokryte tak zniszczonym linoleum, że trudno było rozpoznać pokrywające je wzory. Mike zerknął na niefunkcjonalną kuchenkę, telewizor i lodówkę. W oknie sypialni po klimatyzacji pozostały tylko ślady, na szczęście jednak pod rozłożystymi palmami i dębami wiał stosunkowo chłodny wiatr. Mieli bieżącą wodę, ale właścicielka — Karen — zaznaczyła, że obowiązuje jej ścisłe dozowanie i raczej nie należy jej pić. Na miejscu dostępna była niewielka ilość importowanej wody mineralnej w butelkach, ale główne źródło wody pitnej stanowił destylator przy chłodni.

Chłodnia okazała się centrum życia miejscowej społeczności, o czym Mike przekonał się, kiedy opuścił kwaterę o zmierzchu.

Uciekając przed chmarą komarów, szybko popędził przez parking do grupki ludzi zebranych na osłoniętej werandzie. Okazało się, że właśnie oporządzają swój całodzienny połów.

Gdyby nie czapki baseballówki, jarząca się żarówka latarni i ich współczesne ubrania, scena mogłaby pochodzić z dowolnej epoki ostatniego tysiąclecia. Mężczyźni i kobiety stojący przy stołach rozmawiali i śmiali się, pracując przy swoim morskim żniwie.

Jak rozróżniali swój połów, pozostawało tajemnicą. Na jednym wspólnym stole leżały kauczukowe worki. Wyciągano z nich ryby, niektóre jeszcze żywe, i przesuwano je po stole do wolnego w danej chwili członka grupy, który patroszył je filetował.

Szybkość i sprawność pracy rybaków zrobiła na Mike’u ogromne wrażenie. Ich metoda patroszenia różniła się od tej, do której był przyzwyczajony. On zwykle wkładał nóż w odbyt ryby i ciął aż do skrzeli, a potem odcinał głowę i wyciągał wnętrzności razem z nią, bądź wywlekał je ręką i zostawiał głowę.

Tutaj patroszenie ryb, głównie lucjan i innych okoniowatych, polegało na rozcięciu gardła do skrzeli, a potem brzucha do odbytu.

Następnie jednym, szybkim ruchem dłoni wyszarpywano wnętrzności i sięgano po następną rybę.

Filetowanie odbywało się jeszcze szybciej. Mięśnie ryby rozcinano od płetw odbytowych do kręgosłupa, potem wzdłuż niego; trzecie cięcie zostawiało płat skóry, trzymający się na ogonie. Jeden ruch noża usuwał z niego mięso. Potem rybę odwracano i robiono to samo z drugiej strony. Resztki wrzucano do wiadra; przydawały się do zastawiania pułapek i jako przynęty. Co jakiś czas rybacy przerywali patroszenie, ostrzyli noże i znów wracali do pracy.

Gotowe filety trafiały do stojącej na szczycie stołu balii, a tam grupka dzieci pod kierownictwem starszej dziewczyny sortowała ryby według gatunków, płukała je i obkładała lodem. Kiedy balia była pełna, zanoszono ją do chłodni.

Po kilku minutach przyglądania się Mike chwycił wolny nóż i rękawice i przyłączył się do rybaków. Początkowo próbował patroszyć ryby po swojemu, ale szybko przekonał się, że nie tylko zajmuje to więcej czasu, ale także pozostawia więcej trzewi w jamie brzusznej.

Otaczający go rybacy mówili z silnym, chropowatym akcentem, więc chwilami trudno mu było ich zrozumieć. Rozmowa dotyczyła właściwie tylko trzech tematów: pogody na następne dni (dość dobra), rybostanu (niezły) i cen ryb (niskie). Od jakiegoś czasu ceny wszystkich głównych gatunków ryb, nawet bardzo poszukiwanych strzępieli i lucjan, systematycznie spadały.

Potem Harry i rybak imieniem Bob wdali się w kłótnię na temat prądu. Bob uważał, że Harry żałuje im prądu na cosobotnie przyjęcie w No-Name-Key Pub, a Harry wskazywał na zgubne skutki nadmiernego zużycia paliwa.

Wreszcie wypatroszono ostatnią rybę i Mike ściągnął rękawice.

Rybak zwany Bobem zmierzył go wzrokiem od stóp do głów i rzucił mu rozciętą na pół cytrynę.

— Dobra, myjemy się i chodźmy do pubu.

Chór zgodnych pomruków Mike odebrał jako zaproszenie. W najgorszym wypadku ktoś mógł spróbować go wyrzucić. Powodzenia.

Twarde mydło domowej roboty i cytryna usunęły nieprzyjemny zapach ryb i grupka ludzi opuściła werandę ku uciesze komarów. Pub oświetlała zawieszona nad drzwiami lampa naftowa, ale prowadząca do niego ścieżka tonęła w gęstym mroku. Mike szedł między Harrym a Bobem i czuł się trochę tak, jakby miał eskortę.

— To miło z twojej strony, że nam pomogłeś — powiedział trochę sztywno Harry.

— Im więcej rąk do pracy, tym lepiej — odpowiedział Mike.

Przez jakiś czas szli w milczeniu.

— Jesteś w wojsku? — zapytał od niechcenia Bob.

— W Siłach Uderzeniowych Floty.

— A może jeszcze powiesz — powiedział Harry z drwiną — że byłeś w kosmosie i masz pierś pełną medali z Barwhon? Bujaj las, a nie nas.

— Był tu u nas taki jeden gość — wyjaśnił Bob — który powiedział, że jest z Komanda Foki w Bazie Powietrznej Homestead czy jakoś tak. Zajęły się nim gliny i okazało się, że zdezerterował z jednostki Gwardii w Missouri.

— Ale miał gadane… — dodał gorzko Harry.

— Orżnął Harry’ego na niezłą sumkę. I wyżarł nam wszystkie zapasy — wyjaśnił Bob.

Mike zatrzymał się, a za nim stanęli także Harry i Bob. Sięgnął do przepastnej kieszeni marynarki i wyjął z portfela kartę. Była dobrze widoczna dzięki lekko świecącemu paskowi wokół krawędzi.

— Zapomniałeś poprosić mnie o dokumenty — powiedział Mike i wręczył kartę Bobowi zamiast Harry’emu.

Następnie nacisnął przełącznik na spodzie elektronicznego identyfikatora.

Ukazał się hologram Mike’a w przepisowej pozycji na spocznij, ubranego w jedwabny uniform, a komputerowy głos zaczął podawać jego dane. Nazwisko, stopień wojskowy, długość trwania służby, galaksjański numer identyfikacyjny, wzrost, wagę, płeć i wiek.

Karty identyfikacyjne były wykonane z tego samego ogniotrwałego materiału, co pancerze wspomagane, i nawet po ich uszkodzeniu można było użytkownika zidentyfikować.

Kiedy nagranie skończyło się, przez chwilę słychać było tylko brzęczenie komarów i lekkie podmuchy wiatru. Bob oddał Mike’owi identyfikator.

— Rzeczywiście jesteś z Sił Uderzeniowych Floty — powiedział obojętnie Harry. — Niech ci będzie.

— A moja żona jest pierwszym oficerem fregaty we Flocie — powiedział łagodnie Mike — i jeśli potraktujesz ją tak samo jak mnie, nakarmię cię twoją lewą ręką.

— On chyba nie żartuje — zaśmiał się Bob, widząc zakłopotanie właściciela sklepu.

— E, co tam — powiedział podstarzały hipis. — Już tak dawno nie jadłem czerwonego mięsa, że może wcale nie byłoby to takie złe.

— Faktycznie, sytuacja trochę się skomplikowała — zgodził się Mike.

Загрузка...