62

Fairfax, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
07:26 letniego czasu wschodniego USA
11 października 2004

Suburban podskoczył, kiedy najechał na wystający fragment ogrodzenia.

Najszybsza droga przez osiedla jedno — i dwupiętrowych budynków wiodła przeważnie przez podwórka. Wcześniej musieli zawrócić przy Glebe Road i pojechać z powrotem w górę Wilson Boulevard, zanim znaleźli miejsce nie zablokowane całkowicie przez samochody. Na zakorkowanych ulicach wszystko stało, a w dzielnicach handlowych i przed fast-foodami przy głównych trasach przelotowych roiło się od porzuconych pojazdów. Kiedy wreszcie przebili się przez Wilson Boulevard, postanowili jechać tylko podwórzami i bocznymi drogami.

Mogli porzucić transportery. W okolicy napotykali bardzo dużo bezpańskich pojazdów wojskowych. Ale gdyby je zostawili, musieliby pożegnać się z moździerzami i półcalowymi M-2. Keren wolał jednak zachować siłę ognia, na wypadek małego spotkania z Posleenami.

Ale z wyborem okrężnej drogi wiązały się inne problemy.

— Gdzie my jesteśmy? — spytała Elgars i wychyliła się przez okno, żeby spojrzeć na jadące za nimi dwa transportery.

Wbrew obawom podczas forsownej jazdy z Manassas żaden z pojazdów się nie zepsuł. Najwyraźniej wszystkie, które mogły sprawiać problemy, zostały w Okręgu Prince William.

— Domyślasz się, gdzie możemy być?

— Nie bardzo — powiedział Keren i podał jej mapę.

Zamienili się miejscami, kiedy jazda stała się trudniejsza. Elgars dobrze radziła sobie na ulicach, ale Keren miał więcej doświadczenia w jeździe po bezdrożach.

Wziął mikrofon. Kiedy po raz trzeci wystawił antenę przez okno, Elgars znalazła rolkę taśmy izolacyjnej i przykleiła ją do otwieranego dachu pojazdu. Keren zastanawiał się, dlaczego sam na to nie wpadł. Może dlatego, że przez ostatnie trzy dni jedyną rzeczą, którą robił, kiedy nie uciekał, był kamienny sen.

— Reed!

— Tak?

— Znajdź mi oznaczenie drogi.

— Dobra.

Transporter opancerzony skręcił ostro w lewo, wzbijając kurz.

Przejechał po drewnianym ogrodzeniu, które poszło w drzazgi, minął jakiś budynek i znowu gwałtownie skręcił w prawo.

Kiedy dojechali do końca ulicy, zobaczyli wreszcie stojące tam zielone znaki.

— Jackson Street i Szósta Ulica — powiedział Reed przez radio.

— Cholera — zaklęła Elgars. — Nieźle. Jesteśmy prawie na Cmentarzu Arlington.

— Jak daleko? — spytał Keren.

Przed nimi wznosiły się drapacze chmur, a to nie wróżyło niczego dobrego. Posleeni lecieli do cholernych wieżowców jak pszczoły do miodu. Keren znowu nacisnął mikrofon.

— Czy ktoś widzi tu jakieś wzgórze? Powinno być na godzinie dziewiątej.

— Ja widzę — odpowiedział ktoś z Wozu Trzy.

Ta drużyna należała do innej brygady i dołączyła do ich plutonu przy Jackson Lake. Chociaż nie czuli się częścią tej rodziny, przynajmniej z nimi współdziałali.

— Między dwoma budynkami. Prawdopodobnie z waszego miejsca nie widać.

— Dobra — powiedział Keren — to nasz cel…

W tym momencie straszliwa eksplozja rozerwała elewację wieżowca na południe od nich, a w górę wzbił się pocisk smugowy.

— O, w dupę! — krzyknął Reed. — Posleeni!

Półcalówka na szczycie jednego z transporterów obróciła się na południe, w stronę Szóstej Ulicy i plunęła ogniem.

— Dalej! — krzyknął Keren przez radio i ruszył suburbanem z miejsca. — Nie siedźcie tak!

Skręcił w boczną ulicę dokładnie w chwili, gdy transporter ruszył. Pocisk hiperszybki zmiótł fragment jezdni po prawej stronie, kiedy suburban przemknął przez skrzyżowanie. Elgars chwyciła swoją AIW i wychyliła się przez szyberdach. Kątem oka Keren zobaczył, jak pozostałe transportery ścinają róg parkingu. Nacisnął pedał gazu i ruszył w stronę odległego wzgórza.

Przekroczył właśnie sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, kiedy Elgars, wychylona do pasa przez okno w dachu samochodu, kopnęła go w ramię.

— Stój! — wrzasnęła, kiedy tuż obok przeleciał kolejny hiperszybki pocisk. Fala uderzeniowa wściekle zatrzęsła pojazdem, a sam pocisk uderzył w stację benzynową na rogu.

— Pieprz się! — odkrzyknął i jechał dalej.

Nagle błysnęła srebrna smuga wystrzelona z działka plazmowego i Keren zobaczył, że Wóz Dwa wybucha ogniem.

— Cholera!

Strzelcy na transporterach siekli ze swoich półcalowych kaemów, ale pojazdy tak bardzo podskakiwały na nierównościach, że nie było szans trafić Wszechwładcy, który tak celnie strzelił plazmą. Ledwie było go widać w lusterku; był z kilometr od nich. Odległość w przypadku Wszechwładcy w niczym jednak nie pomagała.

— Stój albo wszyscy mamy przesrane! — krzyknęła znowu Elgars.

Keren z całej siły nacisnął hamulec i sięgnął do tyłu po AIW.

Wiedział, że jeśli nie zabiją Wszechwładcy, będą zgubieni. Osobiście nigdy nie udało mu się trafić z karabinu 7.62 nawet z odległości pół kilometra, ale, co tam, z centaurami może będzie inaczej.

Ledwie pojazd się zatrzymał, nad nim rozległ się pojedynczy strzał.

— Jazda!

Keren spojrzał w tylne lusterko. Wszechwładca był martwy, a jego spodek odlatywał w dal. Wojownicy posleeńskiej kompanii zaciekle nacierali, ale na szczęście strzelali do wszystkiego w zasięgu wzroku, a nie tylko do ich pojazdów. Keren znów wcisnął gaz do dechy. Przed nimi unosił się gęsty dym z płonącej stacji benzynowej; gdyby zdołali się w nim ukryć, byliby uratowani.

— Panno Święta patronko przyspieszenia, nie zawiedź nas teraz! — krzyknęła Elgars i znowu zaczęła strzelać z granatnika.

Dwudziestomilimetrowe pociski uderzały jak metronom, siejąc zniszczenie za odjeżdżającym plutonem.


* * *

Przebili się przez Fort Myer. Kwatera Główna Dowództwa Armii Kontynentalnej przypominała miasto duchów. Zupełnie jakby na całym świecie pozostali tylko żołnierze plutonu i ścigający ich Posleeni. Jednostka moździerzowa minęła komisariat i klinikę, po czym znalazła się przy murze cmentarza Arlington.

Keren zwolnił i pozwolił pozostałym pojazdom wyrównać szyk.

Znowu chwycił mikrofon.

— Pojazd Trzy, zrób wyrwę w murze.

— Nie ma tu jakieś bramy? — spytał żołnierz obsługujący radiostację w Wozie Jeden.

— Chcesz marnować czas na szukanie bramy? — spytał dowódca Wozu Trzy i machnął dłonią w stronę muru.

Pojazd skoczył naprzód, dotykając przodem kadłuba powierzchni muru. Silnik ryknął potężnie, po czym cała sekcja muru runęła.

— A teraz naprzód. Wóz Trzy, Wóz KO, Wóz Jeden. Jazda!

Keren ruszył za Wozem Trzy, który zaczął przecierać sobie drogę wśród nagrobków. Kapral powiódł wzrokiem po porozrzucanych na wszystkie strony kawałkach białych płyt i pokręcił głową. Podejrzewał, że mieszkańcy cmentarza na pewno rozumieli niezwykłe motywy prowadzące pluton tym skrótem, ale z pewnością nie podobało im się to, że to ucieczka. Ale w końcu musiała się trafić jakaś porządna jednostka, do której można będzie się przyłączyć.

Wtedy skończy się uciekanie.

Wóz Trzy skręcił w prawo i okrążył wzgórze. Rosnące tu drzewa osłaniały ich przed wzrokiem nieprzyjaciela, ale Keren nie uspokoił się, dopóki nie znaleźli się za wzniesieniem. Moździerze nigdy, przenigdy nie powinny zostać dostrzeżone przez wroga. Wpajano mu to od samego początku przeszkolenia. Nie potrafią tak jak artyleria strzelać we wroga ogniem na wprost. Jednak jeżeli używało się ich z głową, ich studwudziestomilimetrowe pociski potrafiły być straszne. Dojeżdżali właśnie do ronda, kiedy drogę zagrodził im jakiś oficer. Podpułkownik miał na sobie błękitny uniform i trzymał w ręku pistolet maszynowy MP-5. Podszedł od czoła do prowadzącego transportera, sygnalizując uniesioną ręką, żeby się zatrzymali.

Po krótkiej rozmowie z dowódcą pojazdu podszedł do suburbana.

Elgars odłożyła AIW i sięgnęła po pistolet, na wpół zapomniany w kaburze Kerena.

Nie odwracając głowy, Keren rzucił krótko:

— Zostaw.

— Dlaczego? — zapytała.

Zwrócił w jej stronę zimne jak u rekina bladoniebieskie oczy i wskazał zbocze po prawej stronie. Linia okopów była widoczna, wspinając się w górę zbocza, w stronę Grobu Nieznanego Żołnierza. Czaili się w nich żołnierze, w oczekiwaniu na atak centaurów.

Zewsząd sterczały lufy AIW i ciężkiej broni maszynowej.

— Myślisz, że będą spokojnie patrzeć, jak rozwalamy tego gościa? — szepnął.

— Zastanowię się nad tym — odpowiedziała Elgars i usiadła wyprostowana na siedzeniu pasażera.


* * *

Keren przybrał odpowiedni wyraz twarzy i zasalutował, kiedy oficer podszedł do samochodu. W tych okolicznościach nie był to właściwy gest, ale zasalutować nigdy nie zaszkodzi.

— Pułkowniku — powiedział — starszy kapral Keren, pluton moździerzy, kompania Alfa pierwszego batalionu czterysta pięćdziesiątego drugiego pułku piechoty, trzecia brygada pięćdziesiątej dywizji.

I Pułkownik był wysoki, szczupły i zabójczo przystojny. Wyglądał raczej jak drugoplanowy aktor filmu wojennego. Odpowiedział na salut tak precyzyjnie, jakby był na placu apelowym.

— Podpułkownik Alexander.

Spojrzał na suburbana. Pojazd był zapewne radością i chlubą jakiegoś młodego, przedsiębiorczego człowieka, zanim wpadł w ręce piechoty. Teraz została mu już tylko jedna szyba, bok i tył były podziurawione, lakier z lewego boku został prawie całkowicie zdarty przy bliskim spotkaniu z transporterem, a z silnika wydobywała się para.

— Gdzie zdobyliście ten pojazd, kapralu? — spytał grobowym głosem.

Keren zamrugał oczami. Było to ostatnie pytanie, jakiego mógł się spodziewać. Cholera, pluton poszedł w rozsypkę, nie mają już praktycznie żadnych podoficerów, oficerów, amunicji ani łączności, a pojazdy gąsienicowe ledwie się wloką. A ten głupi skurczybyk pyta, dlaczego ukradli furgonetkę.

Pozostawało tylko jedno: skłamać.

— Nasz pojazd do kierowania ogniem został zniszczony w ostrzale własnych pozycji w Occoquan. Mój dowódca kompanii osobiście dowodził tym pojazdem. Używaliśmy go do transportu amunicji i rannych podczas odwrotu. Kiedy znowu nas zaatakowano przy Lake Jackson, straciliśmy naszego dowódcę kompanii, dowódcę plutonu i wszystkich podoficerów. Od tamtej pory używam tego pojazdu jako centrum kierowania ogniem. Jesteśmy ostatnią ocalałą jednostką.

Wykonywaliśmy manewr taktycznego odwrotu pod ostrzałem wroga. Nie udałoby się to nam bez tego pojazdu, sir.

Pułkownik mógł w to uwierzyć lub nie, ale gdyby dalej się czepiał, Keren zamierzał po prostu pozwoli tej siedzącej obok niego suce zrobić swoje. A potem czekał ich kolejny odwrót pod ostrzałem.

Dowódca takiej jednostki powinien być weteranem. Właśnie tacy byli żołnierze Prezydenckiej Piechoty Morskiej. Każdy gość u nich był bohaterem z Barwhon lub Diess. Ale owocowa sałatka z baretek na mundurze tego faceta wskazywały na coś innego.

Z trudem rozpoznał najwyższe odznaczenie; prawdopodobnie była to Legia Zasług. A to mówiło samo za siebie. Legię Zasług dostawało się po trzydziestu latach niewolniczej papierkowej harówki w Pentagonie. Po uważnym przyjrzeniu się pozostałym medalom Keren stwierdził pewne braki. Nie było Srebrnych i Brązowych Gwiazd, odznaczenia bojowego piechoty i Gwiazdy Skoków Bojowych. Pułkownik miał tylko Medal Wyborowego Strzelca i Skrzydła Mistrza Spadochroniarzy. Obwieszona medalami pierś pułkownika ponad wszelką wątpliwość zdradzała, że nigdy nie słyszał ani jednego wystrzału w zamęcie bitewnym.

Keren starał się zachować uprzejmy wyraz twarzy, aby nie zdradzić, że wie, co jest grane. Ten gość jest tylko pionkiem. Ma pietra i wysyła żołnierzy na śmierć, żeby samemu sobie udowodnić, że nie jest tchórzem. Kiedy nadejdzie pora, pewnie zwieje w stronę mostów i będzie się modlił jak cholera, żeby saperzy nie wysadzili ich w powietrze, dopóki nie przejdzie na drugą stronę.

Pułkownik zaszczycił go kolejnym zimnym spojrzeniem.

— Wiem, że wasza kompania wycofuje się już od dłuższego czasu. — Jego twarz wyrażała teraz pogardę.

Keren z trudem stłumił gniew.

— Tak, sir. Rzeczywiście.

— Cóż — oficer uśmiechnął się zimno — szczęście wam sprzyja. Oto koniec waszego odwrotu. — Wskazał na ledwie widoczny na szczycie zbocza Grób Nieznanego Żołnierza. — Niech wasza… jednostka zajmie pozycję tam na górze. Okopcie się. Wzmocnicie naszą siłę ognia.

Keren sięgnął po mapę.

— Sir, chciałbym zwrócić uwagę na dwa punkty regulaminu używania moździerzy…

Oficer ściągnął brwi.

— Znam regulamin, kapralu. To był rozkaz.

— …które mówią, że przy bliskim ostrzale moździerze powinny pozostać na pojazdach, sir. Minie trochę czasu, zanim się okopiemy. — Spojrzał oficerowi prosto w oczy. — Zaatakowano nas niecałe dwie mile stąd, sir.

Twarz oficera napięła się jeszcze bardziej. Nie mógł nie zauważyć śladów po hiperszybkich pociskach, ale najwyraźniej miał nadzieję, że wróg jest nieco dalej.

— Gdzie?

— Jednostka Posleenów była przy Arlington Hall, sir. Ich Wszechwładca używał działa plazmowego. Chyba widział pan ogień, sir?

— Tak. Kapralu, nie mamy czasu na kłótnie…

W tej chwili mamy jeszcze mnóstwo czasu, ty ośle, pomyślał Keren. Ale jeśli poślesz nas na ten szczyt, zostanie nam najwyżej piętnaście minut życia.

— Sir, minimalny zasięg prowadzenia ognia dla studwudziestomilimetrowego moździerza to prawie osiemset metrów. Nie mogę zapewnić ostatecznego wsparcia obronnego dla pańskiego oddziału ze szczytu wzgórza.

Było to oczywiste kłamstwo. Zasięg był trzy razy mniejszy, ale był pewien, że oficer tego nie wie.

I miał rację.

— No dobrze — rzucił oficer. — Ale jeśli spróbujecie opuścić pozycję, kiedy będziemy mieli kontakt z wrogiem, każę zniszczyć wasze pojazdy. Wasz odwrót się zakończył, kapralu.

— Tak jest, sir! — odpowiedział Keren. — Na jakim kanale zamierza pan prowadzić kierowanie ogniem?

Oficer usilnie starał się nie patrzeć przez jego ramię w kierunku, z którego mogli nadciągnąć Posleeni. Pytanie zupełnie go zaskoczyło.

— Eee…

— Nasz to Sześćdziesiąt Trzy Siedemdziesiąt, sir. — Keren wyciągnął notes i zapisał tę informację na kartce, po czym podał ją pułkownikowi. — Proszę, sir. Pojedziemy już zająć naszą pozycję.

— Jedźcie, a ja…

— Połączy się pan z nami.

— Tak.

Keren znowu zasalutował i wziął do ręki mikrofon.

— Wóz Trzy za mną. Poprowadzę was na pozycję.

— Co?! Zatrzymujemy się?!

Wóz Jeden zareagował podobnie.

— Tak, jedziemy do ronda. Mam mapę, a pułkownik zna naszą częstotliwość. Ja prowadzę. Przygotujcie się do zajęcia pozycji.

Uśmiechnął się do pułkownika i zasalutował mu. Zapalił silnik suburbana i przyspieszył, żeby wyprzedzić jadący przed nim transporter. Tylne koła wielkiego pojazdu zahaczyły o zadbany trawnik i wzbiły za sobą gęsty tuman kurzu. Keren spojrzał w tylne lusterko, na pułkownika, który nadal stał w tym samym miejscu z kawałkiem papieru w ręce. Co za skurwiel!


* * *

— Ty skurwielu! — warknął kapral, wychylając się przez okno.

Dowódca trzeciej drużyny nie był zadowolony z postoju. Keren zobaczył, że w kierunku suburbana idzie także dowódca pierwszej drużyny. Sierżant należał do innego batalionu w trzeciej brygadzie i był starszy stopniem od Kerena. Ale był tylko dowódcą zespołu karabinierów i niewiele wiedział o moździerzach. Nie nadawał się też zbytnio na dowódcę, dlatego cieszył się, że może na czas bitwy przekazać dowodzenie Kerenowi. Keren skończył właśnie czytać mapę, kiedy obaj do niego podeszli.

— Może i tak. — Keren wskazał podbródkiem na zbocze. — Tam są wyrzutnie pocisków przeciwczołgowych typu Dragon. I może jeszcze te wielkie, cholerne karabiny snajperskie. Chcecie dostać w tyłek z jednego z nich, jeśli zaczniemy uciekać? — Spojrzał dowódcy trzeciej drużyny prosto w oczy. — Pieprzeni Posleeni będą tu lada chwila. Nie sądzisz, że będzie lepiej, jeśli przygotujemy się do otwarcia ognia?

Dowódca trzeciej drużyny był rosłym mężczyzną o rzadkich, przyciętych na jeżyka blond włosach. Zarost na jego twarzy miał prawie taką samą długość. Zazgrzytał zębami, zaciskając pięści.

Zerknął w kierunku pozycji snajperów i zaklął, po czym wrócił do pojazdu, wykrzykując rozkazy przygotowania broni.

Dowódca pierwszej drużyny był starszym, grubym facetem, czarnym jak pikowy as. Stał z zaplecionymi rękami i czekał, aż drugi dowódca drużyny się oddali.

— Tak? — Keren popatrzył na niego ponuro.

— Jak długo tu zostaniemy?

— Odpowiedź brzmi: dotąd, aż oni — wskazał podbródkiem na batalion — zaczną prawdziwe starcie z Posleenami i nie będą już mogli zmarnować ani jednego pocisku na uciekającą jednostkę.

— A więc będziemy uciekać w najgorszym momencie.

To stwierdzenie nie wymagało odpowiedzi.

— Nigdy nie posądzano mnie o to, że jestem sprytny — powiedział Keren. — Uparty — tak. Głupi — tak. Upierdliwy — jeszcze jak. Ale nie sprytny.

Sierżant uśmiechnął się lekko i ruszył z powrotem do swojego pojazdu.

Загрузка...