36

Fredericksburg, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
04:56 letniego czasu wschodniego USA
10 października 2004

— Jezu Chryste! — Porucznik Young zasłonił uszy rękami. — Co to, kurwa, było?!

— To musiał być peregrine, który doleciał aż tutaj. — Pułkownik Robertson potrząsnął głową, żeby pozbyć się dzwonienia w uszach.

Ledwie jego słuch zaczął wracać do normy po posleeńskim lądowaniu, ziemski myśliwiec znowu go nadwerężył.

— Z pewnością to był odrzutowiec.

Matki stojące w kolejce, skoncentrowane tylko na tym, by dostać się do schronu, zupełnie nie zwracały uwagi na skargi i płacz swoich dzieci. Zdeterminowane, z niewielką pomocą stojących w pobliżu obrońców, wspinały się z nimi po rampie. Zostało ich ledwie pięćdziesiąt, ale kolejka zaczęła zwalniać.

Porucznik Young popatrzył w kierunku, z którego nadlatywał myśliwiec, i w tym momencie doszło do straszliwej eksplozji. Owiała ich fala wysokiego ciśnienia, a ponad drzewami w oddali rozbłysła ogromna kula ognia. Przez chwilę w mieście zrobiło się widno jak w dzień, po czym karmazynowo-pomarańczowy blask przygasł.

Ułamek sekundy później doszło do kolejnego wybuchu na północnym zachodzie.

— No to chyba po myśliwcu — powiedział porucznik Young. — Mamy wsparcie z głowy.

— Ten pierwszy to chyba był arsenał — poprawił go pułkownik Robertson. — Drugi to prawdopodobnie myśliwiec. Ale jeśli zdążył przesłać dane do bazy, to może dostaniemy wsparcie artylerii. I być może myśliwców, bo w Andrews jest ich cała eskadra.

— Nie wydaje mi się, żeby to ich spowolniło — powiedział ponuro porucznik.

— Pewnie nie — zgodził się dowódca.

Jego jednostka wykonała swoje zadanie z nawiązką. Kiedy trzeba będzie umrzeć, będą przynajmniej wiedzieli, że nie mogli nic więcej zrobić.

— Chyba trzeba popędzić cywilów.

— Dobra, sir. Pójdę do Budynku Administracji i zobaczę, jak im idzie.

— Powodzenia, poruczniku.

Młody oficer wyprostował się i przepisowo zasalutował. Stary dowódca uroczyście odpowiedział na salut. Bez słowa odwrócili się i odeszli, każdy w swoją stronę.


* * *

Ted Kendall trzymał w ręku strzelbę, z którą nie był nawet dobrze obeznany. Prowadzeni przez krępego faceta z arsenału Gwardii Narodowej kierowali się w stronę odgłosów strzelaniny, żeby spróbować zatrzymać Posleenów. Było to ich kolejne zadanie po spędzeniu prawie trzech godzin na przygotowywaniu bunkra dla kobiet i dzieci. Zatrzymał się na widok znajomej postaci trzymającej w ręce duży kawał papieru plakatowego.

— Morgen, skarbie — powiedział głosem ochrypłym od przekazywania poleceń w czasie prac w bunkrze — co ty tu robisz?

Morgen Bredell należała do zespołu cheerleaderek, odkąd skończyła osiem lat. Teraz chciała, tak samo jak wszyscy, zrobić coś pożytecznego.

— Robię znak — powiedziała i sięgnęła po ceglastoczerwoną farbę. — Kiedy dotrą tu Posleeni, chyba powinni zobaczyć ten znak, nie sądzisz? — Zaczęła płakać, malując powoli zarys budynku z dwiema wieżami.

— Tak, skarbie, tak — zapewnił. — Kocham cię, Morgen.

— Ja też cię kocham, Ted. Przepraszam, że zrobiłam ci wtedy awanturę.

— Ja też, skarbie. Powodzenia.

Nawet nie podniosła na niego wzroku. — Tobie też.

— To szaleństwo — mruknęła Wendy, kiedy ustawili kolejny antyczny mebel na szczycie sterty pod wybitym oknem.

— Śmierć jest lżejsza niż piórko, obowiązek jest cięższy niż meble — zażartował Tommy i otrzepał dłonie z kurzu.

— Czy mógłbyś przestać cytować mistrza Zen? — rzuciła ze złością.

— A czy ty mogłabyś postarać się o lepszy humor w ostatnich minutach naszego życia? — odpowiedział z ponurym uśmiechem.

— Przepraszam, ale jeszcze nie mogę w to wszystko uwierzyć!

— Nie chodzi o mnie, chodzi mi o ciebie. Przestań się złościć, to będzie ci trochę lżej.

— To rzeczywiście wspaniały sposób na spędzenie ostatnich godzin życia — parsknęła ironicznie i zaczęła przysuwać stół do okna.

— Cały czas kołacze mi się po głowie stara, dobra rada, żeby nie umierać jako dziewica.

Kiwnął głową, położył poduszkę na stole… i zamarł.

— Czekaj, czy to znaczy…?

— Tak.

— Żartujesz.

— Nie.

— A…?

— Cała drużyna futbolistów?

— No właśnie.

— Żaden z nich nie chciał się przyznać pozostałym, że tylko ich kokietowałam dla zabawy.

— Naprawdę? — roześmiał się.

— Pieprz się. Wcale ich nie oszukiwałam. Mówiłam im wszystkim otwarcie, że nie jestem dziewczyną, która wskoczy im do łóżka. Ale im się wydawało, że zdołają namówić mnie do zmiany zdania. Teraz żałuję, że byłam taka nieprzystępna.

— No… — Tommy ustawił przy drzwiach claymore’a przygotowanego do zdalnego zdetonowania. — Chętnie pomógłbym ci rozwiązać twój problem, ale zważywszy na sytuację, lepiej będzie, jak zajmiemy się czymś innym.

— Więc co robimy? — Położyła na stole galila skierowanego lufą w okno.

— Plan zakłada, że kilka razy strzelimy ku chwale ojczyzny, pryśniemy przez tylne drzwi do Alesia’s i ustawimy się na pozycji strzeleckiej. Zgadza się?

— Tak.

— Problem polega jednak na tym, że możemy nie mieć dość czasu na dotarcie do Alesia’s. Voilf, oto claymore. Gotowy do zdalnego zdetonowania, skierowany frontem w stronę nadchodzącego wroga. Aby ją detonować — wyciągnął z kieszeni klakier — zaczepia się to tutaj, przekręca trzy razy i BUM!

— Aha, dobra. Więc kiedy to wysadzimy?

— Kiedy dotrzemy do Alesia’s. Poprowadzę tam linę detonatora, i kiedy tylko wejdziemy w drzwi, zdetonuję ładunek. To powinno ich zatrzymać na co najmniej kilka minut. Potem wystrzelimy parę kul i zbiegniemy do sutereny, żeby się schować w tunelu. Przy odrobinie szczęścia zgubią nasz ślad, kiedy wysadzę drugą minę, którą ustawiłem w Alesia’s.

— Dlaczego przekręca się trzy razy? — zapytała i wyciągnęła rękę po urządzenie.

— Dla pewności.

Nagle rozległ się potężny huk. Oboje odrobinę zbyt późno zatkali uszy.

— Cholera jasna! — krzyknął Tommy, kiedy usłyszeli drugą i trzecią eksplozję.

— Co to było? — Wendy przekrzyczała dzwonienie w uszach.

— Pierwszy huk to na pewno naddźwiękowy grom, odrzutowiec.

To musiał być peregrine.

— Pere… co?

— Wersja myśliwca stealth typu rapier, przystosowana do ataków naziemnych.

— Aha — powiedziała, nie rozumiejąc z tego ani słowa.

— Ale nie wiem, co to było — te dwa pozostałe wybuchy.

— Czyżby już wysadzili Budynek Administracji?

— Nie. Jeśli nie uda nam się skryć w schronie, zanim to zrobią, nie będziemy się musieli nawet zastanawiać, co to było. Po prostu już nas nie będzie. A poza tym te wybuchy były z innej strony. Jeden z nich to pewnie myśliwiec trafiony plazmą.

— A jeśli to był myśliwiec, czy to znaczy, że pomoc jest w drodze?

— Nie. Myślę, że to F-22. To jedyny samolot, który mógł dotrzeć aż tutaj. Posleeni są mistrzami w zestrzeliwaniu celów powietrznych.

— O cholera.

Popatrzył przez okno.

— A więc czekamy. Mówią, że to zawsze najgorsze.

— Nawet gorsze od bycia rannym? To mnie naprawdę przeraża.

— Tak, mnie też.

— Ciebie? Przecież ty się niczego nie boisz.

— Owszem, boję się. Boję się na przykład, że będę przytomny, kiedy przyjdą po mnie centaury. Albo że wezmą mnie żywego. Słyszałaś o ich zagrodach?

— Tak. Mnie to też przeraża. Jeśli…

— Dobra. Nie mówmy o tym.

— Wiesz, co chciałam powiedzieć?

— No, pewnie chodziło ci o stare powiedzenie „Jeśli mieliby mnie wziąć żywcem…”. Moja odpowiedź brzmi „Nie ma sprawy”.

— Dzięki. A ty?

— Byłbym wdzięczny… — powiedział i urwał.

Nad miastem zadudniły szesnastocalowe, dwutonowe pociski.

Ich grzmot mógłby zagłuszyć nawet pociąg kursujący po piekle.

Punkt kulminacyjny stanowił dźwięk podobny do wystrzałów miliona petard.

— A niech mnie! — krzyknął Tommy. — To ICM!

— Co?!

Pociski, każdy rozmiaru volkswagena, zaczęły się otwierać i uwalniać subamunicję. Każdy ładunek, wielkości mniej więcej piłki baseballowej, był zbudowany jak cebula. Wewnętrzną kulę z materiału wybuchowego otaczały warstwy białego fosforu i drutu z karbowanej stali. Kiedy pociski obracały się w powietrzu, siła bezwładności uruchamiała mechanizm napinający. Po około siedmiuset obrotach pocisk był uzbrojony. Detonacja następowała chwilę po upadku.

Pociski opadły szerokimi wachlarzami; odbiły się od ziemi i eksplodowały z charakterystycznym trzaskiem wybuchającej petardy.

Wzdłuż i wszerz autostrady grunt rozjarzył się na biało.

Broń zaprojektowano tak, aby wybuch następował mniej więcej na wysokości głowy przeciętnego człowieka — a teraz tysiące takich pocisków eksplodowały w masie Posleenów, zmierzających w kierunku Fredericksburga. Wybuchy odrzucały centaury na boki, rozrywały ich żółte ciała, ale największe spustoszenie siały szrapnele.

Każdy pocisk wypuszczał tysiące drobnych kawałków metalu, które cięły powietrze szybciej niż kula karabinowa, a razem z nimi leciał płonący fosfor.

Tysiące wojowników zginęły wraz z prowadzącymi ich Wszechwładcami. Ci, którzy nie zostali zabici od razu, odnieśli okropne rany i umierali w straszliwych męczarniach, bo fosfor nie gasł nawet, gdy wbijał się w ciało.

Pierwsza salwa wyeliminowała niedobitki brygady Aarnadahy, która przebiła się wcześniej przez ulice handlowe i została zdziesiątkowana przy zjeździe na drogę numer 95. Oddział ten na swoje nieszczęście zatrzymał się obok zniszczonej cysterny destylarni Quarles, żeby się przegrupować. Tutaj właśnie został zmyty przez falę zniszczenia. Zaraz potem rozległa się kolejna salwa, jeszcze jedna i jeszcze jedna…


* * *

— Co to? — spytała komendant Wilson, ściągając z głowy nomexowy kaptur.

— Artyleria — odpowiedział starszy sierżant kompanii Charlie, nie podnosząc wzroku znad obwodu, który właśnie instalował. — Nie wiem tylko, skąd, u diabła, się tu wzięła. To duże pociski, co najmniej sto pięćdziesiątki piątki, po huku sądząc nawet większe.

— Bo tak jest — powiedział porucznik Young, włączając się do rozmowy po wyjściu z bunkra. — To chyba jeden z tych odrestaurowanych pancerników.

— Cholera — zaśmiał się podoficer — pieprzone szesnastocalowe ICM zrobią z Posleenów grzanki.

— Tak — uśmiechnął się ponuro porucznik Young. — Skurwiele poczują, jak ich popieszczą!


* * *

— Zmiana planów, chłopaki — powiedział kapitan Kerman na kanale eskadry. — Fredericksburg nadal się trzyma. Wchodzimy jako wsparcie dla ostrzału z North Carolina. Ustawcie radiostacje na 9632 i 98-47. To namiary jednostki saperskiej we Fredericksburgu.

Mogą próbować nawiązać z wami kontakt. Jeśli im się uda, nie odpowiadajcie, bo szkoda na to czasu, tylko odeślijcie ich do nas.

Jednym z celów lotu jest zebranie danych. Nie wiemy dokładnie, gdzie kończą się szeregi Posleenów, a zaczynają nasi, więc będziemy atakować skrzyżowanie dróg. Ostrzał z pancernika zrobił już swoje, więc może uda nam się to przeżyć. Jeśli tak będzie, wróćcie do bazy po paliwo i amunicję. Trasa lotów jest w komputerze; możecie ją modyfikować wedle uznania.

Urwał, zastanawiając się, co jeszcze powiedzieć, a eskadra zmieniła szyk ósemkowy na szereg i pomknęła w stronę ufortyfikowanego miasta.

— Sir — zapytał nagle porucznik Wordly — a co z tymi szesnastocalowymi pociskami? Czy nie powinnyśmy uważać, żeby nie znaleźć się na ich linii ognia?

Kerman zastanowił się, jak odpowiedzieć na to pytanie.

— Coś panu powiem, poruczniku. Jeśli zderzy się pan z jednym z tych pocisków, będzie pan mógł złożyć oficjalną skargę.

Kilku pilotów parsknęło śmiechem.

— A teraz — zakończył — chyba już czas zająć się historycznym Fredericksburgiem.

Загрузка...