1

Kabul legł u naszych stóp,

Już brzmią trąby, błyska miecz,

Lecz bym stracił owy gród,

Hen od brodu idąc precz.

Bród, bród, bród na rzece Kabul,

Bród na rzece Kabul w ciemną noc!

Rudyard Kipling

„Bród na rzece Kabul”


Prowincja Ttckpt, Barwhon V
16:25 czasu uniwersalnego Greenwich,
23 listopada 2003

Seria z karabinu maszynowego trafiła pierwszego Posleena prosto w pierś. Piąty pocisk smugowy chybił padającego stwora, a parująca żółta krew zbryzgała purpurowe paprocie poszycia. Kompania podobnych do centaurów obcych rozproszyła się, kiedy pozostali Ziemianie otworzyli ogień. Bród za ich plecami zachichotał pluskiem, jakby naśmiewał się z żołnierzy skazanych na śmierć przez jego nieprzewidzianą obecność.

Kapitan Robert Thomas wytężył wzrok, próbując zobaczyć coś przez wszechobecną zasłonę mgły i szeptem nakazał otworzyć ogień do zbliżających się Posleenów. Nadchodząca grupa wojowników miała znaczną przewagę liczebną nad jego zdziesiątkowanymi żołnierzami. Ludziom kończyła się amunicja, morale było niskie, okopali się jednak na podmokłym, grząskim brzegu. Nie mieli wyboru, musieli walczyć albo zginąć. Przeprawa przez bród z Posleenami za plecami oznaczałaby samobójstwo.

Pozycja, którą zajęli, też była samobójcza. Jednak gdyby nikt nie zatrzymał obcych, ich niespodziewane uderzenie zagroziłoby całemu skrzydłu czwartej dywizji pancernej. Thomas znał swój obowiązek w takiej sytuacji. Ustawił żołnierzy na najbardziej niebezpiecznych pozycjach zgodnie z zasadą, że kiedy można już tylko zginąć, ludzie walczą najzacieklej. To był najstarszy aksjomat z podręcznika wojskowości.

Bujna roślinność Barwhon uniemożliwiała ostrzelanie Posleenów z dużej odległości, walka sprowadzała się więc do strzelaniny na krótki dystans, w której obcy mieli przewagę. Thomas warknął z wściekłością, kiedy smuga plazmy uciszyła sekcję broni maszynowej jego drugiego plutonu i pojawił się pierwszy Wszechwładca.

Posleeńskich Wszechwładców łatwo było odróżnić od zwykłych wojowników. Po pierwsze, byli od nich potężniejsi, gdyż mierzyli około stu siedemdziesięciu centymetrów w barach, podczas gdy wojownicy mieli tylko sto czterdzieści do stu pięćdziesięciu. Po drugie, na grzbietach mieli wysokie, pierzaste grzebienie, otwierające się do przodu jak ceremonialne pióropusze Indian z równin. Przede wszystkim jednak Wszechwładcy różnili się od zgrupowanych w formacje wojowników tym, że poruszali się na błyszczących spodkach, unoszących się nad ziemią jak ekranoplany.

Urządzenie to służyło nie tylko do transportu. Ciężka broń na obrotowym czopie — w tym wypadku wyrzutnia rakiet hiperszybkich — zdradzała jego główne przeznaczenie. Spodek wyposażony był w mnóstwo zaawansowanych sensorów. Niektórzy Wszechwładcy używali ich w trybie aktywnym, inni w pasywnym, sieć czujników była jednak na swój sposób równie niebezpieczna, co ciężka broń. Uniemożliwienie przeciwnikowi zdobycia informacji o swoich siłach jest drugą najstarszą zasadą działań wojennych.

Jednak przez ostatni rok walk w dżunglach Barwhon V, Ziemianie nauczyli się walczyć z Wszechwładcami. Całą ciężką broń kompanii kierowano na wojowników wokół spodka, a snajper brali na cel samego Wszechwładcę i jego pojazd.

Na długo przed opuszczeniem biało-niebieskiej kuli ziemskiej amerykańskie siły zbrojne zaczęły dostosowywać swoją broń do walki z nowym zagrożeniem. Wysłużone karabiny M-16 zastąpiono bronią cięższego kalibru, która mogła zatrzymać biegnącego Posleena, dorównującego masą koniowi. Poza tym wprowadzono zmiany dotyczące snajperów.

Odkąd w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku przywrócono funkcję strzelca wyborowego, toczyły się debaty na temat odpowiedniego dla nich standardowego karabinu. Spór zakończyła grupa do zadań specjalnych wysłana na Barwhon. Członkowie zespołu zwiadowczego mogli znowu ujrzeć zielone wzgórza Ziemi tylko dlatego, że drużynowy snajper używał karabinu kaliber. 50.

Roztrząsano jeszcze zalety stosowania karabinu z ręcznym ryglem i broni półautomatycznej, była to jednak już tylko dyskusja akademicka. Najpopularniejszą wśród żołnierzy bronią okazało się M-82, półautomatyczna „pięćdziesiątka Murfreesboro”.

Specjalista John Jenkins pokazał, dlaczego tak się stało. Wybrał pozycję na lekkim wzniesieniu na tyłach kompanii, na wprost spodziewanego kierunku nadejścia wroga. Jego mundur, obszyty zwisającymi luźno jutowymi paskami sprawiał, że był niewidoczny gołym okiem. Jednak czujniki Wszechwładców nie dawały się tak łatwo oszukać i kompania musiała go osłaniać zmasowanym ogniem.

Kiedy M-60-tki trzech liniowych plutonów przykryły wojsko wokół Wszechwładcy ciężkim ogniem, specjalista wystrzelił pojedynczy pocisk ze swojego czternastokilogramowego karabinu. Odrzut szarpnął jego stukilowym ciałem, a rozmiękłe błoto, w którym leżał, zachlupotało.

Wystrzelony pocisk nie różnił się zasadniczo od amunicji, której używały od dawna zasłużone karabiny maszynowe M-2 kalibru. 50.

Trzykrotnie większy od pocisku kaliber. 30-06, opuszczał lufę z prędkością wylotową kojarzoną zazwyczaj z działkami przeciwlotniczymi. Ułamek sekundy po tym, jak odrzut zatargał mocno zbudowanym snajperem, przeciwpancerny pocisk trafił spodek na lewo od mocowania czopu ciężkiego działa plazmowego.

Wolframowy trzpień z teflonową powłoką przeszył zamknięcie mało istotnej skrzynki pod stopami Wszechwładcy, następnie nieco mocniej opancerzoną wewnętrzną ściankę spodka. Potem wbił się w krystaliczną matrycę. Przebiłby ją na wylot, gdyby nie zachwiał delikatnej równowagi napędzających ciężkie sanie antygrawitacyjne kryształów mocy.

Kryształy przy pomocy pola utrzymywały drgania cząsteczkowe w stanie zaburzenia, co pozwalało im magazynować ogromne ilości energii. Skręt wiązań był jednak utrzymywany przez mały, ukryty głęboko w matrycy generator. Kiedy uderzenie pocisku go strzaskało, zebrana w kryształach energia eksplodowała z siłą pół tony materiałów wybuchowych.

Wszechwładca zniknął w zielonym rozbłysku aktynicznego ognia, a wraz z nim ponad połowa jego kompanii. Kula ognia pochłonęła dwa tuziny wyższych rangą wojowników w bezpośredniej bliskości spodka, a podmuch i odłamki zabiły jeszcze ponad stu pięćdziesięciu innych.

Według kapitana Thomasa pierwsza salwa pocisków kasetowych sojuszniczej artylerii prawie zepsuła szczególny klimat tej sceny.

Następna fala Posleenów miała na ten temat inne zdanie.


* * *

— Echo Trzy Pięć, tu Papa Jeden Sześć, odbiór — szepnął ochryple Thomas. Ostatnie dwie godziny wypełnili nacierający Posleeni, łoskot artylerii i umierający żołnierze. Kapitan przeczuwał, że zbliża się koniec. Chuchnął w dłonie, próbując je rozgrzać i spojrzał na pole bitwy. Pochyłość zbocza prowadzącego do ich pozycji zasłana była trupami Posleenów, ale mimo to pieprzone kucyki wciąż atakowały.

Jak zwykle nie można było nawet sprawdzić, ile ich jeszcze zostało.

Czujniki i broń Wszechwładców sprawiały, że o rekonesansie powietrznym można było tylko pomarzyć. Przed kompanią leżało jednak przynajmniej dwa tysiące poszarpanych ciał. Setka żołnierzy, których wystawił kapitan, zniszczyła dwadzieścia razy liczniejsze wojsko.

Sami jednak także ponieśli duże straty. Z kompanii został zaledwie wzmocniony pluton, więc następne natarcie miało przejść przez ich szeregi jak gorący nóż przez masło. Trudność walki z Posleenami nie polegała na tym, że trudno było ich zabić; sztuką było zabić ich tylu, żeby miało to jakieś znaczenie. Kapitan obawiał się, że jeśli nie nadejdą obiecane posiłki, wytraci całą swoją kompanię na próżno. Przyleciał na Barwhon razem z Alianckim Korpusem Ekspedycyjnym i wiedział, że będzie potrafił to zrobić. Zdarzało się to wcześniej i miało zdarzyć się jeszcze wiele razy; w ciągu ostatniego roku jednostka dwa razy wymieniła cały stan osobowy. Ale drażniło go, kiedy działo się to nadaremnie.

Opadł do wypełnionego wodą okopu. Kiedy usiadł, zimna, lepka ciecz sięgnęła mu do pasa. Zignorował niewygodę — błoto było na Barwhon tak częste, jak śmierć — włożył kolejny magazynek dwudziestomilimetrowych granatów do swojego AIW i jeszcze raz wezwał brygadę.

— Echo Trzy Pięć, tu Papa Jeden Sześć, odbiór.

Brak odpowiedzi. Wyciągnął z kieszeni na udzie stalowe lusterko i wystawił je nad krawędź okopu, żeby spojrzeć na pole bitwy.

Potrząsnął głową, schował lusterko i przeładował AIW.

Zmienił pozycję na klęczącą i głęboko odetchnął. Potem poderwał się gwałtownie i odpalił serię granatów w stronę grupy wojowników, którzy najwyraźniej szykowali się do natarcia.

W zasadzie po śmierci Wszechwładców ich wojownicy oddawali ostatnią salwę na pokaz i uciekali. Niektórzy jednak byli bardziej agresywni, niż inni. Ci tutaj krążyli dookoła ludzi, dość skutecznie odpowiadali na ogień i zasadniczo byli upierdliwi. Większość żołnierzy kapitana akurat zajęta była kombinowaniem, skąd wziąć amunicję, opatrywaniem ran i przygotowywaniem się do odparcia następnego ataku, nikt więc nie miał czasu zająć się tym zagrożeniem. Normalnie zrobiłby to Jenkins, ale jego dostali prawie godzinę temu. Dowódca kompanii sypnął więc kolejną serią granatów w stronę ogłupiałych centaurów, schował się z powrotem w dziurze i zmienił magazynek.

Znowu. Krawędź okopu poszarpały pociski strzałkowe, potem wszystko ucichło. Posleeńscy wojownicy byli tak głupi, że wszystkie żarty narodowościowe przestawały być śmieszne.

— Echo Trzy Pięć, tu Papa Jeden Sześć, odbiór — szepnął kapitan do mikrofonu. — Atakują nas przeważające siły wroga. Oceniam je na pułk lub więcej. Potrzebujemy posiłków, odbiór.

Żołnierze z jego kompanii byli dobrzy; po tak długim pobycie na Barwhon musieli być. Ale dziesięciu na jednego to trochę za dużo, zwłaszcza jeśli nie ma się przygotowanych fortyfikacji. Niech to szlag, to za dużo nawet, jeśli się je ma. Do czegoś takiego potrzebny był betonowy albo kamienny mur i fosa najeżona ostruganymi kołkami. A nie kompania przyłapana beznadziejnie w samym środku jakiegoś zadupia z zapasem czasu ledwie starczającym na okopanie się. Bez min, zwykłych ani kierunkowych, bez zasieków, a już na pewno bez cholernego wsparcia.

Radio zatrzeszczało.

— Papa Jeden Sześć, tu Echo Trzy Pięć, odbiór.

W tym momencie kapitan Thomas zrozumiał, że już po nim. Skoro wzywał go sam dowódca brygady, mogło to oznaczać tylko jedno — jest źle.

— Wasz meldunek sytuacyjny przyjęty. Druga kompania sto dziewięćdziesiątego ósmego batalionu wpadła w zasadzkę, gdy maszerowała ku waszym pozycjom. Mamy tu jeszcze co najmniej jeden pułk działający w sposób niekontrolowany na tyłach brygady.

Dowódca urwał, a Thomas zamknął oczy, zdając sobie sprawę, co to oznacza. Mając ponad dwa tysiące Posleenów na słabo zabezpieczonych tyłach, brygada w żadnym razie nie będzie mogła wysłać im posiłków.

— Ma pan odciętą drogę odwrotu, kapitanie. Wszędzie roi się od Posleenów. — Przez chwilę znowu było cicho, po czym po drugiej stronie dało się słyszeć westchnienie, wyraźne mimo trzasków zakłóceń. — Musi pan utrzymać pozycję. Jeśli będziemy mogli, pomożemy wam. Ale jeśli pojawi się teraz nowe oolt’ondar, cały front będzie w niebezpieczeństwie.

Znowu zrobiło się cicho; pułkownik po drugiej stronie linii zastanawiał się, co jeszcze może powiedzieć.

Kapitan Thomas zaś myślał o tym, jak to jest być na drugim końcu linii. Dowódca brygady był tu tak samo długo jak Thomas i obaj dobrze się znali; to właśnie on przypinał kiedyś Thomasowi belki podporucznika i kapitana. Teraz siedział w ogrzewanym centrum operacji taktycznych i patrząc na radio mówił jednemu ze swoich dowódców, że rozwój sytuacji właśnie go zamordował. Że on i jego oddział byli od teraz niczym więcej niż karmą dla centaurów. I że nie wystarczy, że zginą — muszą sprzedać skórę jak najdrożej. Muszą zginąć samotni i opuszczeni, pośród zimnych, purpurowych mgieł.

Połowę jednostki stanowili weterani — była to normalna proporcja w doświadczonych oddziałach liniowych. Po pierwszym tygodniu walk zginęli wszyscy, którzy nie potrafili sobie radzić. Zdarzało się co jakiś czas, że jakiś weteran zginął, a przypadkowy żółtodziób przeżył. Dwustuprocentowa wymiana stanu dotyczyła zasadniczo żołnierzy z uzupełnień, którzy nie uczyli się dość szybko.

Thomas zdawał sobie jednak sprawę, że w tym momencie większość żółtodziobów poszła do piachu, a ci, którzy zostali, byli już weteranami. A to z kolei oznaczało, że zginą walcząc tak zajadle, jak oczekiwała tego od nich brygada.

Potrząsnął głową i spojrzał na fioletowe niebo. Na krótką chwilę zamknął powieki i spróbował przywołać obraz nieba nad Kansas.

Przypomniał sobie zapach pól pszenicy i gorący, suchy wiatr znad prerii. Niebieską kopułę nieba w chłodny jesienny dzień, kiedy wydawało się rozpościerać w nieskończoność. Potem westchnął, przełączył radio na lokalną częstotliwość i włączył mikrofon.


* * *

Starszy plutonowy Bob Duncan zamknął niewidzące oczy kapitana i rozejrzał się dookoła.

Automatyczny projektor hełmu wyczuł napięcie mięśni jego karku i przesunął pole widzenia wzdłuż brodu. Wskazania celów i informacje zwiadowcze, wyświetlane we wnętrzu gałki ocznej przez maleńkie, laserowe diody przesuwały się przez pole widzenia plutonowego niezauważone. Na górze pojawiły się dane na temat strat ludzi i Posleenów, obliczone przez systemy sztucznej inteligencji pancerza na podstawie analizy plam krwi i wielkości zniszczeń.

Miękkie strumienie oczyszczonego powietrza wewnątrz zbroi były na szczęście pozbawione zapachu. Nanity gromadziły się wokół powiek i zbierały wodę, która groziła zalaniem pola widzenia.

Wspomagany pancerz bojowy automatycznie utrzymywał stały poziom oświetlenia; brak widocznych cieni nadawał wszystkiemu wrażenia dwuwymiarowości. Po półtora roku walk Duncan tak bardzo się do tego przyzwyczaił, że nie zwracał na to uwagi, dopóki nie zdjął pancerza. Ostatnio zrobił to prawie sześć tygodni temu, więc to, co teraz widział, nie wydawało mu się nienaturalne.

Atakujący Posleeni jak zwykle usunęli z pola bitwy wszystkie ciała. Ponieważ ludzie i centaury byli jadalni, Posleeni uważali Ziemian za problem taktyczny bądź racje żywnościowe. Nawet posleeński wyraz oznaczający człowieka brzmiał „threshkreen”, czyli, w wolnym tłumaczeniu „Jedzenie z żądłem”. Tym bardziej więc dziwił fakt, że ciało kapitana pozostało nienaruszone.

Duncan podniósł kij, wbity w ziemię obok ciała oficera. Widział już coś takiego dwa razy, zawsze wtedy, gdy ciała dowódców pozostawały nietknięte. Tym razem jednak zwłoki leżały na kopcu ziemi, którego usypanie zajęło z pewnością trochę czasu. Duncan przez chwilę oglądał tajemnicze znaki wyryte na kiju, po czym podniósł sztywniejące zwłoki. Dla pancerza wspomaganego ciało ważyło tyle co nic, było lekkie jak piórko. Sierżant ruszył truchtem.

— Duncan! — zawołał sierżant plutonu, który najpierw wykrył ruch na sensorach, a dopiero potem odwrócił się i zobaczył oddalający się pancerz. — Gdzie ty się, do diabła, wybierasz?

Duncan jakby ogłuchł. Truchtał z powrotem ścieżką, którą pancerze wydeptały odbijając bród. To tutaj czekał na nich posleeński pułk. Gigantyczne drzewa barwhońskiej dżungli były odarte z kory, ich gałęzie ogołocone z liści, a masywne pnie roztrzaskane od pocisków ciężkiej broni.

Tam zmiażdżono resztki pułku Posleenów. Sterta ciał wskazywała miejsce, gdzie wojownicy skupili się wokół Wszechwładców w rozpaczliwej próbie uratowania ich przed opancerzonymi potworami. Stos pancerzy dowodził zaś, jak potrafili walczyć, kiedy nie mieli gdzie uciekać.

Tutaj z kolei to jednostka pancerzy wspomaganych wpadła w zasadzkę. Trup jednego z Wszechwładców, wciąż broczący żółtą krwią, leżał rozciągnięty na strzaskanym, czekającym na techników pancerzu. Żołnierzowi nie mogły już pomóc żadne cuda nowoczesnej techniki; odczyty z pancerza wyraźnie wskazywały na penetrację.

Gdy posleeński pocisk penetrujący dziurawił pancerz, pozostawał w środku, działając jak ostrza miksera. Jedyną oznaką uszkodzenia zbroi żołnierza był niewielki otworek. Wciąż ciekła z niego krew. Szeregowy Arnold był nowy, a teraz, kiedy został przerobiony na puree, w liczącej normalnie sto trzydzieści pancerzy kompanii sprawnych pozostało już tylko pięćdziesiąt dwa. Zanim jednostka odzyskała bród, liczba ta spadła do czterdziestu.

Duncan biegł dalej. O niczym nie myślał, nie miał żadnego celu ani pragnień, po prostu biegł, jak prowadzony przez autopilota.

Wreszcie dotarł na teren dowództwa brygady, gdzie łatano i naprawiano poniszczone umocnienia. Uszkodzone pojazdy reperowano albo odholowywano, a wkoło krzątały się zespoły rejestrujące zabitych, oznaczając i pakując ciała martwych żołnierzy. Każde zwłoki opatrywano plakietką z nazwiskiem, lokalizacją jednostki i ogólną przyczyną śmierci, następnie pakowano je w plastikowy worek do transportu i pochówku. Zespoły sprzątające miały zająć się stratami w jednostkach pancerzy w swoim czasie. Posleenami miały, oczywiście, nie zajmować się w ogóle.

Duncan zwolnił, zbliżając się do centrum operacyjnego brygady. Zauważył zmieszane spojrzenia żandarmów przy wejściu i plutonu żołnierzy w okopach wokół stanowiska dowodzenia. Nie przejął się nimi.

Galaksjańskie pancerze wspomagane nie miały przyłbic; jako słaby punkt zastępowały je przekaźniki wizyjne. Żandarmi stanęli więc twarzą w twarz z gładką powierzchnią fasetowej plastali, odpornej na pociski każdej ziemskiej broni; podobna zbroja przetrwała podmuch eksplozji nuklearnej. W okolicy było co prawda kilka wyrzutni rakiet hiperszybkich, ale żadnej w centrum operacji taktycznych. Nic zatem nie mogło powstrzymać zbliżającego się kolosa, chyba, że zadziałałby rozsądek albo rozkaz.

Jeden z żandarmów spróbował. Była to kobieta — albo odważniejsza, albo bardziej lekkomyślna niż jej kolega: zagrodziła Duncanowi drogę i uniosła rękę jak policjant kierujący ruchem.

— Zatrzymajcie się, żołnierzu. Nie obchodzi mnie, że jesteście z Floty, nie macie upoważ…

Duncan nawet nie zwolnił i półtonowy pancerz odrzucił ją na bok jak szmacianą lalkę. Drugi żandarm ruszył jej pomóc, ale nie licząc siniaków na żebrach i uszczerbku na honorze kobiecie nic się nie stało.

Centrum operacji taktycznych mieściło się w trzech połączonych budynkach z prefabrykatów. Drzwi nie były wystarczająco szerokie, żeby zmieścił się w nich pancerz wspomagany, ale nie miało to żadnego znaczenia. Dla Duncana framuga była taką samą przeszkodą, jak mokra bibuła, wbił się więc do sali odpraw i ruszył krótkim korytarzem do gabinetu dowódcy. Zaskoczona obsada sztabu podążyła za nim.

Dowódca brygady otworzył drzwi. Beznamiętnym wzrokiem popatrzył na osmaloną w ogniu bitwy zjawę, toczącą się korytarzem w jego kierunku. Pancerz znaczyły ślady rykoszetów i zasychające już bryzgi krwi Posleenów; wyglądał jak mechaniczny demon rodem z jakiegoś bitewnego piekła. Kiedy dowódca rozpoznał zwłoki, które pancerz trzymał w ramionach, na jego twarzy pojawił się smutek i zrozumienie tego, co się stało.

Duncan podszedł do biurka dowódcy i ostrożnie położył zwłoki kapitana na rozrzuconych papierach. Nad otwartymi ustami Thomasa i jego straszliwie zdeformowaną twarzą krążył wszędobylski barwhoński chrząszcz. Śmiertelny cios zadany posleeńskim ostrzem skruszył bok czaszki kapitana jak skorupkę jajka.

Duncan nacisnął przełącznik na przedramieniu pancerza i włączył zewnętrzne głośniki.

— Przyniosłem go do domu — powiedział.

Pułkownik wpatrywał się w stojącą przy biurku plastalową zbroję. Pancerz promieniował gorącem trafień pocisków broni kinetycznej i cuchnął gnijącymi trupami Posleenów. Pułkownik otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zawahał się i jedynie odkaszlnął.

— Przyniosłem go do domu — powtórzył Duncan i położył na zwłokach kapitana znalezioną przy nim pałkę.

Symbol ten stał się powszechnie znany od czasu pierwszego lądowania Posleenów. Sporo ich można było znaleźć wśród żołnierzy na tyłach, każdy podobno autentyczny. W rzeczywistości jednak potwierdzono tylko osiem przypadków znalezienia pałek i wszystkie pochowano razem z ich właścicielami. Byli to ludzie, którzy zostali odznaczeni w sumie czterema Medalami Honoru, trzema Krzyżami Wybitnej Służby i niezliczonymi Srebrnymi Gwiazdami.

Sama pałka gwarantowała co najmniej Srebrną Gwiazdę. Pułkownik zasłonił usta dłonią, a po policzkach spłynęły mu zupełnie niemęskie łzy na widok dziewiątej. Jeszcze raz odkaszlnął i głęboko odetchnął.

— Dziękuję, plutonowy — powiedział, z trudem odrywając wzrok od symbolu prawdziwego wojownika. — Dziękuję.

Pancerz zachwiał się i przez chwilę dowódca sądził, że to tylko złudzenie. Wkrótce jednak stało się jasne, że tak nie jest. Z łoskotem, który wstrząsnął całym budynkiem, Duncan upadł na kolana i objął się ramionami.

Nie sposób było powiedzieć, co się dzieje we wnętrzu pancerza, ale pułkownik umiał to sobie wyobrazić. Wstał i obszedł biurko, poklepując ramię swojego byłego podwładnego, którego krew barwiła teraz na czerwono raport zatytułowany „Zapotrzebowanie na uzupełnienia w roku podatkowym 2003”. Pułkownik kucnął i objął ramieniem bary gigantycznego pancerza.

— Chodźmy, plutonowy — powiedział, a łzy wciąż płynęły mu po policzkach. — Wyciągniemy was z tej puszki.

Загрузка...