56

Brentswille, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
04:46 letniego czasu wschodniego USA
11 października 2004

— Poruczniku — syknął Keren.

Porucznik Leper obudził się i zacisnął dłoń na AIW. Keren chwycił lufę i skierował ją w górę, byle dalej od siebie.

Porucznik potrząsnął głową i popatrzył na Kerena.

— Która godzina?

Wewnątrz bradleya panowały nieprzeniknione ciemności.

— Wpół do piątej, poruczniku. Właśnie przybył oddział pancerzy wspomaganych. Szykują się za nami. Pułkownik chciałby z panem pomówić. Powiedziałem mu, że pan śpi…

Leper zaśmiał się. Znając Kerena, pułkownik dowiedział się nie tylko tego.

— W porządku. Wspominałem ten moment, gdy straciliśmy Trójkę.

— Było jak pan mówił, poruczniku. Szło nieźle, dopóki nie skończyła się amunicja. — Keren wzruszył ramionami. Baterie moździerzy nigdy, pod żadnym pozorem, nie były przewidziane do nawiązywania bezpośredniego kontaktu z nieprzyjacielem. Ci, którzy mają do tego okazję, rzadko przeżywają.

Porucznik usiadł i odruchowo sprawdził swoje AIW. Włożył granat do magazynka, upewnił się, że karabin i granatnik są zabezpieczone, po czym depcząc po porozrzucanym sprzęcie i śpiących żołnierzach ruszył do luku desantowego.

Na zewnątrz było ciemno choć okol wykol i tylko gwiazdy migotały na bezchmurnym niebie. Niedaleko szemrał strumień Kettle Run; skręcał na północy w kierunku zbiornika Occoquan, po czym znów zawracał. Niedobitki kompanii zatrzymały się wewnątrz zakola, naprzeciw Brentsville Road.

Porucznik żałował, że nie zabrał ze sobą noktowizora. Prąd przekierowano do Manassas i przyległych terenów, więc wokół nie paliła się ani jedna żarówka, która mogłaby chociaż odrobinę rozjaśnić najciemniejszą noc we wschodnich Stanach Zjednoczonych. Porucznik ledwie widział swoje własne dłonie.

Zrobił krok naprzód i jego kevlarowy hełm uderzył w metalową ścianę.

Ledwie dojrzał majaczącą przed nim postać.

— Porucznik Leper? — spytała zjawa.

— Tak — odpowiedział porucznik, pocierając bolące czoło.

— Podpułkownik Bishop, Siły Uderzeniowe Floty.

— Na rozkaz, sir — powiedział zmęczony porucznik. Dwie godziny snu po tym wszystkim, co przeszli, po prostu nie wystarczały.

— Jaka jest sytuacja, poruczniku?

Leper zastanowił się nad tym pytaniem i nagle ogarnęła go chęć wydarcia się na oficera. Jaka jest sytuacja?! Sytuacja jest taka, że mamy przejebane! Dziewiąty korpus już zapowiedział, że długo nie wytrzyma. W jaki sposób mieli się wycofać, mając Posleenow tuż za plecami — to było naprawdę dobre pytanie. Będzie z dziesięć razy gorzej niż pod Occoquan. Wtedy przynajmniej Posleeni byli rozproszeni, a teraz są zmasowani tuż przed frontem korpusu.

A jego oddział był po złej stronie dziewiątego korpusu. Ponieważ bronili południowego skrzydła, to jeśli linie korpusu puszczą, Posleeni znajdą się za nimi. I była to jedynie kwestia czasu. A do tego pojawiła się plotka o oddziałach żandarmerii, rozlokowanych za frontem z rozkazami strzelania do dezerterów.

Ale wszystko to wkrótce miało przestać się liczyć. Kiedy linie zostaną przełamane, nic już nie będzie miało najmniejszego znaczenia.

— Trzymamy południowe skrzydło korpusu, sir. — Właściwie trzymali południowe skrzydło Lake Jackson. Samo jezioro ubezpieczało południowe szeregi korpusu. — W terenie nic się nie dzieje. Mieliśmy tu jednego Wszechwładcę z jego kompanią, ale zajęliśmy się nim, nie ponosząc znaczących strat.

Front trzymała niecała brygada. Większość żołnierzy nie należała nawet do piechoty. Byli tu księgowi, kucharze i orkiestra pułkowa. To wszystko, co zostało z dziesiątego korpusu, oprócz artylerii dywizyjnej.

Straty podczas natarcia kompanii Posleenów wyniosły niecały pluton. Z drugiej strony, z całego korpusu zostało niewiele więcej.

Podejrzewał, że to zmienia jakoś obraz całości, ale nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. Czy dla korpusu ten pluton nie był teraz odpowiednikiem batalionu? A jeżeli tak, to czy nie powinno się go przedstawić jako utraty batalionu?

— Na razie sobie radzimy — zakończył.

— Rozumiem, że cofaliście się międzystanówką?

Leper poczuł, że stojący za nim Keren aż się zjeżył.

— Byliśmy tylną strażą, sir — powiedział porucznik głucho.

— Na ile szacujecie wielkość posleeńskich oddziałów?

— Słucham?

— Ilu ich tam jest, poruczniku? — pułkownik zapytał z żelazną cierpliwością.

Wyczerpany oficer popatrzył na niego przez chwilę.

— Czy to podchwytliwe pytanie?

— Nie.

— Sir, jest ich więcej niż gwiazd na niebie, więcej niż źdźbeł trawy na łące i więcej niż drzew w lesie. Wypełniają świat od horyzontu aż po horyzont i wszyscy co do jednego chcą nas, kurwa, pozabijać!

Pułkownik stał przez chwilę nieruchomo i milczał.

— Więc jak udało wam się przeżyć?

Porucznik mrugnął gwałtownie i pomyślał o tych wszystkich, którym się nie udało.

— Nie wiem — przyznał Leper — powinienem już być martwy.

Zamknął oczy i potrząsnął głową.

— Chryste, przegraliśmy. Nie wspominam o zabiciu Starego i zniszczeniu kompanii przez naszą własną artylerię. Traciliśmy ludzi z prędkością, z jaką rzekami płynie woda! Chwilami miałem już pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu żołnierzy. Zatrzymaliśmy się na sekundę, żeby… odetchnąć, żeby… się przegrupować, żeby ustalić, kto, u licha, ma prowadzić. A potem pojawiali się oni… a wtedy… następną rzeczą jaką pamiętam, to to, że znów byliśmy w drodze, uciekając tak szybko jak się dało. A z ludzi zostawały mi może ze dwie drużyny. I ciągle się to powtarzało. Nie wiem, ilu żołnierzy przeszło przez moje ręce, pułkowniku. Nie wiem, ilu straciłem po drodze. Nie wiem ilu minęliśmy. Niektórzy po prostu się poddali, niektórzy byli ranni albo po prostu zmęczyli się biegiem. Nie znam nawet ich nazwisk!

Porucznik wyprostował się i spróbował otrzeć oczy.

Pułkownik zdjął hełm z sykiem zasysanego powietrza. Dotknięcie przycisku spowodowało, że pancerz zaczął lekko świecić na niebiesko, nieco rozjaśniając ciemność.

— Czy ktokolwiek prosił w ogóle o zdanie raportu? — spytał miękkim głosem.

— Nie, sir — odpowiedział Keren zamiast porucznika. — Kiedy wjechaliśmy na terytorium dziewiątego korpusu, potraktowali nas jak śmierdzące jajo. Kazali nam tylko przyjechać tutaj i zebrać się do kupy. I nie deptać trawników.

Pułkownik skinął głową.

— Cóż, poruczniku, uważam, że bardzo dobrze dał pan sobie radę — powiedział stanowczo. Potem położył rękę na ramieniu Lepera. — Synu, to piekło. Wiem. Ja też byłem w piekle.

Porucznik podniósł wzrok na oficera i głęboko odetchnął.

— Moja kompania przez tydzień walczyła w Dak-To. Straciliśmy paru ludzi, a kiedy w ich miejsce przysyłano uzupełnienia, znów ich traciliśmy. Nigdy nie wiedziałem dokładnie, kto siedział w okopach. Na koniec całej sprawy, Vietcong z powrotem zniknął w dżungli, a z naszej kompanii zostało piętnastu żołnierzy, łącznie ze mną. Przez oddział przewinęło się wtedy prawie dwustu ludzi. Ja także nie znałem nazwiska żadnego z nich. Nikt w kompanii nie znał.

— Nie zapisałem, sir — powiedział cicho porucznik.

— I zawsze będzie cię to prześladowało — dodał pułkownik. — Ale nadal jest robota do wykonania. Wykonasz ją?

— Tak jest, sir.

— Wystawiliście obserwatorów?

— Tak, sir. Na razie nie widać nic poza jedną kompanią.

— Patrole?

— Żadnych. Za parę godzin chciałem wysłać jeden. Prędzej czy później Posleeni muszą tu trafić. Dopiero co skończyliśmy się okopywać. Jeśli wyślę teraz żołnierzy na patrol, przejdą kilkaset metrów i po prostu padną z nóg.

— W porządku — powiedział pułkownik. Porucznik przynajmniej miał rozeznanie w sytuacji. — Nie musicie wysyłać patroli. Za dziesięć minut miniemy wasze szeregi. Ruszymy Bristol Road i spróbujemy wziąć Posleenów od tyłu, jak małpa żonę młynarza. Może się uda, może nie. Jest szansa, że wrócimy tak szybko, jak wyruszyliśmy. Zastaniemy was tutaj?

— Tak jest, sir.

— Dobrze. Miło mi to słyszeć. A ciebie, Keren?

— Zależy, kto tu dotrze pierwszy — odpowiedział szeregowiec. — Jeżeli to będą Posleeni, to będziecie musieli wiać aż w góry.

— W porządku. — Pułkownik włożył hełm i chwilę później niebieskie światło zgasło. — Czas ruszać, nie sądzicie?


* * *

Ardan’aath zawarczał wściekle, kiedy kolejna droga okazała się nie do przebycia.

— Możemy jeszcze nie zawracać? — ryknął. Skierował swoje działo plazmowe na północ, skąd wyraźnie dolatywał huk artylerii i rakiet.

W niebo wzbijały się wiązki światła i pociski smugowe.

— Tam! Tam jest bitwa!

Strzelił smugą plazmy w stronę odległego frontu.

— Już niebawem pójdziemy dalej — próbował go uspokoić Kenallai. Zerknął na swojego eson’antaia. — Prawda?

— Prawda — zgodził się młody Kessentai i nastroszył grzebień. — Przed nami jest droga, którą Arnata’dra już ruszył.

— Nareszcie! — warknął starszy Kessentai. — Bitwa się skończy, zanim tam dotrzemy!

— Arnaathu — powiedział Kenallai — zastanów się nad otwartym szturmem na tych thresh! U ich stóp padło więcej oolfondai niż Po’oswroju!

Ardan’aath wściekle nastroszył grzebień, ale musiał się z tym zgodzić. Po trzykroć przeklęty pokarm z tego świata potrafił piekielnie dobrze walczyć. Kiedy nikt nie patrzył, skopiował wreszcie informacje z Aradan 5. Tresh w metalowych szatach były nieprzeciętnymi wrogami. Mimo, że miał już kilka pomysłów, jak sobie z nimi poradzić, miał nadzieję, że nie będzie musiał ich sprawdzać w praktyce.


* * *

Batalion Sił Uderzeniowych Floty dostał pancerze zaledwie miesiąc wcześniej. Podczas gdy żołnierze pierwszego batalionu pięćset pięćdziesiątego piątego pułku przebywali w pancerzach ponad tysiąc godzin, większość drugiego batalionu spędziła w nich niecałe trzysta. Dowodzącym oficerom sporo czasu zabrało rozpoznanie na mapach symboli własnych sił, ustawienie formacji, przeprowadzenie odprawy i przygotowanie pancerzy do walki. Robili to wszystko w czasie, gdy pułkownik rozmawiał z dowódcą lokalnych sił.

Ale zajęło im to ponad dziesięć minut. A zatem więcej czasu, niż mieli do dyspozycji.

Kiedy więc pierwsi zwiadowcy zjawili się na linii frontu dziesiątego korpusu, ich czujniki po prostu się rozszalały.


* * *

— Pułkowniku… — zaczął oficer operacyjny, łącznik między kompaniami w linii i rezerwą.

— Widzę — warknął Bishop.

Dwie z jego kompanii przemieszczały się naprzód, a trzecia czekała, czy się w coś nie wpakują. Gdyby wiedział, że kucyki są przed nim, byłoby na odwrót.

— Zatrzymać Bravo i Charlie! Niech Charlie okopie się razem z chłopakami ze zmechanizowanej, a Bravo kryje ich, dopóki się nie okopią. Wyślij Alfę na prawo, żeby sprawdzić skrzydło.

Była to prawidłowa, wręcz podręcznikowa reakcja na zagrożenie. Tyle tylko, że doskonale pasowała do walki z ludźmi, a nie z Posleenami.


* * *

Posleeński zwiadowca miał oczy szeroko otwarte, żeby uchwycić każdą drobinę światła. Eksplozje na północy czasem boleśnie raniły mu wzrok, ale nie zwracał na to uwagi. Skupił się na myślach o swoim bogu i poszukiwaniu thresh. Pragnął obfitego żniwa i pochwały swojego bóstwa. Strach przed bólem znajdował się w jego hierarchii na bardzo odległym miejscu.

Zatrzymał się i nadął nozdrza, węsząc w powietrzu. Jego ziomkowie z tyłu zrobili to samo. Dochodzący ich zapach był mieszaniną gryzących chemikaliów i organicznych wydzielin. Zwiadowca znów skierował myśli ku swojemu bogu.


* * *

Arnata’dra studiował przez chwilę odczyty, a potem przesłał je do Kenalluriala.


* * *

Kessentai przyglądał im się przez chwilę, po czym się skrzywił.

— Mój edas’antaiu, mamy problem.

Kenallai sprawdził odczyt i nastroszył grzebień.

— Możemy spróbować ich ominąć…

— Tchórzliwy szczeniak…

— Cisza! — Kenallai ponownie zerknął na odczyty. Wyraźnie wskazywały na thresh w metalowych szatach, właśnie rozciągające własne linie. Następną rzeczą będzie natarcie na jego oolfondai.

W dodatku wspierali je zwykli, okopani żołnierze. Wyglądali raczej na wojowników niż na przeklętych wojskowych techników. Ale na pewno mieli materiały wybuchowe i broń balistyczną.

— Nie. Są momenty, gdy trzeba atakować, i takie, gdy trzeba manewrować. Musimy wedrzeć się na tyły thresh. Wedrzeć głęboko.

Kiedy zajmiemy pozycje na ich tyłach, główne oddziały wroga podejmą próbę odwrotu, a wtedy my przypuścimy szturm i zgnieciemy ich w kleszczach oblężenia. Sieć uzna nasze zasługi i przydzieli nam nowych wasalów.

— Tak, mój edas’antaiu.

— Ardan’aath!.

— Słucham, mój oolfondarze?

— Zniszcz ich.

Ardan’aath przejrzał raporty z Barwhon i Diess. Ci threshkreen byli chytrzy i waleczni, stanowili większe wyzwanie na ich drodze niż Po’oslenar w orna’adar. Ale on obawiał się tylko trzech rzeczy: broni balistycznej, tego, że okopywali się jak abat, i thresh w metalowych szatach.

Z bronią balistyczną można sobie poradzić, podchodząc do thresh jak najbliżej. Kiedy jego oolt’ondar znajdzie się wśród nich, balistyczna broń będzie musiała przerwać ogień. Wtedy wróg może sobie tkwić w okopach jak abat. Jedyny problem to thresh w metalowych szatach. Na szczęście ich też imają się posleeńskie ostrza, no a poza tym jest ich niewielu. Posleeni mają przewagę liczebną, szczególnie kiedy rozwiną szyki i przypuszczą zmasowany atak.

Sytuacja wymagała szarży szerokim frontem. Nie mogła być lepsza.

— Telaradanie! Naprzód! Assarnathu! Na lewo! Rozwinąć szyk!

I zabić najpierw metalowych threshl Tel‘enaa, fuscirto uut!


* * *

— Kopać!

Starszy sierżant kompanii Charlie szedł wzdłuż szeregu pancerzy, wyrównywał ich pozycję, i udzielał ostatnich pospiesznych lekcji.

— Nie! Cholera jasna! — Gwałtownie zerwał ładunek z pasa żołnierza, który kopał ziemię pancernymi rękawicami. Kombinezony mogły przerzucać olbrzymie ilości ziemi w zaskakująco szybkim tempie, ale ładunki kopiące robiły to jeszcze szybciej.

— Użyć ładunków do kopania nor! — krzyknął podoficer na kanale plutonu, zerwał z pasa kolejny ładunek i włożył go w pancerną dłoń zaskoczonego żołnierza.


* * *

— Nadchodzą! — krzyknął żołnierz na czatach i wyskoczył z dziury.

Nie zdołał jednak dotrzeć do swojej kompanii, gdy jego pierś rozerwał pocisk. W ciemności wzbiła się w górę flara ze spadochronem. Rozległ się huk eksplozji i na polu bitwy zrobiło się jasno jak w dzień. Wszędzie roiło się od centaurów.


* * *

Karabin maszynowy trzeciego plutonu jako pierwszy rozpoczął ostrzał. Pomarańczowe pociski smugowe, które leniwie przecięły nieruchome nocne powietrze i poszybowały w stronę nadchodzącej kompanii, rozpętały prawdziwą burzę ognia.


* * *

— Moździerz Trzy! Flary trawersem. Ustawić na pięć! — krzyknął Keren.

Załoga zerwała się ze snu i rzuciła w kierunku moździerza. Kiedy niedobitki korpusu znowu się zebrały, okazało się, że mają do dyspozycji dość wozów bojowych, żeby rozstawić je na całym terenie. Względnie sprawna bateria moździerzy otrzymała dwa porzucone wozy, żeby uzupełnić swoje straty. Zaproponowano im też transporter kierowania ogniem, ale Keren odmówił. Suburban był o wiele wygodniejszy.

Zgodnie z sugestią Kerena moździerze plutonu wycelowano według z góry wybranych koordynatów, aby w razie czego jak najszybciej wesprzeć kompanię. Moździerz Trzy miał strzelać flarami, a jedyne, co musiała robić jego obsługa, to wrzucać w gardziel lufy kolejne pociski.

Amunicyjna moździerza spała na ziemi, owinięta wokół zimnej podstawy moździerza. Słysząc krzyk z Centrum Kierowania Ogniem po prostu obróciła się na plecy z pociskiem w dłoni. Zanim do końca się obudziła, granat zsunął się w dół lufy i moździerz strzelił. Był to zwykły pocisk burzący zamiast flary, a złe ustawienie lufy spowodowało, że poleciał milę aż za nacierających Posleenów.

Dopiero potem odpalono flarę.

Porucznik Leper pobiegł w kierunku stanowiska dowodzenia na linii obronnej. Dowodził nie tylko moździerzami, ale i resztą kompanii. Dlatego nagiął standardowe procedury. Moździerze były wysunięte do przodu, żeby nie znajdowały się daleko od punktu dowodzenia. Miał zamiar zmienić to nad ranem, ale Posleeni nie dali mu na to czasu.

Kiedy dotarł do dużego okopu dowodzenia, załamał się. Kompania nie była w stanie sprostać takiej masie Posleenów. Wróg najwyraźniej miał stukrotną przewagę liczebną.

Zanurkował na dno wykopu i sięgnął po radio.


* * *

Jeśli Keren czegokolwiek nauczył się na tej wojnie, to tego, że nigdy nic ma się wystarczających danych. Właśnie dlatego miał jedno radio nastawione na częstotliwość kompanii, drugie na częstotliwość kontroli ognia, a dwa nadprogramowe odbiorniki, które zdobył po drodze, na kanał batalionu i brygady. I właśnie dlatego jako pierwszy usłyszał, jak porucznik spisuje ich już na straty.

— Tatuś Jeden Pięć, tu Listopad Jeden Pięć, odbiór.

W tle przekazu słychać było odległy pomruk karabinów i terkot broni maszynowej.

— Listopad Jeden Piąć, tu Tatuś Jeden Piąć, odbiór.

— Tatuś Jeden Pięć, mamy kontakt z co najmniej pułkiem Posleenów. Oceniam, że nie zdołamy ich zatrzymać, odbiór.

— Roger, przyjąłem. Pancerze wspomagane w drodze, odbiór.

— Oni już tu są, ale Posleeni wyglądają na wypoczętych i w tej chwili szturmują na nas, a pancerze wspomagane są w rozsypce.

Nie zamierzam opuścić stanowiska, ale nie sądzę, żebyśmy mogli ich zatrzymać. Niech korpus przygotuje się do odwrotu, odbiór.

— Listopad Jeden Pięć. Wszystkie rezerwy korpusu są na froncie.

Macie rozkaz się utrzymać, odbiór.

— Chyba żartujesz, Tatuś. Listopad, bez odbioru.


* * *

— Tango Trzy Sześć, tu Listopad Jeden Pięć, odbiór.

Przez chwilę było cicho. Centrum Kierowania Ogniem było zajęte; nadal starano się zastąpić centralną sieć kierowania ogniem.

— Jednostka wywołująca, powtórz sygnał wywoławczy, odbiór.

— Tango Trzy Sześć, tu Listopad Jeden Pięć. Ostateczne wsparcie obronne, koordynaty Jeden-Jeden-Bravo. Posleeni w bliskim kontakcie. Ostateczne wsparcie obronne, odbiór.

— Listopad, nie mamy teraz dostępnej artylerii. Większość dziewiątego korpusu, wezwała ostateczne wsparcie obronne odbiór.

— No, jeśli wróg przełamie nasze szyki, cholernie szybko będziecie mieć gości. Zdecydujcie się, bez odbioru.


* * *

— Wszystkie moździerze! — wrzasnął Keren z suburbana. — Ostateczne wsparcie obronne! Ogień ciągły!


* * *

Kapral Nick Warren kucał w swoim okopie i starał się liczyć zabitych. Okop przygotowano do prowadzenia ognia krzyżowego; miał z przodu wał ziemny i stanowisko strzeleckie skierowane pod kątem czterdziestu pięciu stopni, tak, by móc strzelać do wszystkiego, co się zobaczy, samemu nie narażając się na ogień kucyków. Teraz jednak wał omiatał grad ognia karabinów magnetycznych. Ziemia bryzgała na boki, a pociski rwały zewnętrzną warstwę worków z piaskiem i zaczynały roznosić osłonę.

W strefie ostrzału aż się roiło od centaurów. Było ich tyle, że kapral nie zawracał sobie głowy celowaniem. Gdyby pocisk chybił jednego, na pewno trafiłby w idącego tuż za nim. Warren rzuciłby się do ucieczki, ale wiedział, czym to się skończy. Kucyki biegały o wiele szybciej, niż ludzie. Można więc było tylko je zabijać i znów zabijać tak długo, aż mieli dosyć. Miał nadzieję, że w innych okopach jest dość żołnierzy, żeby powstrzymać natarcie obcych na jego kryjówkę. Żałował, że zużył wszystkie granaty; teraz mogłyby się przydać. Nie miał już ani ręcznych, ani tych do granatnika.

Rygiel uderzył w pustą komorę i plastikowy magazynek wypadł na ziemię. Kapral pomacał zasobnik amunicyjny, próbując znaleźć kolejny magazynek, kiedy nagle za jego plecami rozległ się dźwięk przypominający rozcinanie maczetą arbuza. Spojrzał przez ramię.

Jego towarzyszka broni leżała na ziemi z połową twarzy rozerwaną przez pocisk karabinowy, który przebił się przez ścianę worków z piaskiem. Warren nie pamiętał nawet jej nazwiska. Przez chwilę zawstydził się swojej pierwszej reakcji — radości, że kobiecie zostały jeszcze dwa magazynki. Nagle posypały się na niego cięższe i większe niż poprzednio grudy ziemi i Warren nie poczuł nawet, jak ostrze przebija jego kevlarowy hełm i wchodzi w mózg jak w masło.


* * *

Ogień nie okazał się wystarczająco zmasowany. Walkę z Posleenami często opisywano jako próbę powstrzymania lawiny za pomocą węża strażackiego. Udaje się tylko wtedy, gdy masz dość węży strażackich.

Posleeni szli wąskim frontem, nacierając przez otwartą przestrzeń.

Stanowiliby doskonały cel dla dobrze przygotowanej jednostki dysponujących wsparciem weteranów, albo nawet i okopanej zielonej jednostki pancerzy wspomaganych. Ale przy braku zmasowanego ognia artylerii, zwartego batalionu pancerzy, większej ilości żołnierzy, plątańców, drutu kolczastego i min, Ardan’aath nacierał wściekle ze swoim wojskiem i po prostu przytłaczał obrońców.

Jako pierwsza padła kompania Bravo z jednostki pancerzy wspomaganych, pozostawiona bez osłony na skrzydle kompanii zmechanizowanej. Ich węże srebrnych błyskawic atakowały nacierających Posleenów i cięły ich jak papier. Podobna rzeź powstrzymałaby atak ziemskiego wojska, ale teraz na Ziemian nacierało ponad dwanaście tysięcy Posleenów i tuziny Wszechwładców. A Posleeni nigdy się nie zatrzymują.

Najpierw skierowali na kompanię bezpośredni ogień. Pancerze chroniły żołnierzy przed każdym rodzajem broni, oprócz dział plazmowych i pocisków hiperszybkich, ale zmasowany ogień przygwoździł ich do ziemi, a tu i ówdzie trzymilimetrowe pociski trafiały w słabe punkty. Do tego Posleeni mieli ponad sześćset wyrzutni pocisków hiperszybkich i dziewięćset ciężkich karabinów magnetycznych. W ten sposób kompania pancerzy wspomaganych została wyeliminowana, zanim zdążyła zabić więcej, niż sześciuset wrogów.

Wojsko w okopach wytrwało dłużej, ale nie tyle, żeby to miało jakieś znaczenie. W pierwszej kolejności zaatakowano częściowo tylko okopaną kompanię Charlie. Jej Ponurzy Żniwiarze zostali wzięci na cel przez ciężką broń posleeńskiej brygady. Kompania Charlie stawiała opór, ale centaury nie zważały na ścianę ognia i piętrzące się stosy trupów, pragnąć tylko dostać się do opancerzonych ludzi. W końcu bitwa przerodziła się w walkę wręcz. Posleeni dotarli do okopów jednostki i zaatakowali obrońców monomolekularnymi mieczami.

Tymczasem lżejsze karabiny magnetyczne i strzelby posleeńskich wojowników skoncentrowały ogień na jednostce zmechanizowanej, w większości przypadków przygważdżając ją zupełnie. Każdy, kto wyskakiwał z okopu i rzucał się do ucieczki, był rozrywany zmasowanym ostrzałem. Kiedy Posleeni dotarli do okopów strzeleckich, było już po wszystkim. Nieszczęśni żołnierze zostali wyrżnięci jak stado owiec. Jedynie kilku udało się w zamieszaniu uciec. Jednostka przestała istnieć.


* * *

— Nie możemy pozwolić, żeby ci metalowi thresh dalej włóczyli się po okolicy — powiedział Kenallurial i wskazał na ekran.

Zżerała go zazdrość. O zwycięskim szturmie te’naal, takim jak ten, jeszcze przez tysiąc lat będą krążyć opowieści, a jego spryt i przemyślność, które sprowadziły ich tutaj, odejdą w zapomnienie.

— Ardan’aath zajmie się nimi we właściwym czasie — powiedział spokojnie Kenallai i wskazał na schemat. — Patrz, jak ci thresh uciekają.

Niedobitki dziesiątego korpusu szybko wycofywały się w kierunku Manassas.

— Jak abat z trupa.

— Powinniśmy ich ścigać — powiedział Kenallai. — Nie wolno nam dopuścić, żeby się zatrzymali i zbudowali umocnienia, zanim dotrzemy do wielkich skarbów północy.

— Zrobimy tak, mój eson’antaiu, zrobimy — powiedział oolt’ondar i nastroszył grzebień. — Powstrzymaj swą zazdrość.

Kenallai odwrócił się zawstydzony, że odgadnięto jego uczucia, i dotknął ekranu, żeby powiększyć obraz. To była wspaniała, bogata w łupy kraina. Dostanie wielu wasalów, jeśli tylko Sieć doceni jego zasługi.

W oddali ucichły już krzyki i warkoty dieslowskich silników.

Загрузка...