Porucznik Ryan bynajmniej się nie zgubił. Nie można się zgubić na Washington Mall. Tutaj człowiek zawsze wie, gdzie się znajduje. Porucznik nie wiedział natomiast, gdzie on i jego pluton powinni teraz być.
Po Occoquan plutonowi nie udało się odnaleźć nikogo z własnego łańcucha dowodzenia. Ciężarówki, w których przyjechała mająca ich zastąpić kompania strzelecka, natychmiast odjechały. Szli więc pieszo na północ i tylko czasem ktoś ich podwoził. Ich celem był Belvoir, ale żandarmeria wojskowa kazała im przyłączyć się do niedobitków jednostek idących na Waszyngton. W końcu znaleźli transport, ale kierowcy autobusów także nie mieli zielonego pojęcia, dokąd powinni jechać.
Na Mall tłoczyła się większość niedobitków dziewiątego i dziesiątego korpusu, jednostki zwiadu elektronicznego bez dywizji, jednostki zaopatrzeniowe bez batalionów oraz parę jednostek artylerii i piechoty, którym udało się ujść z kotła na południu. Nikt nie próbował niczego zorganizować; jednostki stawały tam, gdzie się zatrzymały.
Porucznik Ryan zatrzymał swój pluton koło waszyngtońskiego Pomnika Ofiar Wojennych i wysłał sierżanta Leo z misją poszukiwawczą. Sierżant zameldował po powrocie, że wszystko, czego potrzeba, można tu zdobyć, ale za odpowiednią cenę. Ponieważ nie było rozkazów, by cokolwiek wydawać, jedynym sposobem zdobycia potrzebnych rzeczy był czarny rynek. W pobliżu znajdowała się jedna jednostka zaopatrzeniowa, ale żywność dawno już się skończyła. Teraz trzeba było płacić gotówką albo głodować.
Leo zameldował także, że wkrótce pojawią się saperzy, których zadaniem miało być przygotowanie mostów do wysadzenia. Możliwe, że pluton będzie mógł się do nich przyłączyć i dostać trochę racji żywnościowych.
Porucznik Ryan puścił w obieg hełm, żeby zrobić zrzutkę, a kiedy to się nie powiodło, razem z sierżantem przeszukali osobiście każdego sapera. Tym razem Ryan zostawił Leo z plutonem i wyruszył na poszukiwanie żywności sam. Zdawał sobie sprawę, że starszy stażem podoficer wynegocjowałby pewnie lepsze warunki — nie znaczyło to jednak, że wróciłby z żywnością do oddziału.
Zebrane dwieście dolarów wystarczyło na dwie skrzynie racji żywnościowych. Za sygnet Akademii dostał dodatkowo ciepłe zakąski.
Wodociągi w mieście nadal działały, więc przynajmniej z wodą nie było problemów. Pluton podzielił się przygotowaną naprędce lasagną, a porucznik stwierdził, że jest lepsza od serwowanej na poligonie Rangersów. W ciągu dnia powinni jakoś znaleźć jednostkę, do której będą mogli się przyłączyć, więc żywności nie musiało im starczyć na długo.
Zbliżające się odgłosy bitwy ściągnęły nad Potomac rzeszę gapiów. Ale porucznik Ryan udał się tam, żeby znaleźć saperów, którzy na pewno zakładali teraz ładunki na moście Arlington. Powstrzymujący gapiów żandarmi przepuścili go bez słowa na widok naszywki sapera. Widząc ostrożnie chodzące po moście i rozwijające kable postacie porucznik poczuł, że nareszcie jest już w domu. Podszedł do zaparkowanego hunwee i zasalutował.
— Ryan, podporucznik, korpus saperski.
Siedzący w samochodzie oficer był niskim, barczystym pułkownikiem. Właśnie palił cygaro. Przez chwilę oglądał porucznika od stóp do głów, po czym wyjął cygaro z ust.
— Co mogę dla pana zrobić, poruczniku?
— Sir, mój pluton zgubił nadrzędną jednostkę. Wysłano nas z Belvoir i nie mogliśmy już tam wrócić. Nie mamy już żywności i nie wiemy, komu się zameldować. — Młody oficer urwał, jakby się zawahał. — Nie wiem, co robić, sir. Nie skończyłem nawet podstawowego szkolenia! — skończył nieco podniesionym tonem. Złapał się na tym, że w pośpiechu zaczął niemal bełkotać. Elew Akademii nie powinien tracić nad sobą kontroli tylko dlatego, że sprawy nieco się popieprzyły.
Pułkownik zaciągnął się cygarem i znowu mu się przyjrzał.
— Gdzie byliście?
Porucznik nie zrozumiał pytania.
— Rozbiliśmy obóz na Mall, sir.
Pułkownik strząsnął popiół.
— Chodzi mi o to, który most wysadzaliście. Przecież chyba właśnie to robili wszyscy chłopcy z Belvoir?
— Tak, sir. Mój pluton otrzymał zadanie wysadzenia mostu przy drodze stanowej numer 123, koło…
— Occoquan.
— Tak, sir — niepewnie potwierdził porucznik. — Skąd pan wie?
Pułkownik w końcu pozwolił sobie na uśmiech.
— A więc to wy jesteście tym zaginionym plutonem, poruczniku.
Gdzie jest reszta jednostki?
— Na Mall — odpowiedział całkiem zdezorientowany porucznik.
— Cóż, dałbym panu mojego hunwee, ale na piechotę wcale nie będzie wolniej. Niech pan wróci do swoich żołnierzy i każe im przywlec tyłki tutaj. Ja tymczasem przekażę informację przez radio.
— Tak jest, sir — zasalutował porucznik i poczłapał z powrotem do swojego plutonu.
— Zamek Sześć, tu Zamek Pięć, odbiór.
Oficer, który chwycił mikrofon, zanim zdążył to zrobić oficer operacyjny, był wielki jak góra. Miał ponad dwa metry wzrostu i odpowiednio do tego szerokie bary, więc jego mundur musiał być szyty specjalnie na miarę. Przewieszony przez jego plecy wysłużony M-60 wyglądał jak zabawka.
— Zamek Pięć, tu Zamek Sześć, odbiór — powiedział basem.
— Sześć, znaleźliśmy zaginiony pluton, odbiór.
Hebanową twarz rozjaśnił szeroki uśmiech i generał pokazał uniesiony kciuk niewidocznemu stąd pułkownikowi.
— Świetnie! Kto nim dowodzi?
— Ryan.
— No, towarzystwo z West Point będzie w siódmym niebie, kiedy to usłyszy.
— A poza tym jak idzie?
— Bardzo dobrze. Musiałem zagonić biedne dzieciaki do roboty, ale wkrótce będziemy gotowi.
— Przyjąłem. My już prawie skończyliśmy rozlewać szampana.
— Szkoda, że nie będzie mnie na przyjęciu.
— Ja też żałuję. Ale wszyscy musimy zdobyć się od czasu do czasu na małe poświęcenie. Powodzenia, Tom, bez odbioru.
Generał rozejrzał się i uśmiechnął. Większość jednostek, które wysłano do zaminowania mostów nad Occoquan, wróciła do bazy w Fort Belvoir.
W obliczu zniszczenia dziewiątego i dziesiątego korpusu generał wcielił w życie swój własny plan. W składach amunicji w Fort Belvoir, zapełnionych w celu szkolenia tutaj rekrutów, znalazł zaskakującą różnorodność ładunków wybuchowych i min.
Ponieważ miał pod swoimi rozkazami ekwiwalent brygady saperów, był zdecydowany zgotować Posleenom bardzo gorące przyjęcie. Z drugiej strony nie był głupcem i nie miał zamiaru strugać bohatera. Zastępy rekrutów i ich instruktorów zmieniały więc Belvoir w prawdziwe piekło.
Rozmieszczanie min i pułapek to prawdziwa sztuka. Chodzi o to, żeby nie tylko zabić przeciwnika, ale zaszokować go i wzbudzić w nim strach. Z reguły najlepiej sprawdza się brutalna, przygniatająca przewaga, ale posiadając tyle materiałów wybuchowych i dokładnie rozplanowany harmonogram działań, generał był pewien, że „Dom rodzinny saperów” stać na o wiele, wiele więcej.
Dokopał się do programu komputerowego, napisanego przez jakiegoś złośliwego sapera. Program nazywał się „Piekło Doskonałe” i służył do komputerowego wspomagania planowania pól minowych, potrafiąc na przykład wygenerować taką mapę zaminowania obszaru, aby zapełnić go zestawem wielu współśrodkowych, samoczynnie aktywujących się pól. Celem było zagnanie wroga do środka, a potem całkowite odcięcie mu drogi ucieczki.
Generał wprowadził do programu odpowiednie parametry dostępnych materiałów i ludzi i aż go zatkało, kiedy zobaczył projekt rozwiązania. Program zmienił Belvoir w koszmarną sieć pól minowych.
Miłą niespodzianką okazał się fakt, że projekt został sporządzony z myślą o Posleenach. Wróg mógł przeprowadzić swoje oddziały przez miny, ale oczyszczenie drogi musiało kosztować go całe tysiące żołnierzy. Oczywiście, gdyby okazało się, że generał musi tu wrócić i wszystko rozminować, nie byłoby łatwo. Ale i to dawało się obejść.
Zaczęli rozmieszczać miny, a cała brygada rzuciła się do pracy jak demony. W miarę jednak jak kolejne sekcje kończyły pracę na swoich odcinkach, generał odsyłał kolejne partie rekrutów do przystani fortowej, a stamtąd przewożono ich na drugi brzeg Potomacu.
Teraz po prostu czekał, razem z kilkoma oficerami i podoficerami. Przez ostatnią godzinę rozmawiali o starych, dobrych czasach i patrzyli w monitory podłączone do kamer rozstawionych wzdłuż szosy międzystanowej numer 1. Generał właśnie wyszedł na zewnątrz budynku portowego, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, kiedy usłyszał dochodzący ze środka krzyk.
— Widać ich! Widać ich! — wrzeszczał oficer operacyjny Belvoir.
Pułkownik stał pochylony i ściskał ramię technik obsługującej monitory.
Generał delikatnie odciągnął go do tyłu.
— Nie sprawi pan w ten sposób, że przyjdą szybciej. A ona jest praktycznie naszym jedynym szeregowcem. Jest ważniejsza niż którykolwiek z nas trzech.
Pułkownik zaśmiał się.
— Przepraszam, żołnierzu.
Technik kiwnęła głową z uśmiechem i przełączyła monitor na obraz z innej kamery. Oficerowie pochylili się do przodu jak widzowie oczekujący katastrofy, a oficer operacyjny aż zacierał z radości ręce.
— Sir — powiedział starszy sierżant z Belvoir, zerkając na ekran — zrobiłem mały najazd na bar dla oficerów. — Uniósł w górę dwie butelki moet chandon. — Pomyślałem, że moglibyśmy uczcić pierwszy wybuch.
Generał zaśmiał się. Chłopcy naprawdę to przeżywali.
— Jasne, czemu nie — powiedział.
Masa Posleenów na ekranie zatrzymała się. Jeden z nich wystąpił naprzód i podszedł na odległość równo pięćdziesięciu metrów do tablicy powitalnej. Reszta liczącej tysiące żołnierzy hordy nerwowo tupiąc stała w miejscu.
Spośród tłumu nagle naprzód wysunęło się dwóch Wszechwładców. Ich spodki bezustannie kołysały się na boki, najwyraźniej w celu utrudnienia celowania snajperom. Zbliżyli się do znaku i rozpoczęła się kłótnia. Spodki powoli przestały się huśtać, a centaury obnażyły zęby i nastroszyły grzebienie.
W końcu dołączył do nich jeszcze jeden, najwyraźniej najstarszy. Zerknął na znak i cofnął się, po czym na jego rozkaz wojska po prostu odwróciły się i pocwałowały z powrotem na południe.
Pozostał tylko jeden przywódca z pojedynczą kompanią. Jeszcze przez chwilę patrzył, jak inni się wycofują, po czym po raz ostatni obejrzał się przez ramię i niechętnie ruszył za nimi.
W prowizorycznym pokoju kontrolnym zapadła głucha cisza. Generał pochylił się do przodu i poklepał technik po ramieniu.
— Przełącz na północ, na drogę numer 1 — powiedział cicho.
Nadbiegała stamtąd pojedyncza kompania bez zwiadowcy na czele. Kiedy zbliżyła się do miejsca, gdzie zaczynały się pułapki, zatrzymała się tak gwałtownie, że centaury aż na siebie powpadały.
Wszechwładca wystąpił naprzód, żeby przyjrzeć się umieszczonemu na tablicy symbolowi, i jego grzebień uniósł się sztywno w górę. Przez chwilę coś krzyczał, po czym uniósł spodek z ziemi. Zanim jeszcze wojownicy z jego kompanii zdążyli się odwrócić, był już z powrotem nad szosą i odlatywał na pomoc.
Generał nie był pewien, kto pierwszy zaczął się śmiać. Niektórzy mówili, że to sierżant. Inni, że pozostałych zaraził rechot techniczki.
Jeszcze inni przekonywali, że najpierw rozległ się niski, tubalny śmiech dowódcy saperów Armii Stanów Zjednoczonych. Ktokolwiek zaczął, śmiech trwał nieprzerwanie dziesięć minut, kiedy monitor po monitorze pokazywał posleeńskie oddziały w pełnym odwrocie.
Jeszcze cała lata później ci szczęśliwcy, którzy byli tego dnia w pokoju kontrolnym, nawet w najgorszej sytuacji potrafili ryknąć gromkim śmiechem na widok gestu oznaczającego uniesiony w górę grzebień. Uniesiony w obłędnym, śmiertelnym strachu przed zamkiem o dwóch wieżach. Przed Fortem Belvoir, domem rodzinnym saperów. Przed saperami.