71

Waszyngton, Dystrykt Kolumbia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
11:16 letniego czasu wschodniego USA
11 października 2004

Może i nie było im pisane zwycięstwo, ale przynajmniej świetnie strzelali. Moździerze wysyłały strumienie pocisków na całą szerokość frontu atakujących Posleenów. Dołączyły do nich jeszcze dwa transportery i cztery inne moździerze.

Załoga Wozu Trzy wydawała się teraz mniej nerwowa; wreszcie dotarła amunicja i wsparcie. Keren wolałby, żeby pomocnik kierowcy ciężarówki z amunicją odprężyła się nieco albo chociaż odłożyła karabin. Jednak widział, co miała w oczach i wolał nie być pierwszym, który jej to zaproponuje. Zresztą nie potrzebowali aż tak bardzo dodatkowych rąk do pracy.

Żołnierze, którzy pomagali nosić amunicję, nosili odznaki chyba każdego rodzaju sił zbrojnych. Kawaleria, piechota, oddziały wsparcia najróżniejszego typu. Wykonywali swoją pracę tak sprawnie, że pocisków moździerzowych przybywało szybciej, niż lufy były w stanieje wystrzelić. Dowodził nimi pułkownik kawalerii, o wyglądzie siedemnastolatka, co oznaczało, że poddano go odmłodzeniu. Krqcił się wokół, wydawał rozkazy i dysponował tak niewiarygodnym zasobem przekleństw, że wielu z nich Keren nigdy do tej pory nie słyszał.

Do oddziału kawalerii przy pomniku przyłączyła się także duża liczba ochotników. Niektórzy mieli po prostu dość uciekania. Mogli umrzeć równie dobrze tutaj. Wielu z nich wyglądało na wściekłych, że walki toczą się właśnie tutaj, w pobliżu pomnika. Niech Posleeni wezmą Wirginią. To żaden problem. Niech wezmą cmentarz Arlington. Trudno, odzyskamy go. Ale pomnik? Nigdy w życiu! Była też spora garstka odmłodzonych żołnierzy. Przyjechali razem i najwyraźniej się znali. Teraz wyciągano z ukrycia każdego żołnierza, który wykazywał choć odrobinę woli walki.

Keren widział, jak wielu żołnierzy ucieka z Mall. Miasto namiotów prawie zupełnie opustoszało. Większości starych mieszkańców także już nie było.

Ale ci, co pozostali, pomagali żołnierzom. Kiedy przyjechała ciężarówka z amunicją, zaroili się wokół niej ochotnicy; zrzucali skrzynie pocisków kaliber. 50 do karabinów maszynowych na transporterach i drobniejszą amunicję, którą zanosili na pozycje piechoty.

Piechota tymczasem szykowała kurtynę ognia. Co najmniej sześciuset żołnierzy wczołgało się na nasyp i strzelało do nadchodzących Posleenów. Czasem pocisk hiperszybki albo rykoszet tworzyły wyrwę w ich szeregach, ale natychmiast podczołgiwali się nowi ochotnicy i zajmowali opuszczone stanowiska.

To nic, że większość uciekła. Ale wielu pozostało. I koniki będą musiały przejść po ich trupach.


* * *

— Sierżancie, nie obchodzi mnie, że jesteście z Floty. Dla mnie możecie mieć rozkazy nawet od samego Boga. Prędzej zginę niż tam wrócę. Nie mamy szans zwyciężyć, a ja nie będę zgrywał się na bohatera.

Zmęczony i brudny porucznik był ostatnim ocalałym oficerem w kompanii kawalerii. Dowodził już tylko niecałym plutonem abramsów.

Pappas zastanowił się przez chwilę.

— Poruczniku, potrzebne mi pańskie czołgi przy Watergate. Kieruję tam część batalionu piechoty i naprawdę bardzo potrzebuję pańskiego wsparcia.

— Nie, kurwa, nie — warknął porucznik, zmęczony kłótnią z nieustępliwym podoficerem.

Ten bezczelny drań z Floty naciskał na niego już od blisko godziny, zanim jeszcze kucyki przeszły przez rzekę. Gdyby tak się nie stało, może mógłby tu zostać, ale w obecnej sytuacji nie było ku temu powodu. Najmniejszego powodu. Żadna siła na Ziemi nie może zatrzymać fali Posleenów, kiedy przeszli już Potomac.

Oficer kopnął w krawędź włazu.

— Wynocha z mojego pojazdu — warknął i przełączył się na interkom. — Pauls, ruszamy.

Abrams ruszył wzdłuż Mall na wschód, w stronę Kapitelu, a pozostałe trzy czołgi także zaczęły oddalać się od rejonu walk wokół mostu Arlington.

Pappas westchnął i pochylił się do przodu. Swoimi stalowymi palcami ściągnął hełm z głowy broniącego się porucznika i przyciągnął go do siebie. Szarpiący się żołnierz zrozumiał, że walka z nim nie ma żadnego sensu.

— Przekaźnik, tryb szeptania — powiedział spokojnie Pappas i zwrócił się do porucznika. — Zawróć pluton albo wycisnę ci mózg z tej durnej pały. Dosłownie. — Położył dłoń na głowie oficera i nacisnął z odpowiednią siłą.

Oficer aż jęknął z bólu. Czuł się tak, jakby za chwilę miały mu wypłynąć oczy.

— Nie możesz tego zrobić! — krzyknął.

Uderzył piszczelem we wskaźnik termiczny, ale ze strachu nawet nie poczuł najmniejszego bólu.

Pappas zmarszczył brwi i wywlókł oficera z czołgu.

— Przekaźnik, prześlij do wszystkich jednostek czołgowych. Do wszystkich jednostek. Zatrzymajcie się. Musimy pogadać. — Czołgi nadal jednak jechały na wschód, coraz bardziej przyspieszając. — Przekaźnik, czy wiadomość dotarła do wszystkich?

— Wszystkie czołgi mają włączone radiostacje i są przełączone na interkom.

— Racja — rzucił Pappas.

Wyciągnął rolkę taśmy izolacyjnej i przywiązał daremnie protestującego oficera do wieży. Potem przeszedł po czołgu do włazu kierowcy i walnął w niego pięścią.

— Otwierać!

Nie było żadnej odpowiedzi, ale Pappas mógłby przysiąc, że słyszy w środku cichą rozmowę.

Nacisnął jakiś przycisk na przedramieniu i spod pachy pancerza wyskoczyło sześćdziesięciocentymetrowe ostrze. Umieszczenie go w tym miejscu było pomysłem Duncana, a rzemieślnicy Indowy z największą przyjemnością podjęli się zainstalowania ostrzy w pancerzach całej kompanii. Teraz monomolekularne, wibrujące ostrze bardzo się przydało. Cięło pancerz czołgu jak masło.

Po chwili Pappas wyciągnął z wnętrza pozostałych żołnierzy plutonu i kazał im stanąć w szeregu na baczność. Dwóch było posiniaczonych, a jeden miał złamaną rękę. Działonowy wymagał poważnej opieki lekarskiej. Ale większość wciąż była na chodzie.

— Próbowałem to zrobić inaczej, po dobroci — powiedział grobowym głosem. — Zgodnie z Jednolitym Wojskowym Kodeksem Karnym oraz Federacyjnymi Procedurami Postępowania Wojennego, wasza jednostka jest winna dezercji w obliczu wroga i życie każdego z was jest teraz w moich rękach.

Urwał i spojrzał na żołnierzy. Nie wierzyli mu.

— Otrzymaliście rozkaz od podoficera Sił Uderzeniowych Floty.

Wasze przewinienie podpada więc pod prawo Federacji. — Znowu urwał i zniżył głos. — A to oznacza, że trafiliście do piekła.

Podszedł do związanego porucznika i złapał go za tył głowy.

— Ten oficer zignorował mój bezpośredni rozkaz. Ponosi najcięższą odpowiedzialność.

Pappas zacisnął pięść i czaszka oficera eksplodowała. Ciało porucznika wylądowało u stóp stojących w szeregu żołnierzy, a jego krew ochlapała ich ubrania. Większość z nich wyglądała na oszołomionych, kilku najwyraźniej się ucieszyło. Po chwili niektórzy zaczęli wymiotować.

— Chcę, żebyście dobrze mnie zrozumieli — warknął Pappas. — Posleeni być może was zabiją. Ale jeśli jeszcze raz spróbujecie uciec, ja zabiję was na pewno.

Pappas uniósł swoje M-300 i strzelił ponad głowami plutonu.

Impet relatywistycznych pocisków w kształcie kropli zerwał fragment budynku Longworth i sypnął gruzem po całej ulicy.

— Ta broń jest w stanie przestrzelić wasze pieprzone puszki nawet z dużej odległości. Więc powinniście bardziej bać się mnie, niż wroga.


* * *

— Moździerze, są na Siedemnastej Ulicy i rozdzielają się — powiedział spokojny głos przez radio.

Keren widział gościa co jakiś czas: wyciągał rannych lub zabitych, dowodził ochotnikami, a nawet udzielał im lekcji strzelania.

I nawet teraz nie wydawał się ani trochę zdenerwowany.

— Czy możecie nam dać więcej wsparcia ogniowego, odbiór? — Głos był młody, ale brzmiała w nim pewność siebie doświadczonego żołnierza. Znowu ktoś odmłodzony.

— Nie możemy — odpowiedział Keren przez radiostację w Wozie Trzy.

Krew sączyła się z bąbli na jego dłoni. Załoga Wozu Trzy wreszcie prysnęła, ale nie miało to znaczenia. Amunicję podawał teraz tłum ochotników. Keren miał do pomocy gamoniowatego działonowego, który co chwila upuszczał pociski. I dwie laski z łączności, które ładowały do lufy granaty, oraz kilkunastu mężczyzn i parę kobiet.

— Sprawdziłem wszystkie częstotliwości artylerii. Nikogo nie ma.

Nawet centrum kontroli ognia pięćdziesiątej dywizji. Pewnie dranie pouciekali.

— No cóż — powiedział rozmówca nieco zrezygnowanym tonem — kiedyś przecież trzeba umrzeć.

Keren zmienił ustawienie lufy i skrócił korbą jego zasięg.

— Chyba nadszedł czas.

— Tak — odpowiedział rozmówca po drugiej stronie. — Cóż, zawsze sobie mówiłem, że każdy dzień po Chosin jest jednym z tych, których miałem nie dożyć. Dzięki za wsparcie, Moździerze, bez odbioru.


* * *

Mike musiał podjąć kilka ważnych decyzji. Kiedy batalion wszedł na Dwunastą Ulicę, nadal jeszcze się wahał. Wreszcie dokonał wyboru.

— Duncan!

— Jesteśmy gotowi!

— Mam pytanie: jaką chcecie melodię?

Strzały z odległego pomnika ustały. Może żołnierze myślą, że są już zgubieni.

— Co?!

— Pomyślałem o „Jeździe Walkirii”.

— Co?!

— Czy raczej zgodnie z tradycją?

— Jaką tradycją?… Aha.

— No tak, rozumiem. Tradycja wygrywa. Szkoda. To taka wagnerowska chwila.


* * *

Keren podniósł wzrok, rozgniewany, że żołnierz podający mu pociski zamarł w bezruchu. Kiedy zobaczył jego rozdziawioną gębę, sam także obejrzał się do tyłu. Dolatująca z oddali melodia była mu znana. Najpierw za żadne skarby świata nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją słyszał. Ale po chwili, kiedy zbliżająca się jednostka zaczęła śpiewać, przypomniał sobie i zaczął się śmiać do rozpuku.


* * *

Pułkownik Cutprice także się roześmiał. Czasem, kiedy człowiek myśli, że już przegrał, życie podaje mu asa. Jego radość udzieliła się wszystkim weteranom. Młodzi strzelcy obserwowali ich, nie rozumiejąc, o co w tym wszystkim chodzi. Znali tę melodię ze szkolenia podstawowego, ale jej znaczenie pozostawało dla nich zagadką. Za to weterani najwyraźniej pojęli, w czym rzecz.


* * *

Przy wtórze „Yellow Ribbon”, hymnu kawalerii Stanów Zjednoczonych, mężczyźni i kobiety z pierwszego batalionu pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty mobilnej „Triple-Nickles” zaczęli zajmować pozycje.

Загрузка...