— Panie prezydencie, czas ruszać — powiedział szef Tajnych Służb Specjalnych.
Thomas Edwards patrzył w ekran wizyjny na ścianie Pokoju Sytuacyjnego. Pojedyncze plamki czerwieni na terenie hrabstwa Fairfax coraz bardziej zbliżały się do Fairfax Parkway. Ciągła linia przedstawiała Posleenów nacierających między stanową numer 28 w pościgu za niedobitkami dziewiątego i dziesiątego korpusu.
Prezydent przypuszczał, że kiedy dotrą do dróg krajowych numer 29 i 66, skręcą na wschód w kierunku Waszyngtonu i najbliższych mostów. Jeśli rozproszone wojska nie dotrą tam wcześniej, nikt z nich nie przeżyje.
Ale nie to było najgorsze.
Ekran wizyjny pokazywał też, że na drogach roi się od uchodźców. Większość z nich była w Alexandrii albo przeprawiała się przez Potomac, a dystans między nimi a wrogiem zmniejszał się z minuty na minutę. Wkrótce zaczną napływać pierwsze raporty o zaatakowaniu uchodźców. A on nie mógł nic na to poradzić.
— Przykro mi — szepnął do siebie.
— Zdarza się, panie prezydencie — nieoczekiwanie odpowiedział mu jakiś głos.
Prezydent odwrócił się. Obok Szefa Tajnych Służb stał kapitan piechoty morskiej Hadcraft, dowódca sił Gwardii.
— Ale nie tutaj, nie nam! — wybuchnął prezydent.
— A co? Myślał pan, że na Ziemi będzie inaczej? — spytał kapitan z nutką drwiny w głosie. — Cóż, witamy w naszym świecie, sir.
Prezydent przyjrzał się nowo przybyłemu. Żołnierze piechoty morskiej należeli teraz do Sił Uderzeniowych Floty, co powodowało pewne napięcia między nimi a Tajnymi Służbami, napięcia, których nigdy wcześniej nie było.
Piechota morska ochraniała prezydentów od czasów Johna Adamsa, a więc znacznie dłużej niż Tajne Służby. Ale Służby zawsze traktowały ich jak najemną pomoc. Piechota morska obstawiała bowiem obrzeża, podczas gdy Służby zajmowały się bezpośrednio ochroną prezydenta.
Przejście części piechoty morskiej do Sił Uderzeniowych Floty pogłębiło napięcia między nimi. Po pierwsze, powodem były pieniądze, a po drugie, kwestia inaczej pojmowanej lojalności.
Amerykańscy żołnierze jednostek pancerzy wspomaganych, którzy wyróżnili się w walce na Barwhon i Diess i otrzymali pochwały w aktach, mogli zgłaszać się do ochrony prezydenta. Cykl szkolenia trwał dwa lata i — na szczęście — nie wymagał brania udziału w walce.
Po zakończeniu kursu żołnierzy wysyłano razem z pancerzami z powrotem na Ziemię. Po krótkich, „odświeżających wiedzę” ćwiczeniach na Parris Island[12] zaprzysięgano ich jako żołnierzy piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych, ubierano w błękit marines i wysyłano do Waszyngtonu.
Tam mogli uganiać się za dziewczynami, patrzeć z góry na żołnierzy Starej Gwardii i żyć bez większych napięć.
Nadal jednak należeli do Sił Uderzeniowych Floty. Pancerze i żołnierze byli pożyczką z Floty, a Federacja nie stosowała wobec USA taryfy ulgowej przy ściąganiu należności. Dlatego właśnie tylko amerykański prezydent, jako jedyny zwierzchnik sił zbrojnych na świecie, posiadał pełną kompanię pancerzy wspomaganych. Jeden pancerz kosztował blisko pół miliarda kredytów, a Darhelowie amortyzowali go dwadzieścia lat. Jeśli dodać do tego waloryzowaną pensję Sił Uderzeniowych Floty, miesięczny koszt utrzymania takiej kompanii dorównywał kosztom utrzymania regularnej dywizji wojska.
Był jeszcze problem lojalności. Flota nie wymagała zrzeczenia się obywatelstwa, ale ostro tępiła nacjonalizm. Przysięga wobec Floty była wiążąca. Według prawa Federacji, piechota morska wykonywała rozkazy Floty i odpowiadała tylko przed Flotą, tak jak każda inna jednostka pancerzy wspomaganych.
Niektórzy marines zgłosili się do tej służby po to, żeby wydostać się z piekła, jakim była Barwhon. Ale większość była tu, bo głęboko w sercu czuła się Amerykanami, dumnymi z możliwości obrony prezydenta swojego kraju.
Prezydent zastanawiał się nad tym wszystkim, wpatrując się w kapitana piechoty morskiej. Oficer nosił Srebrną Gwiazdę i Krzyż Floty, który był odpowiednikiem Krzyża za Wybitną Służbę.
Od miesięcy nikt tak otwarcie nie drwił z prezydenta. Ale to był marine, który dobrze wiedział, co „w trawie piszczy”. Miał prawo.
— Tak — wychrypiał prezydent. Gładki, wyszkolony głos znikł gdzieś po wielu godzinach mówienia. Prezydent był na nogach od prawie trzydziestu sześciu godzin i czuł się, jakby od tygodnia nie żył.
— Tak — powtórzył i odkaszlnął. — Tak właśnie myślałem. Wszyscy mówili, że teren i sytuacja są odpowiednie i wystarczy tylko spróbować.
— Powtarzam: witamy w naszym świecie, panie prezydencie — powiedział ironicznie kapitan. — Wracamy tutaj i słyszymy, jak wszyscy generałowie wokół mówią, że „manewrujące siły” i „rzeźba terenu” pokonają Posleenów. I śmiejemy się z tego. I upijamy. Żołnierze jednostek pancerzy wspomaganych często się upijają, panie prezydencie. Bo to zawsze my sprzątamy pole bitwy, kiedy generałowie nas w coś wpieprzą. Widziałem wiele spieprzonych akcji na Barwhon, ale ta przebija wszystkie.
Prezydent Edwards uciszył gestem dłoni szefa Tajnych Służb, który omal nie wybuchnął.
— Więc co mam zrobić?
— Ucieczka niczego nie załatwi — powiedział stanowczo Hadcraft. — To kolejna nauczka z Barwhon. Jeśli trzeba uciekać, to trudno. Ale zważywszy na obecną sytuację, chyba powinien pan zostać.
— Czas już ruszać, panie prezydencie — przerwał szef Służb Specjalnych i obrzucił żołnierza piechoty morskiej wściekłym spojrzeniem.
— Dokąd jedziemy? — spytał od niechcenia prezydent.
— Do Camp David,[13] panie prezydencie. Nie możemy tu zostać.
Zważywszy na liczbę mostów do obrony, generał Horner nie może nam zagwarantować, że wróg nie przejdzie. Zanotowaliśmy wszędzie lądowania, panie prezydencie. Przed chwilą znowu wylądowali w Pensylwanii.
— Jest pewien problem — zauważył oschle kapitan. — Niektórzy żołnierze mogą nie być tak wyrozumiali dla prezydenta, jak ja.
Prezydent znowu uciszył szefa Tajnych Służb Specjalnych.
— Więc jakie jest rozwiązanie?
— Powinien pan założyć pancerz — odpowiedział Hadcraft.
Prezydent zamrugał oczami zaskoczony.
— Myślałem, że pancerz może nosić tylko jego właściciel?
Kapitan rozłożył ręce.
— To długa historia.
— Więc niech się pan streszcza.
Kapitan podszedł i bez pytania o pozwolenie usiadł na brzegu stołu konferencyjnego. Okruszki z ostatniego posiłku Sekretarza Obrony podniosły się i zawisły na chwilę nad blatem stołu. Widocznie uruchomił się system antygrawitacyjny, próbujący zmniejszyć skutek nacisku półtonowego pancerza na stół.
— Pancerze rzeczywiście dostosowują się do figury użytkownika — powiedział kapitan. — A kiedy już przyjmą odpowiedni kształt, potrzeba zdolności mistrza rzemieślników Indowy, żeby to zmienić. Dlatego staramy się, żeby ludzie zachowywali swój wygląd po dopasowaniu im pancerzy. Można się zmieniać jedynie bardzo powoli. Pancerz potrafi dostosować się do powolnych zmian. Ale nagły wzrost wagi ciała, podobnie jak i spadek, stwarza bardzo poważne problemy. Dlatego można założyć czyjś pancerz pod warunkiem, że ma się mniej więcej te same gabaryty.
— Rozumiem, że mam wymiary zbliżone do kogoś z jednostki? — spytał prezydent.
Pancerz milczał przez chwilę. Prezydent był pewien, że gdyby mógł zobaczyć twarz oficera, wyrażałaby ona zakłopotanie.
— Właściwie nie powinienem o tym mówić, sir — mruknął wreszcie niechętnie.
— O czym?
Hadcraft rozłożył ręce, a w tym momencie prezydent zdał sobie sprawę, że jest to jedyny gest, jaki może wykonać użytkownik pancerza bojowego.
— Kryterium doboru ponad połowy jednostki było podobieństwo do obecnego prezydenta. Żeby na wypadek, gdyby sytuacja naprawdę się popieprzyła, można było włożyć go w pancerz.
Prezydent spojrzał na szefa Służb, który nie potrafił ukryć zdumienia.
— Co ty na to, agencie Rohrbach?
Oficer potrząsnął głową.
— Wy to zaplanowaliście?
— Hej, agencie — odpowiedział marine z ponurym śmiechem — „Spodziewaj się zwycięstwa, bądź gotów na klęskę”. Tylko tak można było w ogóle przeżyć na Barwhon. Tak, my to zaplanowaliśmy. Wierz albo nie, ale naszą odpowiedzialność za prezydenta bierzemy cholernie serio.
Pancerz ani na jotę nie zmienił swojej pozycji, ale agent Rohrbach czuł, że jest uważnie obserwowany.
— W każdym razie — ciągnął po chwili marine — mamy wolny pancerz. Sierżant Martinez jest na przepustce i nieprędko wróci.
Przebywa w Los Angeles.
— Rozumiem, że sierżant Martinez jest mojego wzrostu — zażartował drobny prezydent.
— Tak — odpowiedział kapitan — to akurat nie stanowi żadnego problemu.
— Więc w czym rzecz?
— Cóż, są dwie kwestie. Jedna bardzo ważna i druga mniej ważna.
— Najpierw ważna — powiedział Rohrbach.
— Otóż pancerze odbierają sygnały z układu nerwowego użytkownika. Program napędzający to niezależny inteligentny przekaźnik, który reaguje nie tylko na nasze sygnały nerwowe, ale i naszą osobowość. Jest zbudowany według zupełnie innego algorytmu niż te — marine wskazał na przekaźniki na biurku prezydenta. — Może przejąć kontrolę nad pancerzem, jeśli jego użytkownik jest ranny, i zrobić wszystko to, na co nie pozwalałoby oprogramowanie zwykłego przekaźnika.
— Chwileczkę — przerwał szef Tajnych Służb. — Czy to oznacza, że w środku jest samosterujący komputer z jakąś osobowością? Jak on zareaguje na obecność prezydenta w środku?
— Właśnie tego nie wiemy — przyznał dowódca jednostki.
— A więc nie ma mowy, żeby prezydent założył pancerz!
— A co — spytał Hadcraft zmęczonym głosem — wolisz go zapakować w bagażnik jednego z tych waszych pieprzonych suburbanów i przewieźć przez strefę lądowania?
— Poczekajcie — przerwał im prezydent. — Tylko spokojnie. Kapitanie, czy można… rozmawiać z tą osobowością? Przekonać ją do czegoś?
— Oczywiście.
— Więc porozmawiacie z nią, zanim założę pancerz?
— Tak, sir. I jeśli stwierdzimy, że jest zbyt niebezpiecznie, nie będziemy pana narażać. — Te słowa kapitał zaadresował bardziej do szefa Służb niż prezydenta.
Prezydent uniósł dłoń, żeby powstrzymać protest agenta.
— Dobra, spróbujmy. Zgadzam się, że ukrywanie się w samochodzie nie jest w obecnej sytuacji najlepszym pomysłem. Podobno jest jeszcze jakaś druga sprawa?
— No tak… — powiedział zmieszany kapitan.
Roselita Martines musiała być bardzo gwałtowną i pełną gniewu kobietą. Jeśli istniały jakieś przekazy pozazmysłowe, to prezydent Edwards właśnie ich doświadczał. Wściekłość pancerza była wyraźnie wyczuwalna przez łącze, które umożliwiało dwustronną komunikację. Było kilka powodów do gniewu. Pancerz tęsknił za swoim własnym użytkownikiem. Nienawidził Posleenów. Nienawidził dowódców, a właśnie miał jednego z nich w brzuchu. Kochał swoją podopieczną. Uwielbiał ją i musiał ją chronić. Był więc mocno zdezorientowany. Ale przede wszystkim był bardzo, bardzo zły.
— Panie prezydencie — powiedział kapitan.
Jego głos brzmiał niewiarygodnie czysto, gdyż technologia przekazu usuwała wszelkie szumy z otoczenia.
Prezydent próbował obrócić głową w otaczającej go galarecie hełmu. Nie mógł się poruszyć, ale jego pole widzenia gwałtownie się zmieniło, co przyprawiło go o zawrót głowy.
— Panie prezydencie — powiedział znowu kapitan, chwycił pancerz i go obrócił.
Prezydentowi udało się w końcu zatrzymać spojrzenie na oficerze. Obraz przesłaniały jednak dziesiątki nieznanych danych.
— Proszę patrzeć przed siebie i ostrożnie iść naprzód. Jeśli obraz zacznie wirować dookoła, proszę się nie ruszać i zamknąć oczy.
— Tu są jakieś dane — powiedział prezydent i zamknął oczy, bo obraz znów zaczął się gwałtownie przesuwać.
— Przekaźnik, niech pancerz wyczyści obraz i zmniejszy czułość na zmiany pola widzenia o pięćdziesiąt procent — powiedział kapitan. — Sir, nie mamy czasu, żeby nauczyć pana obsługiwać pancerz.
Musimy już iść.
— Dobra — powiedział prezydent, walcząc z ogarniającym go gniewem. Wziął głęboki wdech. — Dobra, chodźmy.
Znowu chciał pokręcić głową, ale powstrzymał go żel wyściółki.
Pole widzenia przesunęło się jednak na boki. W jaki sposób można się przyzwyczaić do tego szalonego sprzętu, pozostawało dla prezydenta zagadką.