5

Hrabstwo Rabun, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
17:23 standardowego czasu wschodniego USA
3 lutego 2004

Kiedy samochód zjeżdżał do malej doliny wśród wzgórz Georgii, Sharon O’Neal omal nie zawróciła.

Nigdy nie potrafiła zrozumieć swoich uczuć do ojca Mike’a.

Ten gburowaty, ale porządny człowiek czasem zwracał się do niej per „poruczniku” i traktował ją tak, jak dowódca traktuje swoich młodszych oficerów — uprzejmie, chociaż czasami ostro. Na jej żądanie ograniczał się z opowiadaniem dzieciom wojennych opowieści i rzadko robił to, gdy była w pobliżu. Przez lata dowiedziała się o nim jednak wystarczająco wiele, żeby zacząć go w pewien sposób rozumieć.

Być może miało to związek z jej doświadczeniami ze służby we Flocie, gdzie tak dotkliwie odczuwała odrzucenie przez klikę starych wiarusów. Mike Senior wtopiłby się bez trudu w grupę podoficerów czy nawet oficerów Floty, zwłaszcza tych, których powołaniem była walka na morzu. Byłby zupełnie nie do odróżnienia wśród żołnierzy Komanda Foki. Sharon nie wiedziała, czy to nie efekt jej uprzedzeń, ale zawsze czuła emanującą z niego pogardę, czy może poczucie wyższości.

Po wielu latach doświadczeń związanych z krótkością życia ludzkiego i sposobami skrócenia go jeszcze bardziej Michael O’Neal Senior wrócił na rodzinną farmę, żeby uprawiać zboże i dbać o rodzinę. Jego kolekcja broni, częściowo nielegalna, oraz kilku przyjaciół z podobnym zacięciem — to były jedyne pamiątki po poprzednim etapie życia. Sharon wiedziała, że odszedł z wojska w tajemniczych okolicznościach — co potwierdzał fakt, że nie objęto go razem z kumplami mobilizacją — i że spędził jakiś czas za granicą, wykonując tam jakieś wojskowe zadania, najbardziej jednak przeszkadzało jej jego poczucie wyższości. Teraz właśnie tego potrzebowała, ale wiedziała, że niełatwo przyjdzie jej powiedzieć mu to prosto w oczy.

Spojrzała na siedzącą obok Cally. Gdyby ktoś ją zapytał, które z jej dzieci ma szansę przeżyć w świecie ogarniętym wojną, wybrałaby Cally. Zazwyczaj starsze dziecko jest bardziej samolubne i afektowane, ale w przypadku jej córek było na odwrót.

Kiedy Michelle skaleczyła się w palec, dostawała spazmów; kiedy Cally wpadła na ścianę, wstawała, ocierała krew z nosa i biegła dalej. Mimo to jednak miała zaledwie siedem lat. W dniu lądowania Posleenów miała mieć dziewięć, a jej tata i mama będą wtedy bardzo daleko.

Michelle wraz z członkami innych rodzin żołnierzy odleciała już statkiem kolonizacyjnym, który wiózł ją w bezpieczne miejsce. Program ten ostro krytykowano zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i za granicą. Okrzyknięto go produktem rasizmu, nacjonalizmu i każdego innego — izmu, jaki tylko przyszedł ludziom do głowy, ale mimo to nie przerwano go. Jeśli pulę ludzkich genów miano przenieść poza planetę (a w obecnych okolicznościach stworzenie takiej kopii zapasowej wydawało się rozsądnym rozwiązaniem), logika nakazywała wybrać geny reprezentujące najbardziej pożądane w przyszłości cechy. Federacja nie potrzebowała naukowców, polityków ani inżynierów — potrzebowała żołnierzy. Może było to okrutne, może niezbyt poprawne politycznie, ale za to sensowne, a Federacji chodziło tylko o to.


* * *

Dom był kamienny, co było rzadkością w tej części gór, a zbudowano go na długo przed wojną secesyjną. O’Nealowie przybyli na ten teren wraz z pierwszymi osadnikami, kiedy przymusowo przesiedlono stąd Czirokezów, dlatego dom zaprojektowano tak, aby był schronieniem przed zrozumiałym gniewem indiańskich wojowników. Pierwszy O’Neal był irlandzkim imigrantem, który przez kilka lat wydobywał złoto, a potem doszedł do wniosku, że można zarobić dużo więcej sprzedając żywność górnikom, niż kopiąc samemu. Wyznaczył więc działkę, na której z pomocą swoich kolegów — górników zbudował farmę.

Dom królował dumnie nad małą doliną, obfitującą we wszelkie bogactwa natury. Na południowym zboczu rozciągał się sad owocowy, poniżej szumiały leszczyny. Pola dzieliły się na grunty orne i pastwiska. Sześćset akrów żyznej ziemi nawet w tych trudnych czasach całkowicie zaspokajało potrzeby rodziny O’Nealów.

Rząd gromadził wszystkie artykuły spożywcze w zabezpieczonych magazynach w Górach Skalistych i Appalachach. Po inwazji z Amerykanów mogły zostać jedynie niedobitki, ale rząd Stanów Zjednoczonych zdecydował, że będą to dobrze wyżywione niedobitki. Niestety, nawet mimo przeznaczenia pod uprawy coraz to nowych obszarów, wprowadzenia na szeroką skalę zmodyfikowanych genetyczne roślin i rozkręcenia amerykańskiego rolnictwa po raz pierwszy w historii na pełną skalę, oznaczało to niedobory żywności. A niedobory były rzeczą, która przydarzała się innym narodom.

Nigdy Amerykanom.

Gdy Amerykanie wchodzili do sklepów spożywczych, oczekiwali uśmiechniętych sprzedawców i świeżych produktów na półkach. Teraz większość sprzedawców chodziła w mundurach, a produkty zamiast na półki wędrowały do jaskiń w górach. Zbiory pszenicy były o dwadzieścia pięć procent wyższe niż kiedykolwiek w historii, ale brakowało chleba.

Nawet właściciele małych gospodarstw rolnych, tacy jak Dziadek O’Neal, musieli zgłaszać wielkość swoich zbiorów, ale rząd nie próbował ani nie chciał kontrolować każdego akra ziemi.

Ogród O’Nealów zaopatrywał więc rodzinę w świeże warzywa przez całe długie lato, kiedy Sharon oczekiwała powołania do wojska, a Mike przesiadywał na nie kończących się wystąpieniach i paradach.

Wszystko wskazywało na to, że jedno z nich może nie wrócić z wojny i że prawdopodobnie będzie to Mike, a szansę na przeżycie Cally były niewielkie. Jako inżynier wyspecjalizowany w dziedzinie konserwacji maszyn, Sharon spodziewała się urzędniczego przydziału do Bazy na Tytanie. Byłaby tam stosunkowo bezpieczna. Niestety nie mogła zabrać ze sobą ani męża, ani starszej córki.

Kiedy w zapadającym zmroku podjechała pod dom, w drzwiach wejściowych pojawiła się małpia sylwetka jej teścia — człowieka, po którym Mike odziedziczył wrodzoną siłę, ale i mizerny wzrost.


* * *

— Tato?

— Tak?

Siedzieli w pokoju gościnnym. Czuło się, że w tym domu od dawna nie przebywała żadna kobieta, mimo że panował tu idealny porządek. Płonący na kominku ogień wyganiał z domu chłód zimowego wieczoru. Sharon trzymała w ręku szklankę białego wina, które powoli robiło się ciepłe. Zastanawiała się, czy odważy się poprosić o lód. Mike Senior ściskał w dłoni kufel równie ciepłego już piwa. Oboje siedzieli tak odkąd położyli Cally spać, a w ich głowach kłębiło się coraz więcej nie wypowiedzianych myśli.

— Muszę cię o coś zapytać. To nie ma nic wspólnego z tym wszystkim, z Cally, ale to dla mnie bardzo ważne. — Przerwała, zastanawiając się, co powiedzieć Zastanawiając się, czy w ogóle powinna pytać. Czy rzeczywiście chciała znać odpowiedzi?

— Dlaczego odszedłeś z wojska?

— Cholera — powiedział O’Neal, wstał i poszedł do kuchni. Wylał do zlewu ciepłe piwo, wyciągnął z lodówki wiaderko lodu i wrzucił dwie kostki do szklanki Sharon. Potem wyjął pękatą butelkę bimbru. Nalał do szklanki na dwa palce, wypił zawartość jednym haustem i skrzywił się. Potem nalał sobie jeszcze raz i wrócił z butelką w ręku na fotel.

Fotel przykryty był włochatą, krowią skórą. Wyglądał jak cały dom: był surowy, solidny, mało wygodny i kompletnie nieestetyczny. O’Neal Senior usiadł na nim z westchnieniem.

— Wiedziałem, że kiedyś do tego dojrzejesz.

— Skąd? — Sharon zamieszała palcem wino z lodem i wypiła łyk, kiedy się trochę ochłodziło.

— Nigdy o to nie pytałaś. I wiem, że nigdy nie pytałaś Mike’a.

— Pytałam. Powiedział, żebym sama cię zapytała.

— Kiedy? — Nalał sobie kolejną porcję bimbru.

— Niedługo po tym, jak cię poznałam. Zapytałam go, co się z tobą dzieje, wiesz, dlaczego jesteś taki…

— Pomylony? — spytał.

— Nie, tylko… no…

— Niech będzie ekscentryczny — podpowiedział i wzruszył ramionami.

— Może być, ekscentryczny. I Mike powiedział mi, że masz za sobą ciekawą karierę. A ty opowiadałeś o różnych rzeczach, ale nigdy o tym. A o Wietnamie prawie wcale.

Przekrzywiła głowę na bok.

— W którym roku się urodziłaś? Siedemdziesiątym drugim? — zapytał szorstko.

— Trzecim.

— Zastanówmy się… — Mike Senior podrapał się w podbródek.

Tak bardzo przypominał w tej chwili Mike’a Juniora, że Sharon aż wstrzymała oddech.

— W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim — ciągnął — byłem w Bragg, ale w siedemdziesiątym czwartym wróciłem do Wietnamu.

— Myślałam, że wycofaliśmy wojska w siedemdziesiątym drugim i trzecim — zdziwiła się Sharon.

— Tak było, jasne… — Uśmiechnął się chytrze. — Wycofaliśmy wszystko, oprócz Grupy Badawczo-Obserwacyjnej.

— Czego?

— GBO. Co to było GBO? — spytał retorycznie. — Cóż, byliśmy chłopakami, których absolutnie nie mogłabyś przedstawić swoim rodzicom ani Kongresowi, co zresztą na jedno wychodziło. Bandą ciężkich przypadków, dla których wojna po prostu nie mogła się skończyć. Nie mogliśmy przegrać, dlatego wymyślono, jak wysłać nas z powrotem do dżungli.

Komando Foki, LRPS, Rangersi, Phoenix, Siły Specjalne, zwiadowcy piechoty morskiej. Wszyscy tam byli. Generalnie chodziło o zemstę. Dowództwo wiedziało, że wojna jest już przegrana. Cholera, oficjalnie się wycofaliśmy, ale pozostało kilka celów, które nie powinny były przeżyć i kilka sytuacji, które trzeba było raz na zawsze wyjaśnić.

Wypił łyk czterdziestoprocentowego alkoholu i spojrzał na strzelający ogień, a jego myśli wybiegły daleko w czasie i przestrzeni.

— Naprawdę nie rozumiałem wtedy tych jebanych Wietnamczyków. Vietcong to były takie zimne skurwysyny. Robili rzeczy, na wspomnienie których jeszcze dziś budzę się zlany zimnym potem.

Ale niektórzy z nich, cholera, może nawet większość z nich, robili to dlatego, że byli patriotami. Może niektórzy mieli z tego pieprzoną przyjemność, ale większość brzydziła się tym tak samo, jak ja.

Robili to, bo ich zadaniem było zjednoczenie Wietnamu pod rządami komunistów, i wierzyli w to tak samo głęboko, jak ja wierzyłem, że komunizm to wcielone zło. Minęło piętnaście cholernych lat, zanim doszedłem do tego wniosku. — Pokręcił głową na myśl o starych, głębokich aż do kości ranach.

— W każdym razie mieliśmy rozwiązać ostatecznie kwestię kilku co bardziej nieprzyjemnych przykładów materializmu dialektycznego.

W pamięć zapadły mi dwa cele. To była jedna z niewielu sytuacji, kiedy linia dzieląca czerń od bieli była wyjątkowo cienka.

Często jest wyraźna, ale w większości przypadków chodzi tylko o różne odcienie szarości. W tym przypadku było dwóch ludzi, którzy nie mogli się dogadać, jak bardzo szary jest ich cel. Obaj byli skończonymi skurwielami, bez dwóch zdań, ale jeden z nich był oficjalnie po naszej stronie, a drugi oficjalnie po stronie przeciwnej. W końcu uznałem, że mam dość takich oficjalnych różnic, więc zabiłem ich obu.

Sharon spojrzała na masywną, kryształową szklankę, którą Mike Senior ściskał w dłoni. Widniał na niej napis, tak starty, że z trudem można go było odczytać: De Oppresso Liber, „Uwolnić Uciśnionych”. Jakże to wzniosłe motto nie pasowało do diabelskiego kotła południowo-wschodniej Azji, gdzie uciśnieni często przedkładali ucisk nad wolność, gdzie wrogowie okazywali się przyjaciółmi, a przyjaciele wrogami. Dla zwykłych żołnierzy było to miejsce nieustannego strachu przed pułapką, miną i snajperem. Dla tych, którzy rządzili dżunglą, pozostawała ciągła obawa przed zdradą, przed nożem wbitym w plecy. Nawet teraz, po trzydziestu latach, dżungla ze wspomnień zdawała się chwytać siedzącego naprzeciw Sharon człowieka za gardło.

— Oczywiście wkurwiło to trepów z góry, chociaż trudno było znaleźć jakiś racjonalny powód, dlaczego. Ale wtedy każdy był w coś zamieszany. Niektórzy przemycali narkotyki na cały świat, inni przerzucali racje żywnościowe na front. A ja? Także wywiozłem z Wietnamu trochę rzeczy, co oczywiście nie spodobało się Federalnemu Biuru ds. Alkoholu, Tytoniu i Broni. W każdym razie wyciągnęli tę sprawę razem z kilkoma innymi i postawili mnie przed sądem wojskowym za przemyt i czarnorynkowy handel. Dostałem dwadzieścia lat w Leavenworth. Zamknięto mnie mniej więcej w tym czasie, kiedy urodził się Mike. Po trzech latach złożyłem apelację i byłem wolny. — Zaśmiał się cicho na to wspomnienie, a Sharon zdała sobie sprawę, że to zaczyna działać bimber.

— Mogłem wtedy, właściwie powinienem był wrócić do domu.

Ale nie chciałem być synem marnotrawnym; nawet gdybym miał przerzucać świński gnój, chciałem wrócić dopiero wtedy, kiedy zostanę szefem gnojowników. Kumpel powiedział mi, gdzie potrzebują kogoś z moimi umiejętnościami i gdzie mogę spotkać kogoś ze starych znajomych. Federalnym by się to nie spodobało, ale, do diabła, im się nie podoba wszystko, nad czym nie mają bezpośredniej kontroli, a pozwalają na każde zło, które sami mogą kontrolować. I tak znowu zostałem żołnierzem. Tym razem po swojej własnej stronie. Wiesz, ja i moi kumple wygrywaliśmy cholerne bitwy, ale nigdy nie mogliśmy wygrać żadnej przeklętej wojny! Za każdym razem to znowu był Wietnam.

W Rodezji jeden zespół mojej jednostki, RSAS, zabił najwięcej w historii wrogów. Pięciu gości zmiotło cały pułk partyzantów!

Łup i nie ma! A i tak przegraliśmy tę przeklętą wojnę. Właśnie wtedy, po Rodezji, poczułem, że mam już dość. Zarabiałem wprawdzie na życie, ale nic z tego nie wynikało — za każdym razem przegrywaliśmy. Więc wróciłem do domu i zostałem farmerem, tak jak mój ojciec, jego ojciec i ojciec jego ojca. I pewnego dnia, jeśli Bóg zechce, Mike też tutaj powróci i opuści to miejsce dopiero nogami do przodu.

Spojrzał na synową rozognionym wzrokiem, a ona zdała sobie sprawę, że wreszcie mówi do niej jak żołnierz do żołnierza, a nie jak do cywila w mundurze.

— Wiedz jedno, Sharon — a być może to ostatni raz, kiedy mam okazję doradzić coś młodemu oficerowi — trzeba bardziej uważać na przyjaciół niż na wrogów. Możesz stawiać opór wrogom, ale cholernie ciężko jest bronić się przed sojusznikami. — Potrząsnął głową, dolał sobie whisky, a ogień w jego duszy nagle przygasł.

— Tato?

— Tak, poruczniku? — O’Neal nie podniósł wzroku znad kubka z bimbrem.

— Cieszę się, że go zastrzeliłeś. Gdybyś tego nie zrobił, nie byłoby cię tu teraz z nami. — Uśmiechnęła się lekko. — Niezbadane są wyroki boskie.

— Hmmm. Cóż, właściwie go nie zastrzeliłem. Użyłem noża.

Chciałem widzieć jego oczy. — Pokręcił głową i chlusnął resztką whisky do ognia, który rozbłysnął jak latarnia morska pośród nocy.

Загрузка...