74

Fredericksburg, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
09:26 letniego czasu wschodniego USA
27 października 2004

Sensor na wysięgniku był o wiele czulszy, niż detektory na pancerzach wspomaganych, a Minnet w posługiwaniu się nim był mistrzem. Chociaż niewiele mógł wskórać.

Padał zimny, słaby deszcz. Płynąca woda utworzyła wyżłobienia w ziemi wokół resztek budynków i chodników, spłukując stare kostki brukowe i podmywając trzystuletnie fundamenty — to, co zostało jeszcze z Fredericksburga w Wirginii.

Minnet przeniósł się na kolejny kwadrat na siatce poszukiwań, a druga drużyna ruszyła za nim z karabinami grawitacyjnymi w pogotowiu. Po okolicy wciąż jeszcze kręciły się grupy Posleenów.

Podzielony na niezależne kompanie batalion stacjonował w nienaruszonym Forcie Belvoir, z którego organizował wypady na wroga. Napotykając Posleenów wzywali artylerię, po czym wyrzynali ocalałych obcych. Jeśli któraś kompania napotykała zbyt duży oddział, łączyła swoje siły z innymi albo wycofywała się do Belvoir.

Dowódca armijnych saperów pracował nad przekształceniem bazy w gigantyczną fortecę. Roboty szły powoli, ubite, ziemne wały zastępowano zbrojonym betonem, ale i tak było nieźle. Kiedy kilkutysięczne stado Posleenów podeszło pod mury zwieńczone gigantycznym, drewnianym symbolem Korpusu Saperów, jego znaczenie dotarło do nich wraz z gradem pocisków artyleryjskich. Na południu to samo robiła brygada jedenastej dywizji piechoty mobilnej. Z podobnymi skutkami.

Zagrożenie ze strony Posleenów zostało więc zminimalizowane.

Nowy prezydent zastanawiał się nawet, czy nie zezwolić ochotnikom na powrót do północnej Wirginii.

Większość uchodźców rozlokowano już w Podmiastach. Olbrzymie, podziemne osiedla wciąż nie były jeszcze w stu procentach ukończone, ale mogły już przyjąć część Wirginijczyków. Ich domy zostały w znacznej mierze zniszczone, a na wielu obszarach nadal istniało niebezpieczeństwo ataku Posleenów. Woleli więc było przyjąć dotację osiedleńczą rządu i zacząć nowe życie, niż oglądać ruiny ich niegdyś pięknych stanów.

To pozostawiono pancerzom wspomaganym. Jak zwykle. Jednostki PW uważnie przeczesywały pola bitwy dziewiątego i dziesiątego korpusu, wbrew zdrowemu rozsądkowi mając nadzieję odszukać kogoś, kto przeżył. Znajdowali jednak tylko buławy wojowników i leżące obok zwłoki. Zazwyczaj nie dało się dociec, jak wyglądało ostatnie starcie zabitego. Największą niespodziankę napotkali w ciągu kilku pierwszych dni poszukiwań. Znaleźli ciała prawie całej kompanii trzeciego pułku i samotnego Wszechwładcy, ułożone w żałobny stos. I aż dwie buławy. Musiało się tu wydarzyć coś niezwykłego, ale nie pozostał przy życiu nikt, kto mógłby tę historię opowiedzieć.

Teraz doszli do centrum. Detektor wykryłby każdego żyjącego człowieka, nieważne, jak okaleczonego, nieważne, jak głęboko pogrzebanego. Ale jak dotąd zawsze wracali z pustymi rękami.

— Hej, panie plutonowy! — zawołał Stewarta Wilson.

Drobny podoficer zbliżył się kilkoma susami. Spojrzał na mapę i pokręcił głową. Powinni teraz stać wewnątrz najstarszego w Ameryce Kościoła Prezbiterian. Zamiast tego wokół roztaczało się pustkowie. Zobaczyli wystającą z gruzu buławę, na której powiewał jakiś strzęp materiału.

— Co to była za jednostka? — spytał Wilson.

Pytanie było prawdopodobnie retoryczne. Mówili przecież o tym na odprawie. Ale Stewart i tak odpowiedział.

— Saperzy. Batalion lekkiej piechoty.

Wilson zdjął strzęp z buławy.

— No, musieli się porządnie odgryzać — powiedział ponuro i wręczył kawałek materiału Stewartowi.

Plutonowy otworzył hełm i nadstawił twarz na krople ulewy. Zimny deszcz do rana miał się przypuszczalnie zamienić w gołoledź.

Ale teraz zadziwiająco dobrze zmywał łzy. Zakrwawiony strzęp materiału był naszywką z munduru oficera saperów.

— Żebyś kurwa wiedział, stary — odparł Stewart zdławionym głosem. Otarł oczy i znowu zapiął hełm. Nanity pospiesznie zabrały się za usuwanie nadmiaru wody. Gdyby były ludźmi, kiwałyby z aprobatą głowami.

— Kontakt! — krzyknął Minnet, obracając się na pięcie. Wyskoczył w powietrze i spadł siedem metrów dalej, na poszarpanym odcinku drogi; cholernie blisko centrum wybuchu bomby paliwowo-powietrznej. Jak cokolwiek mogło tu przeżyć, pozostawało tajemnicą.

Stewart zobaczył kątem oka jakieś poruszenie i zaczął je namierzać, zanim zorientował się, że to kapitan. Oficer wykorzystywał niemal nieograniczoną energię wytwarzaną za przez generator antymaterii w jego pancerzu. Według lidaru Stewarta leciał teraz w kierunku zgłoszonego kontaktu z prędkością ponad czterystu kilometrów na godzinę. Gdyby wszyscy mieli taki sprzęt, wojna byłaby o wiele łatwiejsza.

— Gdzie? — O’Neal wylądował tuż przy taszczącym czujnik szeregowcu.

— Dokładnie pod panem, sir. Dwie osoby. Zahibernowane, jak wskazuje mój czujnik.

Szeregowiec opadł na kolana i zaczął odgarniać beton, asfalt i szkło, która przykrywały znalezisko.

O’Neal położył mu rękę na ramieniu.

— Czekaj.

Wysunął swój monomolekularny nóż bojowy i wbił go w rumowisko. Kilka cięć i po chwili odwalił na bok ogromną bryłę gruzu.

Cała drużyna zanurkowała do środka. Wkrótce dotarli do ceglanego sufitu.

— Co to jest, sir? — spytał Stewart. Kapitan znów zaczął kontaktować. Pierwszego dnia wyglądało to nieciekawie. Ale wydawał się dochodzić do siebie. A nawet, jeśli nie, niewiele mogli na to poradzić.

— Nie wiem — odparł O’Neal, przeglądając bazę danych o Fredericksburgu. — Nie ma tu wzmianki o takich konstrukcjach.

Szybki skan echosondą pozwolił ustalić, że mają pod sobą pojedynczą warstwą cegieł. Mike uniósł się na napędzie antygrawitacyjnym i wyciął otwór w suficie.

Szare światło i zimny deszcz padły na dwie pokryte pyłem postacie, mężczyznę, i kobietę. Dwoje młodych cywilów leżało objętych ramionami na materacu z pancerza osobistego. Obok nich, po obu stronach, leżała broń automatyczna. Czujniki potwierdzały, że z niej strzelano.

Mike wzbił się nad otwór, a drużyna zanurkowała do środka, by wyciągnąć ocalałych. Kapitan parsknął kilka razy, w końcu ryknął śmiechem. Shelly miała dość doświadczenia, by wiedzieć, kiedy mówi do siebie, więc nikt nie usłyszał jego rechotu ani słów, które padły zaraz potem.

— Biedne posleeńskie bydlaki.


* * *

— Kontakt! — krzyknął inny operator czujnika, bliżej rzeki. — Duży!

Tym razem był to betonowy bunkier. Mike zastanawiał się, w jaki sposób saperom udało się go zbudować podczas bitwy, ale szybkie oględziny wykazały, że była to znacznie starsza konstrukcja.

Chociaż trudno było stwierdzić, jaka konkretnie.

— Co my tu mamy? — spytał Pappas i kopnął ścianę betonowego szkaradzieństwa.

— Dużo sygnałów — odpowiedział poszukiwacz. — Wszyscy zahibernowani, jak sądzę. Jeśli ktoś jest przytomny, to sygnał i tak gubi się w masie pozostałych.

— Ilu ich jest? — warknął Mike.

— Nie wiem, sir. Dużo.

Ampele wyjął przecinak i złapał za wystający róg budowli. Stał po kolana w podnoszącej się wodzie rzeki, ale wydawał się tego nie zauważać. Po trzech cięciach w grubej betonowej ścianie powstał spory otwór. Ampele podniósł głowę, żeby zajrzeć do środka, i dostał w twarz ładunek śrutu ze strzelby.

Wystrzał, dla pancerza równie groźny, co komar, nawet nie przestraszył flegmatycznego Hawajczyka, ale żołnierz na wszelki wypadek przywarł do ziemi. Lepiej było pozwolić ludziom w środku zdać sobie sprawę, do kogo strzelili.

Mike uniósł się na kompensatorach grawitacji i podleciał do otworu.

— Jestem kapitan Michael O’Neal z piechoty mobilnej. Jesteśmy przyjaciółmi.

Uniósł się wyżej, aż znalazł się dokładnie na wprost dziury.

W środku stała kobieta ubrana w coś, co najwyraźniej było brudnym fartuchem kelnerki. Miała tłuste, pozlepiane jasne włosy i oszalałe spojrzenie. Mike sam był kiedyś uwięziony pod budynkiem, więc doskonale mógł wczuć się w stan jej umysłu; jeszcze do tej pory bał się ciemności. Nigdy potem nie mógł się zdecydować, czy zdjęcie hełmu było więc gestem genialnym, czy idiotycznym.

Kobieta zobaczyła ludzką twarz i wybuchnęła płaczem. Mike zajrzał do środka i niemal odskoczył z przerażenia. Pomieszczenie było pełne ciał, na pierwszy rzut oka trupów czy nawet wampirów.

Ich skóra była woskowata, wargi napęczniałe i wydęte, a oczy otwarte i szkliste. Ale taki sam efekt wywoływała hiberzyna. Mike po prostu nigdy jeszcze nie widział tylu zahibernowanych ludzi, ułożonych jeden obok drugiego i zamkniętych w takim grobowcu.

— Jest pani sama? — spytał z troską.

Odpowiedzią był kolejny wybuch płaczu, kobieta jednak wzięła go za rękę i przeszła przez otwór.

— Ja ja… — zaczęła się jąkać. W końcu się opanowała. — Była ze mną… strażak. Ale nie mogła znieść zamknięcia… Musiałam… ją…

— Uśpić — powiedział Mike.

Pokręcił zdumiony głową. Siła to dziwaczna cecha. Tak jak nadzieja, kiełkuje w najdziwniejszych miejscach.


Poligon Doświadczalny Aberdeen, Maryland, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
16:25 letniego czasu wschodniego USA
13 października 2004

Keren oglądał nagranie po raz n-ty. Stacje telewizyjne, zasypane niewiarygodną ilością obrazów heroizmu i tchórzostwa, kompetencji i idiotyzmu, zdecydowały się właśnie na ten jeden, podsumowujący całość materiał.

Tłum gwałtownie się cofnął. Lądownik opadł idealnie: dość daleko, by nikogo nie poranić i dość blisko, by nikt nie zdołał daleko uciec. Kiedy otworzyła się gigantyczna rampa, spanikowany tłum odpłynął w tył, pozostawiając na placu boju samotnego żołnierza we wspomaganym pancerzu.

Na pierwszym planie płakała dziewczynka, najwyraźniej ze złamaną ręką. Jeśli w tłumie byli jej rodzice, uciekali teraz razem z tymi, którzy wcześniej zasłaniali samotną postać, uchwyconą teraz idealnie w tle płaczącego dziecka. Kiedy rampa opadła — na ekranie bezgłośnie — opancerzony kolos zdjął z pleców karabin grawitacyjny. Przyjął idealną pozycję strzelecką — wyglądał jak ilustracja z podręcznika szkolenia z Fort Benning. Jedną ręką trzymał karabin, drugą podniósł go do ramienia. Stopy rozstawił na szerokość ramion, jedną nieco z tyłu, a całym ciałem nieznacznie pochylił się w stronę celu.

Kiedy Posleeni runęli w dół rampy, wznosząc nad głowami miecze gotowe do zebrania krwawego żniwa, postać otworzyła ogień.


Góra Cheyenne, Kolorado, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
14:23 letniego czasu wschodniego USA
14 października 2004

Nigdy nie zamierzała zostać prezydentem. Miała tylko wyprostować pewne sprawy. A już na pewno nie chciała być prezydentem zamkniętym w betonowym bunkrze w środku jakiejś góry w Kolorado.

Musiała jednak przyznać, że miało to więcej sensu niż siedzenie w pancerzu w samym środku Waszyngtonu.

Gabinet prezydenta praktycznie nie istniał. Tak samo jak sztab.

Najszybszym dostępnym środkiem transportu była kolej. Pociągi.

Mieli już tylko pociągi.

Ale Galaksjanic nie. Tirianin Dol Ron miał zjawić się lada chwila, dzięki skorzystaniu z niewykrywalnego statku Himmitów. Pomyślała, że sama pewnie też mogłaby sobie na taki pozwolić. Ale zebranie sztabu na nowo i tak miało potrwać co najmniej kilka miesięcy.

Kiedy zaczęła się inwazja, miała przy sobie zaledwie kilku doradców. Do tej pory na miejsce dotarło zaledwie kilku następnych.

Jeden z nich jednak okazał się prawdziwym skarbem. Dziewczyna nie miała zielonego pojęcia o niczym, poza swoją wąską specjalnością, wiedziała za to mnóstwo o Galaksjanach i ich skomplikowanym protokole dyplomatycznym.

Co mogło zadecydować o losach wojny.


Pomnik Waszyngtona, Waszyngton, Dystrykt Kolumbia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
14:30 letniego czasu wschodniego USA
14 października 2004

— To od was, i innych żołnierzy takich jak wy, zależą losy tej wojny — powiedział generał Taylor.

Zaraz po zakończeniu bitwy o pomnik, dwaj pułkownicy i ich starsi sierżanci sztabowi zgromadzili wszystkich ocalałych i sporządzili listę. Sześciuset żołnierzy wraz z plutonem oszołomionych saperów, wydobytych z niemałym trudem spod pomnika, stało teraz w miejscu swego zwycięstwa, czekając na odznaczenia.

Wysoki, czarnoskóry generał wodził po zebranych świdrującym spojrzeniem.

— Wielu z was będzie zapewne w przyszłości bagatelizować wagę tej chwili. Taka jest bowiem natura prawdziwych bohaterów. Ale ja wam powiem już dziś, że tę bitwę będzie się wymieniać jednym tchem z Bunker Hill, Lexington i Concord. Nie tylko dlatego, że dzięki tamtym bitwom powstał wspaniały naród, a dzięki tej ten naród przetrwał. Tamte bitwy były potyczkami, które zapowiadały wielką, straszliwą wojnę. A ci, którzy je przeżyli, stworzyli rdzeń wspaniałej armii, która powstała z ich popiołów.

Uśmiechnął się lekko.

— Ale dość już słów. Wszyscy wiemy, że nie ma pieniędzy na premie do żołdu, a racje żywnościowe musimy oszczędzać. Ale wciąż jeszcze mamy mnóstwo medali!


Okręg Rabun, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
18:20 letniego czasu wschodniego USA
14 października 2004

Reporter z lokalnej stacji telewizyjnej strząsnął wodę z kaptura płaszcza przeciwdeszczowego i spojrzał w kamerę.

— Trzy, dwa, jeden… Dzień dobry, tu Tom Speltzer z WKGR, jestem w Habersham w Georgii. Medali dla żołnierzy nie zabrakło, ale okazuje się, że nie tylko żołnierze walczyli z Posleenami. Rozmawiam z panem Michaelem O’Nealem z Rabun Gap w Georgii i jego ośmioletnią wnuczką, Cally O’Neal.

Reporter odwrócił się i podał mikrofon starszemu O’Nealowi, stojącemu w deszczu nieruchomo jak posąg.

Woda spływała po polowym płaszczu przeciwdeszczowym Mike’a Seniora jak po kaczce. O’Neal nie zamierzał wpuścić tego szukającego sensacji drania do domu.

— Panie O’Neal, czy może pan nam powiedzieć, jakie to było uczucie, kiedy Posleeni atakowali pana dom?

— No, po pierwsze, nie podeszli aż pod dom. Zatrzymaliśmy ich już w dolinie.

— My? — spytał zaskoczony reporter. — Ktoś panu pomagał?

— Ja! — zapiszczała mała dziewczynka. — Ja rozłożyłam ładunki!

Twarz reportera przybrała wyraz udawanego, przyjemnego zaskoczenia, który pojawia się u dorosłych, kiedy dzieci wtrącają się do rozmowy. Program szedł na żywo na cały kraj i trzeba było dzieciaka jak najszybciej uciszyć. O jakich ładunkach ona mówiła, do cholery?

— Naprawdę? Czy to pomogło? — spytał.

— Rozpieprzyły bydlaków na kawałki — powiedziała zadowolona Cally. — Wybiliśmy chyba z pół kompanii. Cały skraj lasu obstawiliśmy, kurwa, claymore’ami i rozwaliłam skurwieli na strzępy.

Operatorka kamery stłumiła śmiech, ale sprawnie uchwyciła wyraz twarzy reportera, który starał się jak najszybciej wymyślić jakąś odpowiedź.

— Przejdź z powrotem do starego — warknął producent. — Spytaj go o nazwisko.

— Panie O’Neal, jest jeszcze jeden O’Neal, który znowu stał się sławny. Czy to…

— To mój tatuś! — zawołała z podnieceniem Cally. — Nieźle przysunął tym centaurowatym sukinsynom, co nie?

Reporter znów zrobił minę jak kierowca pędzącego z góry samochodu, w którym właśnie wysiadły hamulce. Mike Senior postanowił go dobić. Przesunął tytoń w ustach i splunął.

— Wszystko, co wie, ode mnie się nauczył — zaciągnął, patrząc prosto w kamerę.

Miał cholerną nadzieję, że przeklętym mnichom uda się zachować śluby cholernego milczenia i nie posikają się ze śmiechu. Mieli za dużo problemów, żeby jeszcze musieć wyjaśniać ich obecność.

W tle z lasu wyjechał zielony, wojskowy sedan; skierował się w stronę domu. Padał zimny deszcz.


Szpital Wojskowy „Walter Reed”, Waszyngton, Dystrykt Kolumbia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
20:15 letniego czasu wschodniego USA
15 października 2004

Keren zapukał do drzwi i skinął głową pielęgniarce, która właśnie wychodziła.

W pomieszczeniu unosił się zapach środków odkażających, od którego zjeżyły mu się włosy na karku. Nie trzeba było geniusza, żeby zrozumieć, że jest źle, a będzie jeszcze gorzej.

Spojrzał na postać leżącą w łóżku. Do poduszki przypięto trzy medale; najwyraźniej jakieś informacje przedostały się do bazy danych, zanim jeszcze przy Lake Jackson wszystko się posypało. Potrząsnął głową i usiadł.

— Ominęło cię wspaniałe przyjęcie — szepnął i wyciągnął z zanadrza butelkę. W świetle lampy nad łóżkiem zalśniły przez chwilę złote belki podporucznika. — Generał stawiał. Cholera, ten to potrafi wypić. I ten stary chorąży, co chodzi za nim jak cień. Generał opowiedział nam nawet historię, cholernie zabawną, jak to się stało, że ten chorąży tak za nim łazi. Wszystko zaczęło się od jednego aligatora i dwóch butelek bourbona.

I opowiedział przyjaciółce tę historię. Potem opowiedział jej jeszcze parę innych. O tym, jak generałowie Simosin i Ford załatwili w końcu porachunki między sobą. Ford przed kamerami oskarżył Simosina o niekompetencję, a Simosin opowiedział o tym, jak Ford był przeciwny włączeniu odmłodzonych żołnierzy do oddziałów, i przez to spieprzył wszystko tak, że już bardziej się nie dało. Ford był teraz na wylocie, Simosin wrócił do dziesiątego korpusu, a generał Keeton do pierwszej armii.

Opowiedział też o spotkaniu nowego prezydenta z Darhelami.

Jak to prezydent zagroził wycofaniem wszystkich wojsk ekspedycyjnych, jeśli Darhelowie nie dostarczą broni grawitacyjnej. I jak Tirianin zgodził się wreszcie, że cały sprzęt będzie za darmo, gdyż dla wszechświata najważniejszą sprawą jest w tej chwili dbanie o ludzi. Ale zaopatrzenie ciągle miało zaparcie, Flocie wszystko zajmowało wieki, a z większości centrów obrony planetarnej zostały jedynie dymiące dziury…

Opowiedział jej o tym, że jakiś szmatogłowy stoczył bitwę taką samą, jak oni, zbierając niedobitki różnych oddziałów i w jakiś sposób scalając je tak, że utrzymały bardzo ważną przełęcz i odepchnęły Posleenów. Przynajmniej takie chodziły słuchy.

Ale w Indie zamieniły się w dom wariatów i nikt nie wiedział, co się dzieje w Afryce. A horda w Kazachstanie błąkała się bezradnie, próbując wydostać się z równin…

W końcu butelka zrobiła się pusta i trzeba było iść.

— No, Elgars. Mówią, że może mnie słyszysz. I że może kiedyś z tego wyjdziesz. Zostawiłem im e-mail mojej… naszej jednostki.

Wszyscy, którzy przeżyli bitwę o pomnik, trafią do specjalnej jednostki. Jesteś jedną z nas. Ty i wszyscy inni… ranni. I zabici. Więc możesz, wiesz…

Urwał i otarł łzę.

— Widziałem, jak wieszają Pittetsa. Ucieszyłaby cię ta wiadomość. Nie zawiązali sznura tak, jak prosiłem, chciałem, żeby chwilę się porzucał. — Chciał jeszcze coś dodać, ale nic już nie przychodziło mu do głowy. — Muszę lecieć — powiedział i zerknął na zegarek, starając się nie patrzeć na śliczną twarz pod maską tlenową.

— Teraz Galaksjanie za wszystko płacą, więc nie ma powodu, żeby cię… no, wiesz… odłączyć. Zabiorą cię do Podmieścia. Mają tam mnóstwo miejsca i świetny sprzęt. Zostaniesz podłączona na wypadek, gdybyś…

Zaczął żałować, że wszystko wypił. Przydałby mu się teraz łyk.

Po raz ostatni wziął ją za rękę.

— Dzięki za ten strzał na Szóstej Ulicy. — Skinął jej głową, jak żołnierz żołnierzowi. — Wiem, że uratował też ciebie. Ale i moją dupę. — Znowu skinął głową, mając nadzieję, że Elgars, jak na filmie, ściśnie jego dłoń, ale nie doczekał się żadnej reakcji.

— No, na razie, Elgars. Trzymaj się.

Odwrócił się i wyszedł, pozostawiając za sobą tylko ciszę i sapanie maszyn.


Za ścieżką słoń najdalszych, choć to cienia i mroku świat

Dalej niż sięga komet blask, gwiezdnego pyłu mat

Są ci, co walką, siłą, duchem nasz budowali świat.

Ostatni dech zmył już pychy grzech, już wiedzą, co laur ich jest wart,

Wznoszą kielich z muzami i dni dawnych bogami, piją wino ze złotych czar,

I czekają by nieść Pana dobroci pieśń albo pięść jego srogich kar.

Przez wieczny ziąb zejdą w mroczną głąb, gdzie Azriel rządzi sam,

Lub niczym tur skruszą Piekła mur, kiedy w bój ich sam wyśle nasz Pan,

Lub z gwiazd czerwoną łuną wraz z serafy się puszczą w tan.

Cieszą się dniem wśród radości swych ziem, głupi tylko by wspomniał swój ból,

Znoju już kres, wiedzą, co dał ów znój, jak głosił sam Niebios Król,

Więc gwiżdżą na diabła, by spróbował ich zwieść, gdy grzech już nie kusi wśród pól.

Przybywa często Pan nasz, Bóg, każdego z fachów to mistrz,

I prawi im o trudzie swym, o tym, co stworzył dziś;

A oni wstają, gdy mija ich, i lęku nie zna ich myśl.

Do tych, co obca im ziemska chuć, smutek i wstyd i gniew,

Bogów, bo serc słuchają, ludzi, bo sławy gonią zew,

Przybył dziś duch wśród śmierci tchu, z mej krwi braterska krew.

I nie unosił on dumą się, ni karku nie przygiął w pył;

Ku Bogu szedł i uśmiechał się, bez lęku marsz jego był,

Prosty, z honorem i jasnym spojrzeniem, jak wtedy, gdy jeszcze żył.

Więc wzniósł swój kielich każdy wraz, uczcili tam jego cześć,

I zasiadł śród, tam gdzie biesiad stół, i z nimi śpiewa swą pieśń,

Tych, co skończyli pracę swą już, bez lęku szli po swą śmierć.

Gdzie światło zórz ostatniej z gwiazd, choć mroku wciąż to świat,

Dalej niż sięgnął komet bunt lub rój zawitał gwiazd,

Zasiada wśród tych, co Pana czczą, bo Jego tworzyli świat.

Загрузка...