49

Richmond, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
13:20 letniego czasu wschodniego USA
10 października 2004

Waszyngton miał szczęście. Odległość w linii prostej między nim a Fredericksburgiem była praktycznie taka sama, jak między Fredericksburgiem a Richmond. Ale konieczność obejścia zbiornika Occoquan oraz opór dziewiątego i dziesiątego korpusu zdecydowały o tym, że pierwszym miastem, które stało się celem ataku Posleenów, było Richmond.

A w Richmond właśnie kończono szykować się na ich przyjęcie.


* * *

— Nie zauważą tego? — spytał kapral, wyznaczony na kierowcę Muellera.

— Może — odpowiedział Mueller i podłączył ostatni przewód do konsoli czujników.

Małe urządzenia obserwacyjne zmodyfikowano dla celów transmisji na dużą odległość. Niewielka kamera i transmiter, umieszczone w lekko opancerzonym pudełku, spoglądały na północ, na szosę międzystanową numer 95.

— Jeśli nie zauważą, albo zauważą i nie zniszczą, będziemy mogli za ich pomocą kierować ogniem dalekiego zasięgu przez całą bitwę.


* * *

— Sierżancie Ersin!

— Tak?

Ersin odwrócił się od żołnierzy rozkładających miny wzdłuż północno-zachodniej krawędzi miasta, których nadzorował. Zagadnął go jeden z młodszych techników. Dzieciak nie miał nawet licencji.

Był pionkiem w jednej z lokalnych firm inżynieryjnych, którą przysłano jako ostatnie wsparcie. Ale przynajmniej wiedział, że nie ma doświadczenia, i nie bał się zadawać pytań. Towarzyszył mu wysoki, krępy cywil. Coś w jego rumianej twarzy i eleganckim ubiorze wskazywało, że jest sprzedawcą.

— Ten gość próbuje mi coś wyjaśnić… — zaczął saper.

— Witam, sierżancie… Ersin, o ile się nie mylę? — Cywil odepchnął na bok technika i potrząsnął ręką sierżanta w serdecznym uścisku. — Tolert, Bob Tolert, reprezentuję Produkcję Zaawansowanych Materiałów w Richmond…

— Jeśli chodzi o Golden Girls…

— Nie, nie, to zupełnie inna firma. My mamy…

— Jesteśmy odrobinę zajęci…

— …pewien sprzęt wojskowy, który moim zdaniem…

— …i naprawdę nie mam czasu…

— …doskonale nadawałby się na…

— Nie słyszy pan, co mówię? — warknął Ersin zaskakująco spokojnym głosem.

Blizny na jego szyi i twarzy stały się teraz szczególnie widoczne.

— Ależ, tak, słyszę, sir — zaśmiał się sprzedawca. — Ma pan teraz na głowie najważniejsze w całych Stanach Zjednoczonych zadanie.

Broni pan naszego pięknego miasta, a te małe kotewki, które zrobiła moja firma, mogą się panu bardzo przydać.

Jego uśmiech był szeroki i najwyraźniej nieszczery. Sprzedawca w oczywisty sposób chciał ubić dobry interes.

Ersin rzucił się naprzód jak wąż i jego pokryta bliznami azjatycka twarz znalazła się tylko kilka cali od twarzy cywila. Jedną ręką chwycił kołnierz jego koszuli i przyciągnął sprzedawcę do siebie.

— Co powiedziałeś?

Bob Tolert miał już nie raz do czynienia z trudnymi klientami.

Nigdy jednak nie spotkał takiego, który mógłby go natychmiast usunąć z powierzchni ziemi. Ostrożnie zastanowił się nad swoimi następnymi słowami.

— Podpisaliśmy kontrakt na produkcję jakichś kotewek do górskich umocnień — zapiszczał. — Nie wiem nawet, co to takiego. Jeden z moich przełożonych powiedział, że może pan kilka kupi.

— Ja też nie wiem, co to jest — powiedział cywilny saper.

Zamachał rękami, jakby chciał zasugerować, że zabicie cywila może nie jest jednak najlepszym rozwiązaniem.

— Ile możemy tego dostać? — spytał Ersin, a jego uśmiech stał się złowieszczy.

— Przywiózł kilka wywrotek — podsunął saper.

— Mogę już iść? — zaskrzeczał Tolert.

— Proszę.


* * *

Posleeńska kompania zwiadowców sunęła szeroką ulicą w zwartym szyku. Za nią, nie zwracając uwagi na wznoszące się przed nimi budynki o ogromnej wartości, podążał zamyślony Wszechwładca. Dowodził piątą kompanią, którą wysłano przed oolfondar. Balistyczna broń thresh powodowała, że horda traciła oolt jedno po drugim. Ten Wszechwładca był zdecydowany utrzymać swoje wojsko przy życiu dłużej, niż pozostali.

Chcąc uniknąć zasadzek, wysłał daleko przed kompanię zwiadowcę. Oolfos był dobrze rozwiniętym osobnikiem, niemal potrafił mówić.

Kessentai zatrzymał swój tenar, kiedy czujka wydał z siebie okrzyk. Ale nie był to okrzyk lęku ani gniewu.

Przodowy trzymał w ręku dziwne urządzenie. Była to metalowa tyczka, zwieńczona jakimś symbolem. Metal, z którego go wykonano, wyglądał jak… Nie, to niemożliwe…

Wszechwładca wydał okrzyk podobny do krzyku zwiadowcy i wyrwał mu zdobycz z ręki. Poklepał podnieconego półgłówka po plecach i dał mu w dowód uznania kawałki thresh.

Jeden z pozostających z tyłu mistrzów zwiadowców pchnął swój tenar naprzód, aby zobaczyć, co jest powodem zamieszania.

Wszechwładca trzymał zdobycz nad głową.

— Czysty ciężki metal — zapiał, wymachując prętem na wszystkie strony.

— Niemożliwe — krzyknął nowo przybyły i nastroszył z emocji grzebień. — Jest tego więcej?

— Sprawdźmy — zawołał Wszechwładca i dał znak swoim oolt. — Naprzód, szukajcie tego! Ruszajcie!

— Są przy pierwszej zabawce — powiedział Mosovich i poprawił ostrość w sześćdziesięciokrotnie powiększającym celowniku.

Uśmiechnął się lekko na ten widok. — Wygląda na to, że połknęli haczyk razem ze spławikiem i żyłką.

— Trzeba by ich powystrzelać — powiedział Ersin i zwalił się na łóżko.

Znajdowali się w hotelu Mariott, skąd mieli doskonały widok na nadciągającego wroga. Ersin odgryzł kawałek suszonej brzoskwini ze swoich wojskowych racji żywnościowych i skrzywił się jak szczur.

— Tak się właśnie robi z mięsem armatnim.

— Pobawmy się z nimi, generale — mruknął John Keene do nikogo w szczególności. — Niech pan nie strzela, dopóki nie zobaczy pan żółtek ich oczu.

Rozwiązał już sprawę umocnień i uznał, że teraz najlepiej byłoby mu w zespole Sił Specjalnych. Byli to jedyni ludzie w Richmond, którzy go nie prześladowali, a przy okazji niezła ochrona.

Leżał teraz na podłodze i sączył swoje pierwsze od dwóch dni piwo.

— Niech wpadną w potrzask.

— Właśnie — powiedział Mueller, robiąc sobie kanapkę.

Ostrożnie położył plasterek szynki, na nim sałatę, potem kolejną warstwę szynki, sałatę, pastrami…

— Niech jak najwięcej z nich dotrze do Schockoe Bortom.

— Jak chcesz — zaśmiał się Ersin. — Tylko pamiętaj, że nie wszystko musi się udać.

— Jak dotąd wszystko idzie dobrze — bronił się Keene. Usiadł i opróżnił butelkę piwa do dna. — Idą na miasto. — Czknął i wyrzucił butelkę do pudła na śmieci.

— Nie wierzę, żeby dotarli do Schockoe bez jednego strzału z naszej strony — powiedział Mosovich. — To wymagałoby o wiele większej dyscypliny, niż wojskowa.


* * *

— No, chodź do tatusia — szepnął specjalista czwartej klasy Jim Turner i przycisnął do ramienia karabin snajperski kaliber. 50. Przynajmniej raz mógł użyć trójnoga przeciw centaurom; czekał teraz niecierpliwie na sygnał do strzału.

Na międzystanówce w regularnych odstępach umieszczono punkty orientacyjne, oznaczone kolorowymi wstążkami. Każda kompania została przydzielona do odpowiedniego obszaru, który z kolei podzielono na mniejsze obszary dla każdego strzelca, grenadiera albo snajpera. Odcinek drogi, który należał do Turnera, miał tylko dwieście metrów długości i sto szerokości. Na tym obszarze znajdowało się obecnie trzech Wszechwładców. Zdecydował, że zacznie od tego z tyłu, a dopiero później przeniesie ogień ku przodowi.

Jim zastanawiał się, czy ktoś nie zacznie wcześniej strzelać. Kazano im pozostawać w gotowości; mieli siedzieć z zabezpieczonymi karabinami i czekać na sygnał. Nie wiadomo, ilu z nich rzeczywiście tak zrobi. W każdym razie Jim nie miał takiego zamiaru.

— Turner, do jasnej cholery! — zdenerwowała się sierżant Dougherty, kiedy stanęła w drzwiach.

— Ja tylko się przyglądam, pani sierżant.

Dougherty była ciężkim przypadkiem. Śmieszył go sposób, w jaki biegała w kółko, jakby ktoś wsadził jej w tyłek gwóźdź, ale z drugiej strony była jednak dobra i — co było najważniejsze — miała rację. Rzeczywiście nie powinien być tu, gdzie jest.

— Nie będę strzelał — powiedział i odsunął się od karabinu.

— Nie wierzę ci, do cholery, na podłogę jak wszyscy! Zabieraliśmy magazynki za mniejsze przewinienia!

— Tak jest, ma’am.

— Jeśli nie radzisz sobie z odpowiedzialnością snajpera, znajdziemy kogoś innego na twoje miejsce! I nie mów do mnie ma’am. Ja pracuję — rzuciła na koniec krępa, tleniona blondynka.

Z wyrazem niezadowolenia na twarzy cofnęła się w głąb korytarza, żeby kontynuować obchód pozycji. Żeby przypieprzać się do następnych żołnierzy.


* * *

— Jak wygląda droga na wschodzie? — spytał Artulosten.

Mistrz zwiadowców sprawiał wrażenie rozzłoszczonego. Wszyscy jego oolfos wyglądali dosyć mizernie.

— Okropnie. Niczego tam już nie ma, budynki w zgliszczach, drogi zniszczone albo zasłane tym — pokazał kotewkę. — Połowa moich oolt odniosła rany, a wielu nadaje się już tylko na thresh.

Mistrz bitewny wziął kotewkę i obejrzał ją ostrożnie. Kawałek metalu miał skierowany ku górze mały nóż.

— Jak coś takiego może zabić oolfos?

— Nie zabija. Ale kiedy wbija się w stopę, wielu oolto’os wpada w panikę i się przewraca, a wtedy te przyrządy wbijają im się w całe ciało. W ten sposób straciłem prawie tuzin wojowników.

W końcu uznałem, że już dość, i zawróciłem. Nie ma tam niczego ciekawego. Jak rozumiem, tutaj mamy drogę pełną ciężkich metali?

— Istotnie. To musi mieć ogromną wartość. Siły zwiadowcze znalazły mnóstwo takich znaczków z czystego ciężkiego metalu.

Wszystkie leżą na tej drodze i najwyraźniej prowadzą gdzieś na drugą stronę rzeki. W normalnych okolicznościach nasz cel byłby tam — wskazał na zarysy miasta. — Jest tam pełno thresh, ale wojsko chce iść za znaczkami aż do ich źródła.

— Inni mistrzowie zwiadowców wrócili z zachodu z marnymi wieściami. Nie ma tam niczego wartościowego. To, co dałoby się jakoś wykorzystać, zniszczono lub usunięto.

— W tych budynkach jest pełno thresh — zauważył mistrz zwiadowców, który przyglądał się czujnikom. Każdy z górujących nad miastem wieżowców był zaznaczony czerwienią. — Czemu nie strzelają?

— Z lęku przed naszym wojskiem — zaśmiał się mistrz bitewny.

Wskazał w kierunku miasta, gdzie sunęły tysiące centaurów, i do tyłu, skąd nadciągało jeszcze półtora miliona wojowników. — Musieliby być głupcami, żeby strzelać.


* * *

Dla jednego z posleeńskich wojowników nadszedł czas porodu.

W obozie, nawet tymczasowym, wykopano by dół, gdzie mógł złożyć skórzaste jajo i zaczekać, aż wyklują się pisklęta. Potem pisklęta miały zostać przeniesione do zagród, gdzie musiałyby walczyć o przeżycie aż do chwili osiągnięcia dorosłości.

Ale kiedy wojsko się przemieszcza, można tylko złożyć jajka i puścić pisklęta wolno. Większość z nich czekała śmierć, ale Ścieżka nie była łatwa i centaur nie mógł nic na to poradzić. Teraz Posleen chciał tylko jak najszybciej pozbyć się uczucia mdłości, które nachodziło go, kiedy jajo osiągało pełną dojrzałość.

Odbiegł od swojej grupy. Drogę na zachód zagradzał wał z drutem kolczastym, który z łatwością udało mu się przeciąć krótkim mieczem monomolekularnym. Niedaleko stał jakiś budynek. Posleeni otrzymali jednak jasne rozkazy, żeby nie wchodzić bez zezwolenia do budynków, a on potrzebował tylko oddalić się od swoich ziomków. Centaur schował się więc za budynkiem i zaczął rodzić.

Jego brzuch zafalował i u podstawy karku pojawiło się wybrzuszenie, które następnie szybko przesunęło się do tyłu jak kot połknięty przez pytona. Po chwili centaur wydalił z siebie nakrapiane skórzaste jajo, wielkości małego kurczaka. Zlizał ze skorupki soki porodowe, z pogardą rzucił jajo pod ścianę opuszczonego budynku i pospieszył z powrotem na drogę. Jego misja była skończona.

Kompania wojowników była już daleko na przedzie. Centaur puścił się w pogoń przez zburzone budynki i zwalone, wypalone drzewa. W biegu przeciął niewidzialną wiązkę światła.

Drużyna siedemdziesiątej pierwszej dywizji piechoty w pośpiechu ustawiała autonomiczny system strzelecki i cholernie ciężkie skrzynie z amunicją. Żołnierze byli bardziej zainteresowani powrotem do gry w pchełki niż sprawdzaniem, czy broń jest zabezpieczona, dobrze wycelowana i czy taśmy z amunicją gładko się przesuwają. Sierżant, która miała dopilnować, by broń dobrze ustawiono i zabezpieczono, baraszkowała z przystojnym i dobrze zbudowanym młodym żołnierzem. Starszy sierżant grał w pokera z dwoma sierżantami plutonu i chorążym sekcji zaopatrzenia, zaś dowódca kompanii udał się do batalionu, upewniając się, że jego dowódca zdaje sobie sprawę, jak dobrze dowodzona jest jego kompania.


* * *

Broń wystrzeliła dwanaście pocisków i zacięła się. Kule kaliber 7.62 mm, dwie z nich smugowe, pomknęły przed siebie i zaryły w piach Wirginii. Ponieważ karabinu nie przestrzelano, nie trafiły nawet w cel, który pobiegł dalej zupełnie nieświadomy, że do niego strzelano.


* * *

Kapral George Rendel rzucił właśnie trójkę i przebił dwójkę.

Przełożył karty kilka razy i przygotował się do rzucenia kolejnej, kiedy karabin w przeciwległym końcu pokoju wypluł dwanaście pocisków. Żołnierz zamarł i ze zdziwienia otworzył szeroko oczy.

— Zapomnieliśmy… — powiedział ktoś i w tym momencie świat wokół zniknął.


* * *

Posleeni byli przyzwyczajeni do otwartej walki z wrogiem. Nie słyszeli nigdy o czymś takim jak kamuflaż, osłona lub ukrycie. Mimo to jednak radzili sobie z tchórzliwymi ludźmi, którzy chowającymi się podczas bitwy. Spodki Wszechwładców były wyposażone we wspaniałe czujniki, zdolne namierzyć pozycję każdego strzelca.

Chociaż przy dużej liczbie celów miały tendencje do ulegania przeciążeniom, w przypadku jednego działały błyskawicznie.

W polu ostrzału gniazda karabinu maszynowego znalazło się teraz około dwudziestu Wszechwładców. Wszyscy oni, a w ślad za nimi około ośmiu tysięcy wojowników, otworzyli ogień.

Nawała strzałek i rakiet uderzyła w bok wieżowca i rozeszła się po wszystkich trzech piętrach. W jednej chwili zginęły setki żołnierzy. Z niedbałej kompanii przeżyli tylko dowódca, który był w tym czasie na dole w centrum operacji taktycznych, oraz starszy sierżant i sierżanci plutonu, zajęci grą w pokera.

Rakiety hiperszybkie i plazma roznosiły piętro po piętrze, często przechodząc przez budynek na wylot. Nadwątlone elementy nośne konstrukcji poddały się i budowla runęła.

W sąsiednich budynkach wszyscy skoczyli do okien, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Niektórzy, bardziej wystraszeni albo głupsi, zaczęli strzelać, ale szybko zmuszono ich, żeby usiedli na podłodze i nie ściągali na siebie ognia Posleenów.

Ponieważ nikt już do nich nie strzelał, obcy na nowo podjęli marsz w kierunku swojego odległego El Dorado.

Загрузка...