Kolejna fala wybuchów szarpnęła wzgórzem, gdy nadleciały szesnastocalowe pociski kasetowe. Tommy podniósł swoją AIW.
— Dobra, powtórzmy to jeszcze raz.
— Wystrzelimy stąd kilka razy — powiedziała ze znużeniem Wendy — a potem wycofamy się do Alesia’s.
— Ty idziesz pierwsza, a ja odpowiadam na ewentualny ogień, jaki w tym czasie mogą do nas otworzyć Posleeni. Dałbym ci pancerz, ale nie wydaje mi się, żebyś mogła w nim wystarczająco szybko biegać.
Wendy popatrzyła na kamizelkę ochraniającą ją od ramion aż po kolana.
— Mnie też się tak wydaje. W Alesia’s detonujemy claymore’a wskazała na leżącą pośrodku pokoju minę. — Kiedy zaatakują Alesia’s, uciekniemy do sutereny, a potem do tunelu. Zabezpieczymy otwór wejściowy łomem i detonujemy minę, kiedy tylko Posleeni wejdą w drzwi.
— Dobra. To wystarczy.
Ze stanowiska po przeciwległej stronie skrzyżowania odezwał się serią karabin maszynowy. W odpowiedzi nadleciał rój pocisków strzałkowych i ściana budynku roziskrzyła się rykoszetami. M-60 kaszlnął raz, drugi, a potem umilkł na zawsze, uciszony pociskiem hiperszybkim. Eksplozja kinetyczna spowodowała falę uderzeniową, od której zaparło im dech w piersiach.
— O Boże. — Wendy zakasłała od chmury pyłu, która przetoczyła się przez ulicę, i odłożyła strzelbę na poduszkę.
— Czas zatańczyć — szepnął Tommy, przyłożył AIW do ramienia i przełączył tryb prowadzenia ognia na granatnik.
Kiedy na skrzyżowaniu Charles Street i George Street pojawił się pierwszy szereg posleeńskiej falangi, powitała go istna burza ognia. Wendy, korzystając z celownika laserowego, strzelała krótkimi seriami zaskakująco celnie jak na początkującego żołnierza.
Jednocześnie po drugiej stronie ulicy para młodych milicjantów strzelała ogniem pojedynczym z wiekowych M-14. Prawdziwe straty spowodowało jednak pięć dwudziestomilimetrowych granatów, którymi Tommy Sunday wyciął Posleenów na całym skrzyżowaniu.
Przenosząc ogień z jednego skraju wąskiej George Street do drugiego, usypał górę martwych i rannych centaurów, na chwilę zatrzymując nadciągających prześladowców. Niestety ich kolejny szereg zdołał się już zorientować, skąd pochodzi ostrzał.
Grad wolframowo-stalowych pocisków strzałkowych uderzył teraz w witryny, przez które strzelało dwoje nastolatków, a w pomieszczeniu aż zaświstało od rykoszetów. Tommy przywarł do podłogi i przeturlał się z dala od okien.
— Biegiem! — wrzasnął i skoczył w stronę tylnych drzwi sklepu, zapominając zasłonić Wendy swoim pancerzem.
Wendy rzuciła się ku drzwiom, ale zachwiała się, kiedy prawa noga odmówiła jej posłuszeństwa. Spojrzała w dół i zobaczyła na łydce ranę od odbitego rykoszetem pocisku strzałkowego. Podparła się galilem i pokuśtykała do drzwi.
Tommy wyjrzał na zewnątrz, powiódł karabinem w prawo i w lewo i zmienił magazynek granatnika.
— Idziemy! — wrzasnął przez dobiegający zewsząd huk wystrzałów.
Kiedy zorientował się, że dziewczyna go nie goni, obejrzał się za siebie.
— Poradzę sobie — zawołała Wendy, potykając się o jakąś przeszkodę, ale łzy bólu zaćmiły jej wzrok. Nagle pogrążyła się w ciemności.
Na krótką chwilę Tommy jakby zamarł, w myślach rozważając decyzję. Opuścił rękę ku kaburze kryjącej desert eagle’a, ale zmienił zdanie, przełożył karabin do lewej ręki i przerzucił Wendy przez ramię. Kiedy fala pocisków przeorała frontowe drzwi sklepu, puścił się biegiem do Alesia’s Antiques.
Bili Worth leżał wśród gruzów zawalonego antykwariatu; napady kaszlu powodowały kolejne paroksyzmy bólu. Ciężka drewniana krokiew przygniatająca mu nogi i jego ogólny stan wskazywały, że nie będzie mógł odpowiednio godnie powitać dżentelmenów z innej planety.
Cokolwiek sądziłby na ten temat Jean Paul Sartre, nie zawsze można zmieniać swoje przeznaczenie. Skoro jest mu pisane właśnie tak przyjąć odwiedzających Fredericksburg turystów, to niech tak będzie.
Z rosnącego uczucia słabości i powiększającej się plamy krwi na piersi wnosił, że pewnie i tak nie przywita przybyszów osobiście.
Chcąc odwrócić uwagę od tych rozważań, rozejrzał się wokół, żeby zorientować się, co zostało z jego antykwariatu. Zaintrygowała go leżąca nieopodal książka, więc przyciągnął ją do siebie, zaciskając z bólu zęby. Nie od razu rozpoznał okładkę, więc otworzył książkę na stronie tytułowej.
— Wielkie nieba — wyszeptał zaskoczony — oryginalny Copperfield! Gdzieś ty się ukrywał, młody człowieku?
I w ten oto sposób słowa Dickensa niczym przyjaciele przyniosły mu ukojenie, póki ciemność nie przysłoniła mu wzroku…
— Tommy? — Wendy odzyskała przytomność i poczuła, jak czyjaś dłoń zatyka jej usta.
— Ciii! — szepnął chłopak.
Gdzieś w górze trwała walka. Głuche dudnienie świadczyło o odległych wybuchach.
Rozpoznała tunel i ze wstydem uzmysłowiła sobie, że Tommy musiał ją nieść aż tutaj. Czuła się już lepiej. Pomacała ranną nogę.
— Zrobiłem miejscowe znieczulenie — szepnął Tommy. — Byłaś w szoku.
— Przepraszam.
— W porządku, niektórym to się zdarza. — Wepchnął jej jakiś przedmiot do ręki. — To iniektor hibernacyjny. Trzymaj go przy sobie. Jeśli nas pogrzebie, kiedy detonuję claymore’a albo detonują Dużą, wstrzyknij to. Może wytrzymasz do czasu, aż nas wykopią.
— Dobra, a ty?
— Ja też mam. Jeśli stracę przytomność pod gruzami, zahibernuj mnie, a ja zrobię to samo z tobą. Teraz trzymaj się. — Uniósł klakier ostatniej miny i szybko go ścisnął.
Rozległ się straszliwy huk eksplozji. Osłona ich kryjówki zadzwoniła, kiedy trafiły w nią ciężkie odłamki skał, a potem zapadła cisza.
— Ustawiłem jeszcze kilka ładunków, kiedy cię tu przyniosłem — szepnął. — Zwaliły parter na suterenę i zabarykadowały nas tutaj.
Urwał na chwilę.
— Teraz musimy czekać i sprawdzić, czy przeżyjemy Dużą.
Żelbetonowy dach stacji pomp zapadł się po detonacji podłożonych ładunków do środka; na wysokość czterech stóp spiętrzyły się na nim nowe warstwy ziemi. Pułkownik Robertson, jego oficer łączności, dwóch saperów i cywilny obserwator czekali teraz na swojej pozycji bojowej, aż Posleeni albo wybuch bomby paliwowo-powietrznej raz na zawsze położy kres ich walce.
Pułkownik Robertson wpatrywał się we wstające słońce. Jeden saper stał na czatach, a drugi razem z operatorem łączności i cywilem grał w pokera. Ptaki dawały poranny koncert. Gdyby nie fakt, że mieli zginąć, byłby to przepiękny, jasny poranek, dający nadzieję na wspaniały jesienny dzień. Szkoda, że mieli tego nie doczekać.
Major Witherspoon leżał wśród poległych na stanowisku dowodzenia, z głową przestrzeloną pociskiem karabinu magnetycznego, a Posleeni dobijali się do drzwi kościoła. Ranni i sanitariusze ściskali broń i czekali w ciszy. Mieli wrażenie, że wokół zbierają się duchy w niebieskich, szarych i kamuflujących mundurach; czekały, aż dołączą do nich nowi towarzysze.
Komendant Wilson stała na parterze budynku Administracji z aparatem tlenowym na twarzy. U jej stóp leżał zapalnik, a w dłoni trzymała klamrowy detonator. Ostrożnie przełożyła go do drugiej ręki, uważając, żeby nie zamknąć obwodu. Kątem oka spostrzegła w drzwiach jakiś ruch.
Kerman, Wordly i Jones wiedzieli, że Posleeni znajdują się na wschód od międzystanowej numer 95. Pozwolono im trzymać się z daleka od skrzyżowania; zamierzali nie wychylać się spod osłony drzew. Kiedy gnali wśród świtu, przechyły samolotu, przeciążenia i trasa lotu wydawały im się znajome jak codzienna podróż do pracy. Przecięli Rappahanock i skręcili w górę doliny, w kierunku szybko zbliżającego się miasta.
— Zrzućcie ładunek — powiedział Kerman.
— Tigershark Pięć.
— Trzy.
Rozdzielili się i z trzech różnych stron zrzucili na Prince Edward Street napalm, wykonując manewr przejścia tak, że nie powstydziliby się go nawet Gromowładni. Kerman nigdzie nie dostrzegł żadnych pocisków smugowych, chociaż Posleeni wciąż do czegoś strzelali.
— Kontrola naziemna, Tigershark Dwa. Brak oznak życia we Fredericksburgu.
— Powtarzam Dwa. Potwierdzam. Jeszcze jeden przelot, odbiór.
Trzy samoloty wykonały skręt nad Belmont Manor wyciągając piętnaście g i ściągając na siebie sporadyczny ogień nieprzyjaciela, po czym nadleciały nad miasto od strony wstającego słońca.
— „Panie, zabierz mnie nad rzekę…” — zanuciła szeptem Morgen, siedząc na brzegu Rappahanock i czekając, kiedy wzejdzie słońce.
Zobaczyła na tle słonecznej tarczy kilka szybko zbliżających się punkcików-,,… i obmyj mnie krwią baranka”.
Nawet posleeńscy wojownicy byli w stanie się uczyć. Teraz uczyli się, że otwieranie drzwi w tym przeklętym przez demony mieście to najlepszy sposób, żeby nie przekazać swoich genów następnemu pokoleniu. To była pierwsza kompania, albo raczej jej niedobitki, która dotarła do jedynego w mieście wysokiego budynku — kwatery głównej wojskowych techników.
Słyszeli już raporty i widzieli efekty starcia, ruiny budynków wszędzie dookoła. Chociaż więc nie potrafili przeczytać słów „Witamy w historycznym Fredericksburgu, siedzibie dwieście dwudziestego dziewiątego batalionu saperów”, widniejących na papierowym proporcu, który łopotał nad drzwiami, wiedzieli już, że koślawy zamek o dwóch wieżach nie wróży nic dobrego, tak samo jak czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami nie wróży niczego dobrego ludziom.
Kiedy trzydziestu niedobitków, ocalałych z czterystuosobowej kompanii podeszło do drzwi, zwolnili ostrożnie. Jak dotąd na każdym kroku napotykali opór, każdy budynek był zaminowany. A to była największa budowla w mieście, a mimo to nikt jej nie bronił.
Zajrzeli przez ocienione okna i zobaczyli wewnątrz jakąś postać.
Ich Wszechwładca przezornie pozostawał przez cały czas po drugiej stronie ulicy. Na jego rozkaz przywódca wojowników wystąpił naprzód i otworzył drzwi.
Komendant Wilson była niemal zadowolona. Mordercza noc wreszcie dobiegła końca. Do tej pory robiła wszystko, co można, żeby ratować ludzkie życie, a teraz po raz pierwszy i zarazem ostatni miała komuś życie odebrać. Przede wszystkim Posleenom, ale nie tylko. Także wielu ludziom. A ona czuła w głębi duszy, że wszyscy są braćmi. Miała tylko nadzieję, że ludzie są tak samo jak ona przygotowani na koniec tej drugiej nocy i tak samo zadowoleni, że wreszcie zacznie się dla nich nowa, dłuższa ale — jeśli wierzyć nadziei — spokojniejsza.
— Panowie — zwróciła się do Posleenów, którzy wlewali się przez drzwi wejściowe — witamy w historycznym Fredericksburgu!
I upuściła detonator na ziemię.
W odstępach czasu tak krótkich, jak byli w stanie uzyskać doświadczeni saperzy, wybuchło sześćdziesiąt umieszczonych przy oknach stugramowych ładunków C-4. Wybuchy jednocześnie zapaliły płynny propan, który wciąż pompowano do wnętrza, i zapewniły dopływ tlenu, który miał podtrzymać reakcję.
W ciągu ułamka sekundy w siedmiokondygnacyjnym budynku wyleciały wszystkie okna, a powietrze w promieniu trzech przecznic zostało przez reagujący propan wyssane niemal do całkowitej próżni. W miarę jak propan pochłaniał tlen, wciągane powietrze podtrzymywało skoncentrowaną reakcję wysokoenergetyczną, dopóki ostatnia cząsteczka gazu nie została zużyta. Wtedy podgrzane do niewiarygodnej temperatury powietrze wybuchło na zewnątrz z siłą niepowstrzymanego kataklizmu.
Dla Morgen Bredell i pułkownika Robertsona — i dla wszystkich ludzi i Posleenów przebywających w historycznym centrum Fredericksburga — nastała chwila zapierającej dech w piersi ciszy, po czym huraganowy podmuch pognał w stronę centrum miasta i rozległo się ogłuszające wycie. Zaraz potem nadeszła ciemność i fala uderzeniowa, zmiatająca wszystko na swojej drodze.
— Wybuch jądrowy! — krzyknął Jones na widok jasnej jak słońce kuli ognia i odruchowo wykonał myśliwcem ostry skręt w prawo.
Kerman gwałtownie skręcił w lewo. Wordly’emu pozostało już tylko dźwignięcie samolotu, więc szarpnął drążek do siebie, fundując sobie dwadzieścia g przy dziewięciuset węzłach.
Jego myśliwiec został natychmiast zaatakowany przez wszystkie lądowniki, dodekaedry D i spodki Wszechwładców od Marlboro Point aż po Spotsylwanię. Wybuchająca maszyna śmignęła w górę niczym Wezuwiusz — jasny, trójkątny fajerwerk akcentu, na tle wybuchającego miasta.
Fala uderzeniowa rozeszła się na boki, zmiotła budynek Bezpieczeństwa Publicznego i historyczne centrum, a potem zniszczyła most Chatham, wyrwała szyny z torów i wyrzuciła je w powietrze.
Wendy krzyknęła, kiedy ziemia zadrżała i podrzuciła ją gwałtownie jak nie ujeżdżony koń, a wokół spadł deszcz pyłu i odłamków cegły. Tommy osłonił jej głowę ręką, a jego pancerz uratował jej życie, kiedy spadł na nich kawał gruzu wielkości melona. Wendy przytknęła do uda iniektor hibernacyjny…
Shari i oficer straży poczuły tylko odległe drżenie. Tony ziemi przykrywającej stację pomp niemal całkowicie stłumiły wstrząsy.
Przestały na chwilę grać w karty i zmówiły modlitwę, po czym kolejny raz otarły łzy i znowu zajęły się grą.
Jones włączył dopalacze, kiedy tylko ustawił się dupą do źródła podmuchu. Siła bezwładności wcisnęła go w siedzenie, kiedy myśliwiec gwałtownie przyspieszył do maksymalnej prędkości. Samolot zaczął gwałtownie kiwać się na boki, kiedy maszynę dogoniła fala uderzeniowa. Kiedy w końcu drżenie ustało, pilot zmniejszył prędkość i ponownie skierował maszyną w stronę miasta.
Albo raczej w stronę tego, co kiedyś było miastem. W promieniu pięciuset metrów od wysokiego budynku wszystko zostało zmiecione z powierzchni ziemi. Po budynkach, które przetrwały tyle bombardowań podczas wojny secesyjnej, pozostały jedynie kamienie węgielne. Ocalał tylko kawałek dźwigu na południe od nasypu kolejowego.
Droga, na którą piloci zrzucili wcześniej napalm, została doszczętnie wymieciona, ale kiedy Jones przemknął nad miastem, z osłoniętej doliny rozległo się kilka wystrzałów. Skręcił ostro na pomoc, żeby uniknąć otwartej przestrzeni, i wezwał bazę.
— Kontrola naziemna, tu Tigershark Pięć, odbiór.
— Tigershark, tu Ziemia.
— Macie obraz, odbiór?
— Potwierdzam, Tigershark. Wracaj do bazy, Tigershark.
— Tigershark Pięć.
— I Dwa — dodał nieoczekiwanie Kerman.
Ostatni żyjący członkowie eskadry Peregrine skręcili na północ i ruszyli w kierunku Bazy Powietrznej Andrews.
— Wszystko w porządku? — Tommy usiadł, strzepując z siebie odłamki cegieł, betonu i piach.
Włączył przenośną lampę fluorescencyjną.
— Żyję — powiedziała Wendy i też strzepnęła gruz z nóg. Odsunęła kamień, który leżał obok niej.
— Jezu — Tommy oświetlił nie naruszony łuk architektoniczny nad nimi i zasypane końce tunelu — nie wierzę, że wytrzymał.
Ściągnął hełm i energicznie podrapał się w głowę, po czym wyskoczył z pancerza.
— A co będzie, jak znajdą nas Posleeni? — zapytała Wendy i wskazała na pancerz. Tommy odpiął boczne klamry i rozłożył go płasko na ziemi.
Następnie strzepnął z pancerza odłamki cegły i kamieni i wyciągnął się na nim z rękami splecionymi pod głową.
— Jeśli po tym wszystkim przyjdą tu Posleeni, to mogą mnie po prostu zjeść.
Wendy zaśmiała się i krzywiąc się z powodu bólu stłuczonych żeber, także położyła się na pancerzu i oparła głowę na piersi chłopca.
Po kilku chwilach oboje poczuli, jak zaczyna ich opuszczać napięcie całego tego dnia.
Tommy powoli zasypiał. Kiedyś, w przyszłości — i to pewnie wiele razy — pomyśli o tym wszystkim, co było mu tak bliskie i drogie, a zostało zniszczone. Ale teraz najważniejsze było, że przez chwilę panował spokój, nawet jeśli był to tylko spokój umarłych.
Nagle poczuł, jak czyjeś palce wsuwają się pod jego koszulę.
Zamarł, a wtedy jeden z palców zaczął bawić się włoskami wokół jego pępka. Wendy pochyliła się nad nim tak, że piersiami dotykała jego torsu, i przystawiła twarz do jego ucha.
— Tommy Sundayu — szepnęła i musnęła językiem jego ucho — jeśli natychmiast nie ściągniesz spodni, trzepnę cię twoim własnym glockiem.