2

Fort Indiantown Gap, Pensylwania, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
1423 standardowego czasu wschodniego USA
18 stycznia 2004

To nie tak powinno wyglądać, pomyślał podpułkownik Frederic (Fred) Hanson.

Przyszły dowódca pierwszego batalionu pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty zmechanizowanej całe lata temu przeszedł w stan spoczynku jako sztabowiec w brygadzie osiemdziesiątej drugiej dywizji powietrznodesantowej. Miał do czynienia z wieloma koncertowo spieprzonymi akcjami, ale ta zasługiwała na nagrodę specjalną.

Jednostkę zazwyczaj tworzy się — czy to zaczynając od zera, czy też od „rezerwy pułkowej” — od najwyższych stanowisk. Dowódcy tworzonej jednostki spotykają się ze swoimi oficerami i pracują nad planem dalszej aktywacji, danym odgórnie lub stworzonym przez nich samych. We właściwym czasie zjeżdżają się starsi podoficerowie, najczęściej z własnymi dowódcami i sztabem. Później pojawiają się zwykli żołnierze; sztab jeszcze nie działa, ale wszyscy oficerowie i podoficerowie wiedzą już, na czym stoją. Następnie przywozi się sprzęt, kończy układanie harmonogramu szkolenia i jednostka zaczyna funkcjonować jako całość. Staje się jednością, zamiast tylko gromadą pojedynczych ludzi. We właściwym czasie wysyła się ją na wojnę-jednostki bowiem rzadko wykorzystuje się w czasie pokoju — i trud jej tworzenia zastępuje teraz jeszcze większy trud walki.

W najlepszych nawet okolicznościach jest to ostrożne żonglowanie uzupełnieniami oficerów i podoficerów bez zapominania o niezbędnym sprzęcie. Przy okazji każdej wojny najłatwiej dostać w ręce byle mięso armatnie, a najtrudniej wyszkolonych i kompetentnych młodszych oficerów.

W przypadku pierwszego batalionu pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty mobilnej — jak w przypadku większości batalionów formowanych na Ziemi — proces ten nie przebiegał tak gładko. Fred Hanson do tej pory sądził, że widział już wszystkie możliwe błędy, jakie armia Stanów Zjednoczonych ma w zanadrzu. Jednak kiedy jego pożyczony Hunwee wjechał na teren jednostki, podpułkownik musiał przyznać, że się mylił. Tym razem armia popełniła jeden malutki, wręcz mikroskopijny błąd — o makroskopowych implikacjach.

Planetarne centra obrony naziemnej — oddzielne dla każdej z narodowych armii — nie musiały się martwić o wyszkolone uzupełnienia. W zamian za pomoc w walce z Posleenami ludzkość otrzymała od Federacji Galaksjańskiej technologię odmładzania. Starszy oficer, który już dawno odszedł na emeryturę, mógł otrzymać zastrzyki, ewentualnie przejść kilka operacji chirurgicznych, i już po kilku tygodniach, najwyżej miesiącach, wyglądał na mniej więcej dwadzieścia lat. W ten sposób wielu starszych wojskowych, którzy odeszli na emeryturę w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci, otrzymało ponowne powołanie do służby. Pojawiła się jednak maleńka trudność.

Do programu odmładzania wybierano żołnierzy według najwyższego uzyskanego przez nich stopnia wojskowego i aktualnego wieku. Stopień E-9, czyli starszy sierżant sztabowy w siłach lądowych albo starszy bosman sztabowy w marynarce zostawali odmłodzeni, jeśli odeszli ze służby w ciągu ostatnich czterdziestu lat, stopień E-8, czyli starszy sierżant albo starszy bosman — trzydziestu dziewięciu, i tak dalej. Tak więc spośród wojskowych w stopniu szeregowca albo marynarza wybierano tych, którzy zakończyli służbę nie dawniej, niż dwadzieścia lat temu. Podobny algorytm zastosowano w przypadku oficerów.

Najpierw wzywano żołnierzy i oficerów, którzy najdłużej przebywali w cywilu. W ten sposób armię Stanów Zjednoczonych zasiliła duża liczba najwyższych oficerów i podoficerów, z których większość po raz ostatni słyszała strzały oddane, by zabić, podczas ofensywy Tet w Wietnamie.

Jednocześnie powołano do armii żołnierzy, którzy dopiero niedawno zakończyli czynną służbę, oraz ogłoszono ogólną mobilizację, co spowodowało gwałtowny napływ młodszych oficerów i podoficerów. Program odmładzania miał zapewnić podobną liczbę oficerów polowych, wojskowego odpowiednika zarządzania średniego szczebla.

Powstał dystans pokoleń i doświadczenia, ale zasobów miało być dość, by zapewnić spójność struktury dowodzenia i oddziałów. Po raz pierwszy w historii mobilizacji wystąpił nadmiar wyszkolonych podoficerów i oficerów.

Obydwa programy były dokładnie zgrane w czasie, tak, żeby jeszcze zanim podporucznicy, porucznicy i kapitanowie razem ze starszymi sierżantami dotrą do jednostek, na miejscu byli już dowódcy brygad i batalionów wraz ze sztabami, z „barwami wojennymi” na twarzach i planem formowania jednostki w rękach.

Niestety, kiedy program odmładzania objął starszych sierżantów sztabowych i pułkowników, brygadierów i najstarszych oficerów sztabowych, zaczęły się wyczerpywać nanity. O ile technologia Galaksjan stała na bardzo wysokim poziomie, o tyle galaksjańskie zdolności produkcyjne w dużym stopniu bazowały na przemyśle chałupniczym. Co do technologii bojowej, ludzkość powoli wychodziła ze stanu zacofania, ale nie potrafiła poradzić sobie z problemem niedoboru nanitów.

Nie było możliwości, żeby spowolnić proces powoływania nowych żołnierzy i ponownego wzywania tych, którzy odbyli już służbę, a nie potrzebowali odmładzania, więc nagle okazało się, że siły lądowe i marynarka mają do dyspozycji całą kupę najwyższych dowódców i sporo żołnierzy, za to niewielu ludzi, którzy mogliby zająć się łącznością między nimi.

Pułkownik Hanson został poinformowany o sytuacji, więc widok takiej ilości baraków ciągnących się daleko w głąb bazy nie był dla niego szokiem; uderzyły go warunki, w jakich przebywali żołnierze.

Kiedyś był tu poligon. Pułkownik spędził na nim jeden gorący, okropny tydzień jako obserwator i dobrze to zapamiętał. Teraz było to zaśnieżone miejsce pobytu dwóch regularnych dywizji piechoty i batalionu pancerzy wspomaganych Sił Uderzeniowych Floty, oraz świeżo utworzonej i wciąż rozproszonej dwudziestej ósmej dywizji zmechanizowanej, należącej poprzednio do Gwardii Narodowej stanu Pensylwania.

Zgodnie ze schematem organizacyjnym i aprowizacyjnym w dywizji piechoty było dwadzieścia sześć tysięcy ludzi, a w batalionie pancerzy wspomaganych prawie ośmiuset. Hanson należał do świeżo odmłodzonej grupy podpułkowników i wiedział, że ta bezładna masa ludzi pilnie potrzebuje starszych oficerów.

Baraki ustawiono w zgrupowaniach odpowiednich dla batalionów i brygad. W wysuniętych do przodu budynkach mieściły się biura batalionów oraz kwatery dowódców, sztabu i starszych podoficerów. Po obu stronach tej grupy baraków przebiegały ulice, wzdłuż których stały biura kompanii, kwatery oficerów i starszych podoficerów oraz magazyny, naprzeciwko nich zaś kwatery żołnierzy. Każdy budynek koszar mieścił sześć dwuosobowych pokojów dla szeregowców i dwa jednoosobowe dla dowódców drużyn.

Za budynkami kompanii jednego batalionu znajdował się plac apelowy, a za nim ciągnęły się budynki drugiego. Za nimi znowu był plac apelowy, i tak dalej. Kilka mil dalej jednak, z boku, stało bezładne skupisko ponad dziewięciu tysięcy baraków; do tego, chociaż ludzie zostali zakwaterowani razem z podoficerami, większość z nich nie była jeszcze nawet żołnierzami, a tym bardziej nie tworzyli żadnych jednostek. Starszych plutonowych, starszych sierżantów i sierżantów sztabowych praktycznie nie było.

Kiedy program odmładzania wymknął się spod kontroli, machina poboru działała już na pełnych obrotach, więc większość nowo powoływanych do służby starszych podoficerów kierowano do szkolenia rekrutów. Batalionami kierowali kapitanowie, a kompaniami zupełnie niedoświadczeni podporucznicy. W większości kompanii funkcję starszych sierżantów musieli pełnić starsi plutonowi, a często zwykli plutonowi. Bez solidnego korpusu oficerskiego i podoficerskiego dowództwo było bardzo niespójne. Dzieciaki siedziały już w swoich pokojach, tylko rodzice się spóźniali.

Taki obraz przedstawił pułkownikowi zastępca szefa sztabu do spraw personalnych piętnastej dywizji zmechanizowanej, a w rzeczywistości sprawy miały się jeszcze gorzej. Pułkownik zauważył sekcje koszar, gdzie sytuacja najwyraźniej całkowicie wymknęła się spod kontroli. Na ścianach koszar wisiało pranie, na ulicach walały się odpadki, a ludzie otwarcie walczyli między sobą. Grupy żołnierzy tłoczyły się przy ogniskach; niektórzy z nich byli ubrani w strzępy mundurów, ledwie chroniące ich przed chłodem pensylwańskiej zimy. Strawione przez ogień budynki koszar w jednej z sekcji dowodziły, że jakaś ostra impreza wymknęła się spod kontroli.

Bez dowódców batalionów oraz sztabów brygad i batalionów dowódca odpowiedzialny za aktywację jednostki miał praktycznie związane ręce. Kilku generałów, garstka pułkowników i kilku starszych sierżantów sztabowych nie mogło upilnować pięćdziesięciu tysięcy ludzi. Cała aktywacja została zaplanowana w oparciu o program odmładzania, a kiedy on się załamał — wszystko się rozleciało. Żywność i zaopatrzenie docierały, a to było wszystko o co dbali rozwydrzeni, młodociani przestępcy zaludniający koszary.

Kiedy hunwee pułkownika wjechał na teren jego batalionu, Hansonowi niemal zebrało się na płacz. Był to jeden z „gorszych” sektorów, do których lepiej było nie wchodzić bez broni i kamizelki kuloodpornej. Pułkownik dał kierowcy znak ręką, żeby skręcił w jedną z ulic, i ogarnęła go zgroza. Teren batalionu wyglądał całkiem nieźle. Wejście do kwatery głównej wyłożono kamieniami, a chodniki odśnieżono i zamieciono. Tereny kompanii — z jednym wyjątkiem — przynosiły armii hańbę. Pułkownikowi od razu rzuciły się w oczy poniszczone przez wandali budynki oraz walające się wszędzie śmieci.

Kiedy samochód objechał batalion, Hanson zobaczył, że w tym ogólnym bałaganie miły wyjątek stanowi ostatnia kompania. Przed jej dowództwem stały straże w szarych uniformach Sił Uderzeniowych Floty, a między koszarami kręciły się dwuosobowe patrole z karabinami grawitacyjnymi M-300. Karabiny te ważyły jedenaście i pół kilograma — tyle, co przypominające je karabiny maszynowe M-60 z czasów Wietnamu — ale żołnierze sprawiali wrażenie, że posługują się nimi bez trudu. Ich niewątpliwa sprawność fizyczna i porządne para-jedwabne uniformy były pierwszą dobrą rzeczą, którą pułkownik ujrzał tego dnia.

Cienkie uniformy z para-jedwabiu miały chronić żołnierzy przed każdym mrozem — i tak najwyraźniej było. Lekko odziani żołnierze znosili zimowe podmuchy bez zmrużenia oka. Chociaż para-jedwab był oficjalnym dziennym mundurem jednostek Sił Uderzeniowych Floty, większość pozostałych żołnierzy na terenie batalionu nosiła zwykłe mundury z kamuflażem i kurtki polowe. To była odpowiedź na pytanie, czy dostępny był tu sprzęt GalTechu. Wyjaśnienia pełniącego obowiązki dowódcy batalionu mogły być pouczające. Pułkownik Hanson zastanawiał się, dlaczego reszta batalionu nie ma na sobie mundurów i gdzie on sam może zdobyć para-jedwabny uniform dla siebie.

Skinął na kierowcę, żeby zatrzymał się przed kwaterą główną kompanii.

— Zanieś torby do mojej kwatery. Potem wróć do dowództwa.

Żałował, że nie może go zatrzymać — dzieciak wydawał się dobrze ułożony i mądry — ale zastępca szefa sztabu wyraził się precyzyjnie. „Masz odesłać kierowcę razem z hunwee, czy to jasne?”.

— Tak jest, sir.

— Jeżeli ktoś tam będzie marudził, znajdź mnie. Będę u dowódcy kompanii Bravo. — Wskazał kciukiem kwaterę główną kompanii.

— Tak jest, sir.

Kiedy pułkownik Hanson szedł ośnieżoną ścieżką w stronę baraku, dwóch strażników wyprężyło się oficjalnie, a prawy przepisowo zawołał: „Baaaaaa-czność!”. Na pierwszy rzut oka mogło się zdawać, że do baraku zbliżał się jakiś młody chłopak, ale ten chłopak przyjechał hunwee, a teraz trudno było zdobyć jakikolwiek wóz.

Czyli to nie był chłopak, tylko odmłodzony oficer albo podoficer, a wyglądał raczej na oficera. Starszy szeregowy zdołał wreszcie dostrzec na kołnierzyku munduru chłopaka oznaczenie rangi — czarne dębowe listki — i pobłogosławił swoją ostrożność., Kiedy pułkownik odpowiedział na ich salut i wszedł do środka, strażnicy stanęli w pozycji spocznij. Potem spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. Starszy szeregowy chuchnął na zgrabiałe dłonie i uśmiechnął się lekko. Sądząc po wyglądzie dowódcy, kompania Bravo znalazła się albo w bardzo dobrym, albo w paskudnym położeniu. A on był gotów założyć się, która z tych dwóch możliwości jest bardziej prawdopodobna.

Pułkownik Hanson był zaskoczony i ucieszony widokiem plutonowego, którego przydzielono na dwadzieścia cztery godziny do pełnienia obowiązków dowódcy terenu kompanii i który stał teraz na baczność za stołem w głębi pomieszczenia. Drobny, ciemnowłosy podoficer, który wyglądał na zbyt jeszcze młodego, żeby się nawet golić, zasalutował.

— Plutonowy Stewart, kompania Bravo, pierwszy batalion pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty mobilnej. W czym mogę pomóc, sir?

Musiał być albo odmłodzony, albo dobrze wyszkolony. Hanson nie potrafił stwierdzić tego z marszu.

— Cóż, plutonowy — powiedział, odpowiadając na salut. — Możecie mnie zaprowadzić do biura dowódcy kompanii i przynieść mi filiżanką kawy, jeśli to możliwe. Jeśli nie, proszę o szklankę wody.

— Tak jest, sir — powiedział plutonowy, trochę zbyt głośno. Fred zdziwił się, aż dotarło do niego, że głos plutonowego był prawdopodobnie słyszany przez cienkie jak papier ściany. Uśmiechnął się w duchu, kiedy żołnierz kontynuował tym samym, głośnym tonem.

— Jeśli PUŁKOWNIK pozwoli za mną do BIURA DOWÓDCY, zajmę się KAWĄ!

Pułkownik Hanson próbował powstrzymać śmiech, ale wyrwało mu się coś w rodzaju parsknięcia.

— Słucham, sir? — zapytał Stewart, prowadząc pułkownika w głąb baraku.

— To tylko kaszel.

— Rozumiem, sir.

Minęli drzwi z napisem „Bagno”, potem drugie z napisem „Ustęp” i wreszcie trzecie, z widocznymi śladami naprawy, opatrzone tabliczką „Starszy sierżant”. Na końcu korytarza znajdowało się pomieszczenie, w którym za biurkiem stał na baczność żołnierz najprawdopodobniej pełniący obowiązki sekretarza kompanii. Na blacie biurka stała filiżanka kawy, a żołnierz trzymał w ręce dzbanuszek śmietanki. Zasalutował.

— Śmietanki, sir?

— Piję czarną. Macie cukier?

— Tak jest, sir! — Szeregowiec podniósł do góry pudełko z kostkami cukru.

— Jedną proszę. — Cukier wpadł do filiżanki i został rozmieszany, a plutonowy Stewart zapukał do drzwi.

— Wejść — dobiegł z wnętrza chrapliwy głos.

Zazwyczaj przy przejmowaniu jednostki nowy dowódca miał możliwość zapoznania się z aktami swoich oficerów — archiwami 201, jak je nazywano — i opiniami o ich wynikach. Dodatkowo mógł omówić z ustępującym dowódcą mocne i słabe strony swoich nowych podkomendnych. W tym przypadku zastępca szefa sztabu do spraw personalnych przyznał, że może podać mu jedynie nazwiska oficerów, a i to z trudem. Systemy informacyjne działały tak samo źle, jak wszystko inne, a ponadto większość akt oficerów znajdowała się nadal w magazynach w St. Louis. Pułkownik Hanson pamiętał tylko, że dowódca kompanii Bravo nazywa się O’Neal.

— Sir, podpułkownik Hanson do pana — powiedział Stewart przez uchylone drzwi.

Pułkownik Hanson natychmiast ocenił Stewarta jako jednego z tych osobników, którzy potrafią bez trudu stworzyć, ale także zniszczyć każdą małą jednostkę wojskową. Jako człowieka, który musi być za coś odpowiedzialny i czuje potrzebę szanowania swoich przełożonych, więc jeśli nie zasługują na jego szacunek, już jest po nich.

A więc respekt, jaki okazywał swojemu dowódcy kompanii, o czymś świadczył. Oczywiście już sam stan kompanii o czymś świadczył, ale to mogło wynikać z kilku przyczyn: kapitan O’Neal mógł mieć niezwykle skutecznego sierżanta, albo sam był despotycznym fanatykiem, i tak dalej. Widok tak trudnego przypadku jak plutonowy Stewart, jedzącego O’Nealowi z ręki, mówił wszystko o jego sposobie dowodzenia. Oby jeszcze tylko znał się trochę na taktyce.

Dlatego też Hanson uznał, że wykazał się wielkim opanowaniem, kiedy drzwi otworzyły się i stanął w nich niski, krępy blok mięśni, który choć spocony od wykonywanych właśnie ćwiczeń — od razu dawał się rozpoznać jako postać znana z licznych wywiadów telewizyjnych. Pułkownik w przelocie zwrócił uwagę na blizny widoczne na przedramieniu O’Neala, kiedy kapitan zasalutował.

— Kapitan Michael O’Neal, dowódca kompanii Bravo pierwszego batalionu pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty mobilnej. W czym mogę pomóc, sir?

Fred Hanson zasalutował w odpowiedzi tak porządnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Tak się robi, kiedy odpowiada się na salut żołnierzowi odznaczonemu Medalem Honoru.

— Podpułkownik Frederick Hanson — powiedział. — Mam przejąć dowodzenie w pierwszym batalionie pięćset pięćdziesiątego piątego pułku i pomyślałem, że mógłby mi pan towarzyszyć.

Fred odniósł wrażenie, że twarz O’Neala rozjaśnił nagle błysk radości, ale w ciszy, jaka zaległa po tym oświadczeniu, słychać było tylko szuranie butów Stewarta.

— Tak jest, sir. Zrobię to z przyjemnością. Stewart, odszukaj sierżanta i zgłoś się w batalionie.

— Tak jest, sir.

— Idziemy? — zapytał dowódca batalionu o chłopięcej twarzy.

— Pan przodem, sir — odpowiedział O’Neal, a oczy mu się zaświeciły.


* * *

— Myślę, że raczej dobrze nam poszło. — Pułkownik zamknął drzwi za wychodzącym majorem.

— Tak, sir. Uważam, że major Stidwell sprawdzi się doskonale jako szef poczty polowej — zgodził się O’Neal. — Jednak następnym razem powinien bardziej uważać, kogo nazywa zasmarkanym gówniarzem.

— Podejrzewam też — ciągnął pułkownik z lekkim uśmieszkiem — że pomimo uszczerbku, jakiego prawdopodobnie doznała jego przyszła kariera, nie będzie składał żadnych zażaleń w tej sprawie.

— Z pewnością nie kwestionuje pan… hmmm… walecznego ducha majora, sir?

— Raczej nie — odpowiedział pułkownik Hanson, spoglądając zza biurka dowódcy batalionu na swojego najmłodszego stopniem dowódcę kompanii.

Potem zaczął zdejmować ze ściany kolekcję dyplomów majora Stidwella, imponujących zarówno jako całość, jak i każdy z osobna. Od dyplomu Akademii Wojskowej w West Point po dyplom ukończenia Szkoły Dowództwa i Sztabu Major Stidwell miał najwyraźniej wszystkie sprawności, o jakich mógł marzyć polowy oficer piechoty. Po ukończeniu zarówno Szkoły Rangersów i Kursu Kwalifikacyjnego Sił Specjalnych major Stidwell był uprawniony do noszenia „Wieży Mocy”: potrójnego oznaczenia Rangersów, Sił Specjalnych i wojsk powietrznodesantowych. Miał także odznakę instruktora treningu fizycznego i pewnie umiał rozpalić ogień mając do dyspozycji tylko dwa patyki.

Jednak w którymś momencie kariery major najwyraźniej przestał rozumieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Pułkownik zauważył, że na ścianie brakuje plakiet z poprzednich stanowisk dowódczych majora. Mogły być tylko dwa powody, a nie mając możliwości zajrzeć do jego akt, Hanson nie mógł stwierdzić, który jest bardziej prawdopodobny: albo Stidwell był tak nie lubiany w swoich dowództwach, że świętowano jego odejście bez jakichkolwiek oznak żalu, albo do tej pory zajmował bardzo mało stanowisk dowódczych. Po dokładnym przemyśleniu pułkownik uznał, że musiało chodzić o drugi wariant. Jakiś lizus zawsze zorganizuje plakietę, niezależnie od tego, jak fatalnie człowiek się sprawdza jako dowódca.

— Mimo, że major Stidwell wydaje się posiadać wszystkie kwalifikacje niezbędne do bycia dowódcą — pułkownik wskazał na ścianę — czasami jednak to wcale nie oznacza posiadania dowódczych zdolności. W czasie pokoju brak umiejętności kierowania ludźmi można łatwo ukryć sprawnym sztabem. Jednak w czasach napięcia, kiedy trzeba szybko i samodzielnie podejmować właściwe decyzje, bez wsparcia zdolnego sztabu, brak zdolności przewodzenia wychodzi na jaw. Przypuszczam, że major Stidwell może się dość dobrze sprawdzić w roli młodszego oficera, a nawet służyć za przykład jako starszy oficer, ale nie nadaje się na dowódcę, zwłaszcza polowego. — Zakończył wywód wzruszeniem ramion. — Zdarza się.

— Czy na pewno powinien pan rozprawiać o zaletach i wadach starszych oficerów z młodszymi oficerami, sir? — zapytał Mike, odchylając się w rozklekotanym fotelu, przypuszczalnie odrzucie ze świetlicy.

— Cóż, kapitanie — odparł pułkownik — są młodsi oficerowie i młodsi oficerowie. Może pan być pewien, że z panem będę omawiał wszystko, co w moim odczuciu pomoże panu w karierze wojskowej, i będę zabiegał o pana opinię w kwestii taktyki jednostek pancerzy wspomaganych. Nie zamierzam traktować wszystkiego, co pan powie, jako prawdy objawionej, ale będę pana uważnie słuchał.

— Z powodu Medalu? — zapytał Mike z udaną beztroską i wyciągnął z rękawa szarego para-jedwabiu cygaro.

Pułkownik Hanson wiele słyszał o Michaelu O’Nealu. Mocarne Maleństwo. Niepokonany, żelazny O’Neal, bohater z Diess. Pułkownik Hanson poznał w swojej karierze wojskowej niejednego bohatera i wiedział, że czasem, nie będąc na miejscu akcji, trudno jest powiedzieć, za co żołnierz dostaje medal, a szczególnie Medal Honoru. Zdarza się, że najbardziej heroiczne zasługi po dokładnym zapoznaniu się z okolicznościami okazują się lipą, a inne, mało doceniane, niespodziewanie złożonymi. Niektórzy bohaterowie lubią się przechwalać, inni są cisi. Często ich jedyną zasługą jest to, że znaleźli się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie i udało im się to przeżyć. Czasami zaś wszystko, co się o nich mówi, okazuje się prawdą.

W przypadku Michaela O’Neala zdarzenia, które doprowadziły do obsypania go medalami, zostały przeanalizowane, rozłożone na czynniki pierwsze i zbadane tak dokładnie, jak żadne inne w historii wojskowości. Kiedy media oszalały na jego punkcie, reakcja była nieunikniona. Najpierw stał się idolem, potem próbowano strącić go z piedestału. Okazało się jednak, że każdy szczegół jego historii jest dokładnie taki, jak wydawało się w chwili pierwszej euforii. Być może nawet jego dokonania początkowo umniejszono.

Jako doradca do spraw taktycznych jednostek pancerzy wspomaganych w wojskach ekspedycyjnych na Diess, ówczesny porucznik O’Neal objął dowództwo nad niedobitkami batalionu pancerzy po tragicznym spotkaniu Ziemian z pierwszą falą Posleenów.

Jego grupa — pluton, początkowo bezbronny po eksplozji paliwa, która zniszczyła całe zewnętrzne wyposażenie pancerzy — przełamała posleeńskie oblężenie dywizji pancernych wojsk ekspedycyjnych. Po drodze żołnierze zabili mnóstwo Posleenów i zniszczyli posleeński statek dowodzenia, który nadciągnął — ze wsparciem. O’Neal przedostał się kwitującym pancerzem dowódczym na statek i ręcznie zdetonował zaimprowizowaną minę, zawierającą ładunek antymaterii.

Pancerz, chroniący człowieka, który teraz siedział naprzeciw Hansona i oglądał cygaro, jakby to była broń, został w wyniku eksplozji odrzucony na odległość pięciu kilometrów. Przebił po drodze kilka budynków, odbił się od ziemi i wylądował wraz z tym, co zostało z O’Neala w morzu, kolejne dwa kilometry od brzegu. Kilka tygodni później zespół ratowniczy Komanda Foki, kierujący się sygnałem automatycznej radiolatarni, wyłowił prawie nietknięty, wart pół miliarda kredytów pancerz. Ku zaskoczeniu komandosów zbroja wskazywała, że jej użytkownik nadal żyje.

— Nie tylko z powodu Medalu. Bardziej ze względu na sposób, w jaki panuje pan nad kompanią. Po tym poznaje się dobrego dowódcę.

— Proszę wybaczyć małą poprawkę, sir. Dobry zespół dowodzenia. Sierżant Pappas jest najlepszy.

— Przysłali nam żołnierza piechoty morskiej? Myślałem, że wysyła się ich głównie do Floty.

Wojna, którą Federacja Galaksjan prowadziła z Posleenami, wywoływała liczne spory na temat udziału w niej wojsk Stanów Zjednoczonych. Federacja czerpała fundusze na Flotę z ponad dwustu federacyjnych planet.

Planety, które aktywnie uczestniczyły w walce z Posleenami, musiały jednak same zadbać o fundusze na obronę naziemną.

W przypadku całkowicie skolonizowanych planet korporacje, których szlakom handlowym groziło niebezpieczeństwo pobierały środki na obronę z kilku innych światów. Na planecie Diess, na której służył O’Neal, walczyli żołnierze wielu ziemskich armii. Planety Barwhon, która mimo braku przemysłu miała sporo zasobów pieniężnych, bronili tylko żołnierze NATO.

Ponieważ Ziemia dowiedziała się o istnieniu Federacji zaledwie trzy i pół roku temu, nie posiadała żadnego wsparcia finansowego — mogła jedynie wynajmować swoje siły zbrojne temu, kto da najwięcej, jednocześnie samemu przygotowując żołnierzy do odparcia bezpośredniej inwazji, która miała nastąpić za niecałe dwa lata.

Mimo całokształtu sytuacji niemożliwością było polityczne zjednoczenie całej planety w obliczu zagrożenia. Wynikiem tego były liczne kompromisy.

Niektórych żołnierzy Sił Uderzeniowych Floty kierowano bezpośrednio do oddziałów Floty, podczas gdy innych wysyłano na planety zagrożone atakiem lub już walczące. Jednostkami, które skierowano do obrony Ziemi, nadal dysponowały ich ojczyste państwa, mimo że żołnierzy obowiązywały przepisy i hierarchia dowódcza Floty. Personel Floty wybierano jednak głównie spośród żołnierzy marynarki wojennej, a Siły Uderzeniowe Floty — jednostki obrony lądowej, zadań specjalnych i piloci myśliwców — rekrutowały się z jednostek piechoty morskiej, sił powietrznych i oddziałów zadań specjalnych każdego kraju.

Biorąc pod uwagę liczebność oddziałów marynarki wojennej, piechoty morskiej, wojsk powietrznodesantowych i sił specjalnych Stanów Zjednoczonych i NATO, Flotę tworzyli głównie żołnierze pochodzący z tych właśnie krajów; na drugim miejscu znalazły się Rosja i Chiny. Niemal wszystkie jednostki naziemne Sił Uderzeniowych rozmieszczono na terenach tych państw; jeden batalion stacjonował w Japonii. Trzeci Świat głośno protestował przeciw tak jawnej niesprawiedliwości, ale tym razem nikt nie miał czasu słuchać jego skarg.

Sytuacja militarna i technologia obcych zmieniła wieloletnie tradycje armii Stanów Zjednoczonych. Amerykański kontyngent składał się teraz z czterech dywizji Sił Uderzeniowych Floty, sformowanych z żołnierzy piechoty morskiej oraz z 82-giej, 101-szej oraz 11-ej dywizji oraz samodzielnych pułków: 508-go, 509-go, 555-go i 565-go, które z kolei powstały z żołnierzy wojsk powietrznodesantowych. Jednostki piechoty morskiej i wojsk powietrznodesantowych albo już zostały, albo miały wkrótce zostać przeformowane w oddziały pancerzy wspomaganych, mobilne jednostki piechoty, których żołnierze mieli walczyć zakuci w samobieżne zbroje, uzbrojeni w karabiny grawitacyjne, miotające uranowe krople z prędkościami relatywistycznymi, albo w działka plazmowe, zdolne przebić burtę pancernika z okresu drugiej wojny światowej.

Ponieważ we Siłach Uderzeniowych Floty zatarły się już różnice pomiędzy piechotą morską a wojskami powietrznodesantowymi, zdarzały się czasem dziwne sytuacje. Na przykład sierżanta piechoty morskiej wysyłano do jednostki utworzonej z żołnierzy wojsk powietrznodesantowych, a dowódca powietrznodesantowych trafiał do jednostki marines. Personelu i starszych oficerów wojsk powietrznodesantowych było ogólnie rzecz biorąc więcej, niż marines, więc dla zmniejszenia wpływu wojsk powietrznodesantowych wszystkich starszych podoficerów batalionu i brygady nazywano „Gunny”, od „gunnery sergeant” (które to określenie rangi sierżanta funkcjonuje tylko w jednostkach marines), mimo że ranga ta właściwie stopniowo zanikała. Amerykańska Baza Dowodzenia Sił Uderzeniowych Floty znajdowała się jednak w Twenty Nine Palms, dawnej bazie piechoty morskiej, a wyjściowe mundury Floty — oparte w sporej mierze na wzorach pochodzących z popularnych seriali SF — były ciemnogranatowe z czerwonymi wstawkami, czyli w kolorach wyjściowych uniformów marines.

Pozostał także mały reprezentacyjny kontyngent amerykańskiej piechoty morskiej, który kursował tam i z powrotem między Flotą a Gwardią Prezydencką. Żołnierze ci byli jedynym ziemskim oddziałem wyposażonym w pancerze bojowe, który pozostawał pod wyłączną i bezpośrednią kontrolą państwa. Ameryka, która była nie tylko potęgą ekonomiczną, ale również militarną, jako jedyna uzyskała wystarczająco duże fundusze pozaplanetarne, aby pozwolić sobie na zakup niewiarygodnie drogich pancerzy.

— Tak, sir — powiedział O’Neal i w charakterystyczny sposób zmarszczył czoło — to prawdziwy Gunny z piechoty morskiej z bardzo dużym doświadczeniem. Hipis.

— Hipis?

— Tak nazywają weteranów z Wietnamu. Prawdziwy wiarus.

— No, pewnie my, dwaj hipisi, będziemy mogli powspominać stare czasy — powiedział z uśmiechem dowódca.

— Jezu, sir! — zakrztusił się Mike i spojrzał zaskoczony na pułkownika. — Mówi pan poważnie?

— Zabrałem kompanię ze sto pierwszej do Doliny Szczęśliwości w Wietnamie — powiedział pułkownik i stłumił dreszcz na wspomnienie tych wydarzeń. — Zaczynałem w sto osiemdziesiątym siódmym.

— Hmmm. Przynajmniej nie będę musiał panu wyjaśniać, kim była Janis Joplin.

— To wszystko jest cholernie dziwne, prawda? — powiedział dowódca i wrzucił kolejny fragment kolekcji ze ściany do pudełka. — Jak tu się w tym połapać? Dowódca pułku tak naprawdę jest młodszy ode mnie o czterdzieści lat. Kiedy ja odchodziłem na emeryturę, on był podporucznikiem. Cieszą się, że go wówczas nie znałem.

Wyobrażam sobie, jak moje wspomnienia mogłyby teraz popsuć nasze stosunki.

— A jego wspomnienia, sir? Wyobraża pan sobie, co by było, gdyby napisał pan o nim wtedy zły raport?

— A co do pańskiego starszego sierżanta…

— To żołnierz piechoty morskiej — przerwał mu O’Neal i parsknął śmiechem. — Tak, sir, wiem. Dopóki nie będziemy musieli zająć jakiejś plaży, wszystko powinno być w porządku. Właściwie nawet wolę, żeby zajmował się tym ktoś z marines.

Pułkownik Hanson spojrzał na niego zdziwiony i wrzucił do pudełka kolejną plakietę.

— Pourquois?

Mike sposępniał nagle i przyjrzał się trzymanemu cygaru. Na przyzwalające skinięcie głową pułkownika zapalił je zapalniczką marki Zippo, ozdobioną wizerunkiem czarnej pantery na skale. Zaciągnął się kilka razy, wydmuchując kłęby dymu.

— Cóż, sir… — Puf, puf-… w wojskach powietrznodesantowych istnieje tradycja… — Puf, puf-… szybkiego załatwiania spraw. Raz, dwa i po krzyku. — Puf. — Do tego właściwie potrafią tylko uderzyć i uciec. — Głębokie zaciągnięcie, puf. — Hmmmm, Imperium El Sol.

Cholernie ciężko ich znaleźć, a co dopiero przy takich brakach kadrowych. — Mike porzucił nagle pozę, dźgając cygarem powietrze, jakby podkreślając swoje słowa.

— Obecna sytuacja wymaga raczej taktyki piechoty morskiej, zwłaszcza z czasów drugiej wojny światowej i wojny w Korei. Zająć trudną pozycję. Utrzymać ją mimo bezustannych ataków wroga, kończących się zasobów oraz cholernie słabego wsparcia. Utrzymać ją za wszelką cenę i walczyć do ostatniego przeklętego żołnierza, jeśli to konieczne, cały czas zabijając jak najwięcej wrogów.

Żadnego odwrotu, żadnego poddawania się, żadnej litości.

Mike przypomniał sobie nagle wąską, błotnistą uliczkę z ogromnymi drapaczami chmur po obu stronach. Na ulicy tłoczyły się żółte centaury — najeźdźcy rozmiarów konia, zwarci w walce na bagnety i maczety z osaczoną dywizją niemieckich grenadierów pancernych.

Mike brnął przez piętrzące się stosy posleeńskich i niemieckich trupów. Czerwona i żółta krew obu armii pomarańczową rzeką spływała do morza.

Pochylił głowę i bawił się przez chwilę cygarem, próbując otrząsnąć się ze wspomnień.

— Cholera, zgasło.

Pułkownik Hanson opadł na swój obrotowy fotel, a Mike jeszcze raz sięgnął po zippo. Dowódca wyciągnął z kieszeni na piersi paczkę czerwonych marlboro. Wiele lat zajęło mu wydostanie się ze szponów nałogu, ale Galaksjanie mieli na to pigułkę, a poza tym wyeliminowali u wojskowych zagrożenie raka, chorób serca i płuc, więc…

— Dobrze się pan czuje, kapitanie? — zapytał i wyciągnął z paczki jednego papierosa.

— Tak, sir. Wszystko w jak najlepszym porządku. — Mike spojrzał pułkownikowi prosto w oczy.

— Nie mogę… nie możemy pozwolić sobie na dowódcę z pobitewnym szokiem.

— Sir, nie jestem w szoku — zaprotestował O’Neal, wbrew kakofonii głosów w swojej głowie. — Jestem jednym z cholernie niewielu ludzi poza Barwhon i Diess, którzy są psychicznie przygotowani do inwazji. Ćwiczyłem to wszystko tysiące godzin w symulatorze, zanim stanąłem do walki na Diess. Sama wojna na tej planecie była już tylko, że się tak wyrażę, kropką nad i. Kiedy dostanie pan swój przekaźnik, może pan mnie sprawdzić.

Zaciągnął się dymem. Od czasu Diess sporo palił i pił. Wiedział, że w końcu się to na nim zemści.

— Ta wojna będzie piekłem, sir, dla każdego Amerykanina. W gorsze gówno nie da się już wdepnąć.

Pułkownik Hanson kiwnął głową w zamyśleniu. To brzmiało logicznie.

— Na razie czas zająć się bieżącymi sprawami. Teraz, kiedy wyrzuciłem już z kwatery głównej tego durnia, trzeba zastanowić się, jaka jest nasza sytuacja. Zastępca szefa sztabu do spraw personalnych nie miał w ogóle pojęcia o jednostkach pancerzy wspomaganych. Powiedział tylko, że sytuacja zaopatrzenia jest tak skomplikowana, jak można było się spodziewać. Pytam więc, gdzie są członkowie sztabu? Kwatera główna wydaje się całkowicie pusta, więc gdzie oni, do cholery, są?

— Major Stidwell był swoim własnym zastępcą do spraw operacyjno-szkoleniowych, sir. Właściwie sprawował wszystkie funkcje oprócz oficera do spraw zaopatrzenia.

— Może powinienem był ocenić go łagodniej, skoro był aż tak przydatny.

— Nie powiedziałbym tego, sir. Oficera zaopatrzenia mamy tylko dlatego, że przysłano nam pewnego porucznika na to stanowisko.

W przeciwnym razie major Stidwell, który uważa zarządzanie w skali mikro za swoje życiowe powołanie, z pewnością objąłby też i tę funkcję.

— Aha — skrzywił się pułkownik.

— Mamy też komplet kapitanów na stanowisku dowódców kompanii, sir, z których każdy mógłby podjąć się drugiego zadania, gdyby Stidwell był zbyt zajęty. Jeśli chodzi o liczbę oficerów jesteśmy w lepszym położeniu niż jednostki Gwardii i liniowe. Ponieważ tylko on podejmował decyzje, to był absolutnie pewny, że są właściwe — prychnął kapitan. — Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie decyzje mogliby podjąć kapitanowie, nie posiadający jego wieloletniego doświadczenia. Mogliby na przykład „wystąpić z inicjatywą poważnych zmian w harmonogramie szkolenia” albo, nie daj Boże, „rozpocząć szkolenie z pancerzami, zanim zakończono by obrady na temat ich zastosowania”.

— Jeśli dobrze pamiętam, to właśnie pan to wszystko zrobił? — zapytał obojętnie pułkownik.

— Tak, sir, to prawda. — O’Neal natychmiast spoważniał. — Major bardzo się starał postawić mnie przed sądem wojskowym za niesubordynację.

— Był pan niesubordynowany? — zapytał dowódca, zastanawiając się, jaką odpowiedź usłyszy. Niepotrzebnie.

— Sir, odmówiłem wykonania nie tylko jednego bezpośredniego rozkazu, ale tak wielu, że nawet nie potrafię ich zliczyć — oznajmił stanowczo O’Neal.

— Dlaczego?

— Nie sądziłem, że ktokolwiek odważy się postawić mnie przed sądem wojskowym, sir, a ponieważ miałem wybór między niewykonaniem rozkazów a skazaniem mojej kompanii na śmierć, odpowiedź nasuwa się sama.

— Dlaczego mieliby zginąć? — zapytał Hanson.

— Major rozpoczął szkolenie dokładnie tak samo, jak robiono to z drugim batalionem na Diess. Tak, sir, byłem tam i nie miałem zamiaru znów przez to przechodzić. Zresztą taką przysięgę złożyłem nad ciałami żołnierzy poległych pod moją komendą. Brakowało nam bardzo wielu pancerzy. Mieliśmy — dalej mamy — za mało pancerzy; jednostka nie dostała swojego przydziału, więc przydzielono je tylko kilku żołnierzom, przeniesionych z innych jednostek pancerzy wspomaganych. Major chciał, żeby żołnierze uczyli się na pamięć nazw wszystkich części pancerza, oglądali slajdy z Posleenami i tym podobne. Innymi słowy, chciał ich zanudzić na śmierć. Próbowałem mu wytłumaczyć, że powinniśmy ćwiczyć, że zdobyłem… swoimi kanałami cholernie dużo wojkularów, szkoleniowych okularów z interfejsem rzeczywistości wirtualnej.

Pułkownik Hanson się uśmiechnął. Musiał pamiętać, że chociaż jego oficer miał duże doświadczenie z pancerzami i ich zastosowaniem w walce, nie miał doświadczenia jako oficer. Czasem trzeba zrobić coś, czego wolałoby się uniknąć. Od niepamiętnych czasów jednostki, które nie były odpowiednio wyposażone, znajdowały własne sposoby na zdobycie potrzebnego im sprzętu. Dopóki nie działo się to na dużą skalę i było pod kontrolą, nie stanowiło problemu.

— Mogliśmy już wiele tygodni temu rozpocząć szkolenie w symulatorze polowym o osiemdziesięcioprocentowej realności bojowej — ciągnął Mike, kiedy stwierdził, że pułkownik nie ma zamiaru wypytywać go o źródła dostaw wojkularów. Mike był gotów bronić swoich żołnierzy, ale sam był zaskoczony, kiedy druga drużyna pojawiła się z ciężarówką pełną sprzętu GalTechu. Od tamtej pory dowiedział się wszystkiego o plutonowym Stewarcie i „Drużynie z Piekła”. Teraz nic go już nie dziwiło.

— Ale ponieważ tego nie było w podręczniku — co nie jest moją winą, chciałem, żeby to w nim umieścili — major nie chciał się zgodzić. Potem zaczęły się problemy z kradzieżami w koszarach, zamieszkami, wandalizmem i całym tym bajzlem, który ma tu miejsce. Wydałem ludziom broń i załatwiłem im amunicję z budżetu szkoleniowego. Myślałem, i nadal tak uważam, że należało przynajmniej dać żołnierzom broń do ręki, żeby mieli jakieś pojęcie o tych wielkich draniach, i rozpocząć trening fizyczny inny niż tylko bieganie na długie dystanse. Ale majora martwiło tylko to, że nie można już zwrócić amunicji do arsenału i trzeba będzie wydać na nią część budżetu na szkolenie.

— No, trochę go rozumiem — zmarszczył czoło pułkownik. — Szkolenie ze strzelaniem jest bardzo kosztowne.

— O Jezu, pan też? — Mike poczuł, jak ogarnia go gniew i z wysiłkiem zapanował nad sobą. Ostatnie dwa miesiące ze Stidwellem doprowadziły jego i tak już nadwerężoną cierpliwość do granic wytrzymałości. Pułkownik był jednak zupełnie innym orzechem do zgryzienia. Mike musiał tylko kontrolować się i rozsądnie przedstawić całą sytuację. Jasne. A potem wszystko dobrze się skończy?

— Kapitanie, budżety szkoleniowe to też budżety. Trzeba się w nich mieścić, zwłaszcza, że każdy ponosi jakieś ofiary przez tą pieprzoną wojnę.

— Sir, to, wydatki na szkolenia w tym roku mogę pokryć z własnej pensji — odparł poważnie Mike.

— Co? Ile pan zarabia? — zapytał zaskoczony Hanson.

— Cóż, jeśli pan nie wie, powiem, że żołnierze Sił Uderzeniowych Floty, niezależnie od rangi, zarabiają o wiele więcej niż zwykłe wojsko, sir. Ale miałem na myśli coś innego. Proszę powiedzieć, co jest finansowane z budżetu szkolenia?

— Paliwo do pojazdów, pociski, żywność, specjalny sprzęt polowy i tym podobne.

— No właśnie. Trzeba pamiętać, że wojsko nie miało pojęcia, jakie będą potrzeby jednostek pancerzy wspomaganych, więc pozostawiono bez zmian stary budżet wojsk powietrznodesantowych i piechoty morskiej. Nie wzięto zatem pod uwagę, że pancerze są ładowane przy użyciu wbudowanych zasilaczy z reaktora termojądrowego, który działa przez czterdzieści lat. Te koszty odlicza się od budżetu ogólnego, podobnie jak paliwo i same pancerze. Pożywienie do podajników pancerzy jest tanie; podstawowy zapas przychodzi wraz z pancerzem, a potem ulega wielokrotnej przeróbce na pokarm, więc mogę z łatwością pokryć z własnej pensji roczny koszt wyżywienia batalionu. Nie potrzeba nam papieru toaletowego, żadnych racji żywnościowych, paliwa do pojazdów, pojemników jednorazowego użytku i tym podobnych. Wszystkim tym pancerze zajmują się same. Żywność finansuje budżet batalionu. No i odpadają też koszty amunicji.

— Jak to odpadają koszty amunicji? — spytał pułkownik Hanson, próbując cały czas oswoić się z faktem, że wszystkie jego wyobrażenia na temat kosztów szkolenia były błędne.

— Kiedy zaczniemy trening z pancerzami, a nawet trening w rzeczywistości wirtualnej, sam pan zobaczy, sir. Pancerze są wspaniałymi maszynami treningowymi. Praktycznie nie ma potrzeby strzelać prawdziwą amunicją. Mamy więc tak dużą nadwyżkę środków na amunicję, że moglibyśmy sobie wszyscy kupić cadillaki i jeszcze sporo by nam zostało. W każdym razie — zakończył wywód — problem nie polega na braku sprzętu, tylko na tym, że nie dotarli do nas jeszcze wszyscy zmobilizowani.

— Nie wiedziałem, że oprócz starszych oficerów i podoficerów brakuje nam jeszcze innego personelu. Mówi pan o żołnierzach albo oficerach kompanii?

— Tak, sir, właśnie o tym mówię. Nadal czekamy na dwadzieścia procent naszego młodszego personelu złożonego z kobiet, ponownie powołanych do służby podoficerów i obecnej kadry szkoleniowej.

— Powiedział pan: kobiety? Kobiety?

— Ostatnio zdecydowano, że do oddziałów pancerzy wspomaganych mają być dopuszczone także kobiety — odpowiedział O’Neal i znów zaciągnął się dymem. Miał ochotę parsknąć śmiechem na widok pułkownika, który poczerwieniał na myśl o kobietach w swoim batalionie. Uznał jednak, że byłoby to niewskazane.

— O ile wiem, oczekujemy czterech kobiet w stopniu młodszych oficerów, dwóch poruczników i dwóch podporuczników; cholera, sam dostanę dwie. Dostaniemy też wielu szeregowych i odmłodzonych lub pozostających nadal w czynnej służbie podoficerów, w tym mojego sierżanta plutonu. Wszystkie dziewczyny przechodzą teraz szkolenie. Reszta na nowo przyzwyczaja się do służby albo jest jeszcze w swoich jednostkach.

— Sama radość.

— Tak, sir. Lepiej teraz niż kiedy wybuchną walki; wolę nie myśleć, co by się wtedy działo. A kiedy już tu będą, musimy je przeszkolić w pancerzach. Wciąż nie ma centrum szkolenia pancerzy wspomaganych.

— Racja. Cóż, nie zamierzam wypruwać sobie żył, pracując za cały sztab. Dopóki nie dostaną wyszkolonego zmiennika, pan będzie pełnił funkcję zastępcy szefa sztabu do spraw operacyjno-szkoleniowych. Proszę tu ściągnąć pozostałych dowódców kompanii, po jednym. Biorę ich wszystkich tylko z braku lepszych żołnierzy, zważywszy na kondycję batalionu.

— To tylko częściowo ich wina, sir. W wielu przypadkach kondycja batalionu jest wynikiem rozkazów majora Stidwella.

— Niech będzie, zobaczymy, czy to prawda. Dobra, kto tu ma największe doświadczenie?

— Kapitan Wolf, kompania Charlie.

— Proszę go tu sprowadzić.

— Tak jest, sir.

— Potem proszę się zająć harmonogramem szkolenia. Nie mamy na razie żadnych innych obowiązków, a ja wierzę w trening. Kiedy tylko pojawią się nasi nowi kumple, chcę, żebyśmy ćwiczyli w terenie dwadzieścia cztery godziny na dobę i siedem dni w tygodniu.

Proszę przygotować harmonogram szkolenia, jakiego jeszcze nie widziano nawet w najśmielszych snach.

— Tak jest, sir!

— A podczas planowania proszę nie zapominać, że nasza misja to stać między ludźmi a Posleenami i bronić ludzkości. A my nie zawiedziemy.

Загрузка...