42

Śmierć wśród obcych ziem i krew trzydziestu ów przyniósł dzień…

Nie, nie było dwudziestu, gdy nasz front wyruszał w bój…

Lecz, Chryste! Pierwsze wnet szeregi wycięły nas w pień,

To był nasz żołd za wszystek ten znój!

Grób nas czekał już przed bojem — mowa walk nie znana nam;

I nasze serca każdy rozkaz tylko prośbą zwą.

Tak, każdy bębna ton pouczał, mówić chciał coś nam,

Za naukę przyszło własną płacić krwią!

I orkiestry głos nie zagra nic, Nie zaśpiewa chóru cień;

Lepsza śmierć niż mój czyn, umrzeć chcę, miast tak żyć,

Ślepym być, nim wstał ów dzień!

— Fragment: „Ów dzień”

Rudyard Kipling


Oale City, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
07:28 letniego czasu wschodniego USA
10 października 2004

— Czy ktoś wie, co tu się, kurwa, dzieje? — spytał retorycznie starszy kapral Keren.

— Słyszałeś wiadomości, to zamknij się i kop — odpowiedział spokojnie plutonowy Herd, mimo że tak jak wszyscy, czuł się trochę niepewnie.

Pięćdziesiąta dywizja piechoty była nową jednostką. Jej barw nie używano od czasu drugiej wojny światowej, kiedy pełniła służbę na Pacyfiku. Niemal wzięła udział w bitwie pod Leyte, heroicznie pełniła służbę w działaniach oczyszczających na Tarawie. Przeznaczona do inwazji, niewiele brakowało, a zaatakowałaby japońskie wybrzeża, po czym zniknęła z kart historii amerykańskiej armii aż do czasu obecnego zagrożenia.

Na stan osobowy tej jednostki składali się w dużej części oficerowie i żołnierze, których inne jednostki z radością się pozbyły. Byli niestety jedynym, jeśli nie liczyć skromnej liczby odmłodzonych, wzorem do naśladowania dla młodych rekrutów. Wśród tego tłumu wybijało się kilku oficerów i podoficerów, ale często tylko dlatego, że byli średniakami w oceanie kompletnej niekompetencji.

Na tym tle wyróżniał się pluton moździerzy kompani Alfa pierwszego batalionu czterysta pięćdziesiątego drugiego pułku pięćdziesiątej dywizji piechoty.

Starszy kapral Keren wcześniej był plutonowym, a wkrótce zapewne miał znów stać się szeregowym, ale degradacja nie miała nic wspólnego z jego umiejętnościami obsługi moździerzy. Miał po prostu drobny problem z piciem i zwyczaj mówienia oficerom, jak jego zdaniem ich matki zarabiały na życie. Nie miało to jednak znaczenia na polu walki. W dodatku był i tak lepszy od wielu innych szeregowców, z których kilku miało inteligencję na poziomie goryla.

Sierżant plutonu poświęcił ostatnie piętnaście lat na podnoszenie swoich kwalifikacji w zakresie obróbki metalu w sklepie z maszynami, a dowódca plutonu dopiero niedawno skończył Szkołę Oficerską Gwardii Narodowej Armii Pensylwanii i wkrótce z pewnością zacznie się golić.

Udało im się w oddziale rozwinąć poczucie wspólnoty, której bardzo brakowało w innych jednostkach dywizji, i utrzymać je mimo sporadycznie wybuchających awantur. Nawet ćwiczyli razem, kiedy reszta batalionu olewała wszystko albo urywała się z koszar bez przepustki. Nie wiadomo było, co powodowało, że trzymali się razem. Czy sarkastyczny pogląd Kerena na ich szansę w prawdziwej walce, czy dbałość sierżanta plutonu o ich wszystkie potrzeby osobiste i wyposażenie, czy też szczeniacki zapał dowódcy plutonu — zbyt zaraźliwy, by go ignorować, i zbyt przydatny, by go tępić. To prawda, musieli nadrobić trochę zaległości w szkoleniu, ale i tak byli najlepsi w całej Pieprzonej Pięćdziesiątej.

Niestety obecna sytuacja zaskoczyła nawet tę jednostkę weteranów.

Najpierw mieli problem z nieobecnością prawie połowy oficerów batalionu i piętnastu żołnierzy z kompanii Alfa, którzy samowolnie oddalili się ze stanowiska. Szaleńczo zerwano ich na nogi i pogoniono do transporterów, mimo, że brakowało połowy oficerów, a w samej kompanii Alfa piętnastu ludzi było nieobecnych bez usprawiedliwienia. Potem kazano przygotować się do obrony, tylko po to, by potem stało się jasne, że znaleźli się na zbyt wysuniętej pozycji. Później z kolei nadeszły rozkazy przemieszczenia się na pozycje na północ od Potomacu, co generalnie wszystkim pasowało. Ostatnie rozkazy spadły na nich jak grom z jasnego nieba.

Aż do tej chwili przemarsze odbywały się nadspodziewanie gładko. Co prawda od czasu do czasu jakaś jednostka gubiła się albo grzęzła w korku na drodze zablokowanej cywilnymi pojazdami, a kilku oddziałom skończyło się paliwo, gdy nie odnalazły ich cysterny kwatermistrzostwa. Brakowało też niskopodwoziowych ciągników, używanych do transportu gąsienicowych wozów bojowych, więc dywizja musiała przemieszczać się własnym sumptem, na bwp Bradley i czołgach. Wiele z nich popsuło się po drodze, gdyż niektóre jednostki od miesięcy nie przechodziły przeglądów technicznych.

Ale zasadniczo, zważywszy na okoliczności, aż do momentu otrzymania rozkazu powrotu na poprzednie stanowiska bojowe, wszystko szło niemal jak po maśle.

Przemieszczenie korpusu przypomina nieco przemieszczenie dużej rodziny. Wyjaśnienie takiej-to-a-takiej jednostce, że ma udać się do wskazanego punktu i powtarzanie tego do bólu nie pomoże.

Oddział z pewnością nie będzie miał dość paliwa, aby wykonać przemieszczenie, nawet tak proste jak z Alexandrii do Quantico — a to tylko czterdziestopięciominutowa przejażdżka samochodem w ładny dzień. A przekazanie oddziałom, że mają udać się tutaj lub tam, przy skupieniu setek jednostek wraz ze służbami na małym obszarze oznacza, że tysiące pojazdów spróbuje wyjechać na te same drogi w tym samym czasie. Podczas gdy ze zwykłym ruchem cywilnym tego typu można sobie poradzić, zgrupowania wojska źle znoszą takie rzeczy, zwłaszcza, gdy są niezgrane. Każdy pojazd będzie po prostu podążał za pojazdem jadącym przed nim, a dowódcy w takich pojazdach rzadko zerkają na mapy. Przemieszanie oddziałów daje w rezultacie jednostki posiadające dodatkowe pojazdy, oraz takie, które pojazdów nie będą mieć w ogóle.

Kiedy zrobi się to jak mamusia i tatuś, którzy po prostu idą do samochodu po wydaniu pociechom polecenia, by spakowały się i wsiadły do auta, jest to pewna recepta na katastrofę. W normalnym ruchu albo nawet w planowanej sytuacji wyjątkowej każda jednostka otrzymuje koordynaty celu, trasę marszu i szacunkowy czas przybycia. Dodatkowo wyznacza się punkty tankowania, przezbrojenia i rozdziału żywności. Dowódcy przesyłają te informacje w dół łańcucha dowodzenia, a ich podwładni przekazują je do kierowców i dowódców pojazdów. Warunkiem podstawowym jest, aby każdy kierowca i dowódca transportera wiedział, dokąd jedzie, jaką trasą i gdzie zaplanowano przystanki. (Chociaż trzeba przyznać, że zawsze znajdzie się około dziesięciu procent takich, którzy „nie zostali poinformowani”). Następnie oddział rusza w trasę i wszyscy, oprócz kierowców, oficerów, starszych podoficerów i nadgorliwych młodszych podoficerów, zasypiają. Na miejscu zadaniem nadgorliwych młodszych podoficerów jest obudzenie wszystkich. W ten sposób zdobywają zasługi, które pewnego dnia pozwolą im zostać starszymi podoficerami.

Kiedy prezydent wydał korpusowi rozkaz wymarszu, wszyscy oficerowie, od Głównego Dowódcy aż po dowódców kompanii, czuli, że efektem tego będzie całkowity chaos. I mieli rację. Sztab nie miał czasu na przygotowanie jednostek, a ponieważ były one zasadniczo zwrócone tyłem do nowego kierunku marszu, noc zmieniła się w przedstawienie rodem z domu wariatów.

Pluton otrzymał właśnie raport, że jedynie niecałe siedemdziesiąt procent pojazdów pięćdziesiątej dywizji piechoty dotarło do właściwego miejsca zgrupowania. Gdyby ruszyli tam od razu ze swoich koszar w Quantico, mieliby do przejechania pięć mil.

Korpus, nie mając czasu na określenie dokładnej trasy marszu każdej jednostki, był zmuszony wydawać podporządkowanym sobie dywizjom jedynie ogólne rozkazy, a te przekazywały je później swoim jednostkom. Oczywiście ze zmiennym powodzeniem.

Z powodu prostych błędów wynikających z tego, że niedouczeni łącznościowcy próbowali skorzystać ze skomplikowanych urządzeń szyfrujących i dekoderów, do dowódców batalionów dotarły rozkazy przemieszczenia ich jednostek w różne miejsca rozsiane po całej mapie. Niektórzy otrzymali nawet rozkaz opuszczenia obszaru kontynentalnych Stanów Zjednoczonych. Kilku dowódców przekazało te najwyraźniej błędne polecenia dowódcom brygad, a tylko niektórzy z nich próbowali połączyć się z dywizją, żeby wyjaśnić powstałe nieporozumienia.

Do tego wszystkiego zmieniły się protokoły komunikacyjne korpusu, których nie przekazano wszystkim jednostkom, więc nagle okazało się, że jedna połowa korpusu nie ma łączności z drugą.

Pluton moździerzy miał we właściwym miejscu, według dowódcy, trzy z pięciu wozów bojowych. Po kilkakrotnej zmianie częstotliwości radiostacji PRC-2000 udało im się w końcu nawiązać kontakt z kompanią; oficer łączności kompanii także przeskakiwał ze starych częstotliwości na nowe i poszukiwał swoich jednostek.

Uzyskane informacje początkowo nieco podniosły wszystkich na duchu. Byli mniej więcej we właściwym miejscu, tak samo jak niektóre z plutonów liniowych kompanii. Dowódca kompanii wydawał się święcie przekonany, że „wkrótce”, zdoła skontaktować się z batalionem Jednak prośba o zatankowanie i przygotowanie czegoś do zjedzenia spotkała się z niepokojącą odpowiedzią „wrócimy do tego”.

Teraz członkowie plutonu byli zupełnie pewni, że między nimi a Posleenami znajduje się masa własnej piechoty, nie wątpili też, że Posleeni wiedząc o ich obecności i o żołnierzach na przedpolu przygotowali się do swojej pierwszej bitwy. Musieli więc szybko przygotować się do otwarcia ognia, co według standardu Sił Lądowych powinno zająć najwyżej dwanaście minut. Keren tymczasem kopał już od pół godziny i czekał, aż dowódca wyda rozkaz do rozmieszczenia moździerzy.

— Wiesz, lubię porucznika Lepera. To znaczy… — Keren wyrzucił kolejną łopatę ziemi z okopu, który drążył obok stanowiska moździerza. W zasadzie nie potrzebował schronu, gdyby jednak musiał zmienić zdanie, odbyłoby się to zapewne w dużym pośpiechu. Większość żołnierzy w plutonie uznała go za idiotę.

— Przymknij się, Keren. — Plutonowy Herd wiedział, że ma najlepszego celowniczego w całym batalionie, może nawet dywizji, ale wiedział także, że musi na niego bardzo uważać.

— Serio, to miły gość i bardzo się stara… — ciągnął kapral.

Wyrzucił z dołu kolejną saperkę ziemi i rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy kogoś nianie trafił. Nikogo. Cholera.

— A co? — parsknęła Sheila Reed, amunicyjny i kierowca ciężarówki. — Wydaje ci się, że zrobiłbyś to lepiej?

— Cholera, wiem, że zrobiłbym to lepiej — odpowiedział Keren, odrzucając kolejną saperkę ziemi.

Podmuch wiatru dmuchnął pyłem na resztę załogi. Czekoladową twarz kaprala wykrzywił uśmiech, kiedy dobiegły go ich złorzeczenia.

— To idź i zrób — powiedział Tom Riley, pomocnik celowniczego.

— Kurwa, nie mogę, tam jest plutonowy Ford. Wiesz, jaki z niego drań.

— Pieprzyć Forda — powiedział nagle Herd. — Umie kierować ogniem, ale to potrafi każdy, kto tylko wie, jak wstukiwać numerki.

Naprawdę sądzisz, że potrafiłbyś rozstawić moździerze?

— Nawet stąd widzę, jaki mają problem. — Keren odrzucił na bok saperkę i otrzepał dłonie z ziemi. — Nie potrafią ustawić mechanizmu poziomującego. Tego nie robi się tak, jak w stodwudziestkach, gdzie trzeba poziomować tylko po bokach. Tutaj poziomuje się naokoło.

Wychylił się z dołu i spojrzał na dowódcę drużyny.

— Powiedz Fordowi, że jeśli ma problem, to niech go ze mną przedyskutuje.

Plutonowy Herd wiedział, że kapral może mieć rację. Zgłosił się do wojska dużo wcześniej, zanim ktokolwiek usłyszał o inwazji, i służył już od sześciu lat. Skoro mówi, że potrafi rozmieścić broń, to znaczy, że potrafił.

Keren odwinął rękawy i założył czapkę. Co prawda przepisy nakazywały noszenie kevlarowego hełmu przez cały czas przebywania w polu, ale jego hełm był w wozie bojowym — gdzie służył głównie jako ochrona przed uderzeniem w głowę — i właśnie tam miał zostać. Większość plutonu nosiła czapki bojowego munduru kamuflującego, więc specjalista niczym się nie wyróżniał. Ci, którzy nie mieli na sobie mundurów kamuflujących, nosili polowe kapelusze z rondem albo chodzili z odkrytą głową. Kevlarowe hełmy nosili tylko porucznik Leper i plutonowy Ford. Z drugiej strony szelek z pistoletem w kaburze, ANCD, manierką i racjami żywności w kieszeni, Keren nie zdejmował nigdy.

— Dobra, Ognik — zwrócił się do Rileya jego ksywą — przygotuj się do rozstawienia tego drania.

Kiedy kapral zbliżył się do plutonowego Forda, ten odwrócił się i spojrzał na niego.

— Niepotrzebna nam twoja pomoc, Keren. Spadaj.

— Plutonowy Herd powiedział, żebym tu podszedł i zobaczył, czy mogę się na coś przydać.

— Plutonowy Ford — polecił porucznik Leper — może przeszedłby się pan i sprawdził, czy uda się znowu nawiązać łączność z centrum operacji taktycznych batalionu.

Ford zmierzył kaprala wściekłym spojrzeniem i odmaszerował w stronę transportera, mieszczącego Centrum Kierowania Ogniem.

— Kapralu, najwyraźniej mam pewne kłopoty z wypoziomowaniem tego draństwa. Wiele razy obserwowałem starszego plutonowego Simmonsa przy pracy i sądziłem, że to potrafię, ale…

— Rozumiem, sir — odpowiedział taktownie Keren — to naprawdę nie jest takie łatwe. — Chwycił pokrętła wyrównawcze i wycentrował je, po czym spojrzał w wizjer i przestawił ciężką podpórkę trójnoga. Potem obiema rękami zaczął kręcić jednocześnie wszystkimi trzema pokrętłami.

— Kierunek ognia to dwa tysiące osiemset, zgadza się, sir? — spytał.

— Tak, dwa tysiące osiemset milisekund — odpowiedział zmieszany porucznik i spojrzał mu przez ramię, żeby się upewnić, czy pęcherzyk powietrza w poziomicy rzeczywiście jest wycentrowany. Ku jego zaskoczeniu był. — Jak do diabła udało ci się zrobić to tak szybko?

— W ten sam sposób, jak pan wślizguje się do Carnegie Hall — Specjalista ustawił mechanizm na dwa tysiące osiemset milisekund i obrócił go w kierunku namiaru.

— Moździerz Dwa, celuj w punkt namiaru! — krzyknął.

— Moździerz Dwa, punkt celowania zidentyfikowany! — odpowiedział Riley.

Celowniczy z drugiego transportera poderwał się z ziemi, gdzie drzemał, i zanurkował do pojazdu. Chwilę później wystawił głowę przez właz.

— Odchylenie jeden-siedem jeden siedem pięć! Dość blisko.

— Odchylenie jeden-siedem jeden siedem pięć!

Keren skierował wizjer na drugi wóz bojowy i odczytał namiary.

— Moździerz Trzy!

— Tu Moździerz Trzy!

— Celuj w punkt namiaru!

— Punkt celowania zidentyfikowany!

— Odchylenie jeden-dziewięć jeden jeden osiem!

— Odchylenie jeden-dziewięć jeden jeden osiem!

Zaczekał, aż obsługa pozostałych moździerzy odpowie, zadowolony, że pomocnik celowniczego w jego transporterze jest szybszy od celowniczego z trzeciego wozu, po czym powtórzył tę procedurę jeszcze dwukrotnie dla każdego moździerza, póki nie zostały ustawione równolegle.

— Udało się. Możemy się przekonać, czy są dobrze ustawione, strzelając z nich jednocześnie, sir. Bardziej precyzyjnie nie umiem ich już ustawić.

— To niesamowite. Jak udało ci się tak szybko ustawić pęcherzyk w poziomie? — Oficer wciąż był pod wrażeniem pokazu umiejętności.

— Starszy sierżant mojego plutonu nauczył mnie tej sztuczki, sir.

Jeśli pęcherzyk wygląda, jakby miał zamiar ruszyć w jedną stronę, należy jednocześnie chwycić dwa pokrętła. Przekręcić jedno, by popchnąć pęcherzyk, a drugim ruszyć w przeciwną stronę. Należy patrzeć na całość na wprost, a nie z góry. Dzięki temu nie będzie pan gonił wzrokiem za pęcherzykiem.

— Zapamiętam. Dzięki.

— Bez urazy, sir, ale trzeba było szybko je ustawić.

— Wiem. Myślę, że kompania rzeczywiście będzie nas tym razem potrzebować.

Młody porucznik najwyraźniej starał się nie sprawiać wrażenia przestraszonego. Uczono go, że nie wygląda to dobrze, i zapewniano, że w sytuacji takiej jak ta na pewno wywoła to panikę wśród żołnierzy. Tak bardzo starał się nie wyglądać na przestraszonego, że zamiast tego wyglądał na przerażonego.

Kerenowi zrobiło się żal biednego dzieciaka.

— Sir, jesteśmy trzy kilometry za frontem, a przed nami siedzi batalion twardych sukinsynów z pierwszej linii. Czym się tu martwić?

— Aż tak to po mnie widać?

— Jak cholera. Życzy pan sobie rady, sir?

— Nie, ale pewnie i tak mi jej udzielisz.

Keren roześmiał się.

— Inaczej nie byłbym kapralem. Proszę wrócić do transportera Centrum Kierowania Ogniem. Niech pan powie plutonowemu Fordowi — który jest dupkiem, o czym każdy wie — żeby sprawdził wozy bojowe i upewnił się, czy wszystkie karabiny maszynowe kaliber .50 zostały wyczyszczone i naoliwione, i skontrolował zapowietrzenie. Proszę tymczasem siedzieć spokojnie i studiować mapę, którą na pewno zna pan już na pamięć. Niech pan nie chodzi nerwowo w kółko i nie popija wody. Może pan nawet udawać, że śpi. Potem niech pan kilka razy przejrzy podręcznik.

— I to ma podnieść żołnierzy na duchu? — uśmiechnął się porucznik.

— Nie, ale lepiej niech nie widzą, jak biega pan co kwadrans do kibla, sir — odpowiedział kapral. — Nowicjusze i, cholera, nawet plutonowi trzęsą portkami. Mogliby pójść za pana przykładem i zająć się jakąś pracą, żeby odwrócić uwagę od niebezpieczeństwa. Proszę się zachowywać tak, jakby to były tylko kolejne ćwiczenia w miły, pogodny dzień.

— Dobra rada. Więc czemu, u diabła, nadal jesteś tylko kapralem?

— Nie słyszał pan o tym, sir?

. — Nie.

— Powiedziałem mojemu ostatniemu dowódcy plutonu, że jego matka była dziwką, która urodziła go w publicznej toalecie i zapomniała spuścić wodę. — Przez chwilę wyglądał na zmieszanego. — Byłem wtedy trochę pijany. Ale swoją drogą dowódca był dupkiem — zakończył, jakby to całkowicie wyjaśniało całe zdarzenie.

— Założę się, że był.


— Przyjąłem. Bez odbioru.

Kapitan Robert Brantley ostrożnie odwiesił mikrofon na widełki, włożył na głowę kevlarowy hełm, dopiął pasek, po czym chwycił karabin maszynowy i sprawdził komorę. Upewnił się, że jest pusta i wspiął się po skrzynkach amunicji, żeby wydostać się z bradleya na zewnątrz. Kiedy tylko stanął na miękkiej ściółce lasu, przywołał energicznym gestem swojego starszego sierżanta.

Czekając na niego patrzył na okopującą się kompanię. Rozkaz był jasny i nie podlegał dyskusji. Dwuosobowe pozycje bojowe, nakładające się pola ostrzału, pozycje broni maszynowej M-60E z dodatkową osłoną, wały obronne z worków z piaskiem. Jak na razie wszystko było w najlepszym porządku.

— Jak idzie? — spytał, kiedy zbliżył się do niego sierżant.

Starszy sierżant został dopiero niedawno przeniesiony do tej jednostki. Był to ogromny facet, z tak rozwiniętym mięśniem piwnym, że jeszcze kilka lat temu w ogóle nie przyjęto by go do wojska.

Dowódca kompanii zaakceptowałby to jednak bez słowa — armie funkcjonowały całe wieki, nie składając się ze szczupłych atletów — gdyby okazał się on dobrym podoficerem. Niestety, nie okazał się.

Był miłym, cichym prostaczkiem, który doszedł do obecnej rangi najwyraźniej dzięki temu, że trafiał na przełożonych, którym pasował miły, cichy prostaczek w roli podoficera. Kapitan Brantley zastanawiał się, jak mogło do tego dojść w oddziałach przygotowywanych do walki z pierwszą falą najazdu Posleenów. W oddziałach, które opuścił dziesięć lat temu, zazwyczaj pozbywano się takich osobników w okolicach stopnia plutonowego.

— Dobrze, sir — odpowiedział starszy sierżant i niedbale zasalutował.

Obciągnął pomarszczoną koszulę munduru polowego, próbując jednocześnie zapiąć pas oporządzenia, co tylko jeszcze bardziej uwydatniło jego brzuch.

— Pierwszy pluton ma już większość swoich ludzi, ale nadal nie mamy łączności z trzecim i nie widać ani śladu kompanii Bravo, więc nikt nie osłania drugiego plutonu z lewej.

— No to ładnie. Moździerze są już gotowe, żeby udzielić wsparcia, ale są tylko dwa. Jak wygląda sprawa z przygotowaniem pozycji? I co z ciepłym posiłkiem?

— No, pierwszy pluton nie zajął jeszcze swoich pozycji. Nie mogę połączyć się z zastępcą, więc nic jeszcze nie wiem o żywności.

Kapitan Brantley powstrzymał się od westchnienia. Przypomniał sobie starszego sierżanta w kompanii, którą ostatnio dowodził. Podoficer — jeden z ostatnich, którzy służyli w Wietnamie — potrafił namierzyć sekcję zaopatrzenia niezależnie od tego, jak bardzo się zgubili, a jeśli mu się to nie udawało, dostarczał żołnierzom pizzę.

I to śmigłowcem, jeśli trzeba. Już w czasach Wellingtona, jeśli nie Gustawa Adolfa[9], dostrzeżono ogromną wagę dobrego posiłku przed bitwą. Brantley nie był więc szczególnie zadowolony, że idzie na wojnę tylko z częścią swojej kompanii, odsłoniętym lewym skrzydłem i na dodatek z żołnierzami, którzy mają tylko paczkowaną żywność polową i prowiant, który sami sobie zapakowali.

— Dobra, przy drodze krajowej jest McDonald’s. Weź hunwee dowódcy i przywieź sto dwadzieścia hamburgerów i trzydzieści cheeseburgerów. — Wyciągnął portfel i wręczył pierwszemu sierżantowi pieniądze. — Spróbuj zapłacić czekiem, jeśli przyjmą. Jeśli będzie nieczynne, obsłuż się sam. Niech pojedzie z tobą starszy kapral Forrier.

Skinął na żołnierza od łączności, który przechadzał się znudzony po rampie bradleya. Chłopak robił wrażenie, jakby czekał na coś do roboty.

— Jeśli nie będzie tam nic ciepłego do jedzenia, rozejrzyj się, znajdź delikatesy, restaurację, cokolwiek. Jasne?

— Tak jest, sir. — Starszy sierżant wyglądał na zmieszanego. — Nie chciałbym pana zostawiać, kapitanie. Nie wiemy, kiedy zaatakują.

— Więc postaraj się wrócić z dobrym żarciem, zanim to nastąpi.

I bądź ze mną w kontakcie radiowym, żebym mógł cię sprowadzić, kiedy będziesz mi potrzebny.

— Tak jest, sir. Może zastępca będzie miał trochę jedzenia.

— Może. Ruszajcie, sierżancie.

Podoficer znowu zasalutował i skierował się do hunwee. Trzeba przyznać, że jeśli dostał jasne instrukcje, wykonywał je najlepiej, jak umiał. Kiedy problem był już z głowy, kapitan Brantley zobaczył, jak przez sosnowy las nadjeżdża hummer dowódcy batalionu.

Wysoki, muskularny oficer wyskoczył z samochodu, zanim jeszcze pojazd całkowicie się zatrzymał, i podszedł szybkim krokiem do czekającego dowódcy kompanii. Chociaż podpułkownik Hartman wyglądał na dwudziestolatka, był już po sześćdziesiątce i jako dowódca batalionu pierwszej dywizji piechoty odszedł w stan spoczynku na początku lat osiemdziesiątych. Ten rzetelny, zawodowy oficer dopiero przed czterema miesiącami objął dowództwo batalionu i pilnie pracował nad tym, żeby osiągnąć poziom wyszkolenia, z którego mógłby być dumny. Niestety Posleeni najwyraźniej nie zamierzali dać mu dość czasu na rozwiązanie wszystkich problemów jednostki.

Zbliżając się do dowódcy kompanii Alfa — jedynego dobrego dowódcy pod jego komendą — zastanawiał się, jak przekazać mu złe wieści.

— Pułkowniku — kapitan Brantley skinął głową — zaproponowałbym panu kubek gorącej kawy, ale najwyraźniej rozminęliśmy się z sekcją zaopatrzenia.

— To nie jest niestety nasz jedyny problem — stwierdził dowódca batalionu z wymuszonym uśmiechem. — Przejdźmy się.

Oficerowie oddalili się od jednostki tak, aby nikt nie mógł ich usłyszeć. Pułkownik na wszelki wypadek ustawił Brantleya tyłem do żołnierzy. Żeby nie widzieli jego twarzy, kiedy usłyszy nowiny.

— Nie mam dobrych wiadomości — powiedział bez ogródek pułkownik. — Żadnych. Mam za to na pęczki złych. Wiem, że Bravo nie osłania waszego lewego skrzydła, bo kompanii Bravo właściwie nie ma. Z bradleyów w ich rejonie operacyjnym da się sformować pluton, pozostałe zgubiły się albo gdzieś się ukrywają. Może znajdziemy jeszcze parę oddziałów, które po prostu zabłądziły, ale większość uciekła. Po prostu uciekła, zanim jeszcze rozpoczęła się ta przeklęta bitwa.

Pułkownik starał się, aby uczucie wstydu i złości nie odbiło się na jego twarzy. Nawet stąd dostrzegał ukradkowe spojrzenia okopujących się żołnierzy, a nie miał zamiaru zdradzić im, w jakie szambo wdepnęli.

— Wasz pierwszy pluton wmieszał się w dwudziestą pierwszą dywizję kawalerii, więc zostali aż do odwołania przydzieleni jako wsparcie kawalerii.

— O, w mordę. — Dowódca kompanii starał się nie dopuścić do wybuchu wzbierającego w nim histerycznego śmiechu. — Jezu, mamy przesrane.

— Kolumny kwatermistrzowskie batalionu — łącznie z zapasami żywności, sekcją zaopatrzenia, amunicją, jednostkami remontowymi i logistycznymi — jakimś sposobem dotarły na Prince William Parkway i są już w połowie drogi do Manassas. Właśnie tam jest wasze śniadanie.

— Chciałbym zwinąć manatki i ruszyć za nimi. I to razem z całą kompanią.

— W to akurat nie wątpię — odpowiedział oschle dowódca batalionu. — Widziałem już parę całkiem spieprzonych na poligonie manewrów, ale ten jest najgorszy.

— To nie poligon, sir. — Dowódca kompanii Alfa nie mógł się zdobyć nawet na cień humoru. Wstrząsnął nim zimny dreszcz i zaschło mu w ustach. — A kompania Charlie?

— Mniej więcej tak jak wy, jeśli chodzi o skuteczność, z tym że kapitan Lanceman zaginął.

Obojętny wyraz twarzy dowódcy zdawał się wskazywać, że raczej nie jest zmartwiony nieobecnością kapitana.

— Przekazałem dowództwo drugiemu oficerowi, porucznikowi Sinestre, i on ma teraz większość kompanii, ale brakuje mu sekcji moździerzy. Posłałem mu moździerze Bravo, a wam przekazuję żołnierzy tej kompanii jako wasz trzeci pluton. Są jednak jeszcze inne problemy.

— Jakie, sir?

— Nie mamy też nikogo na prawym skrzydle.

— A gdzie jest drugi batalion? — spytał zaszokowany dowódca kompanii.

— Gdzieś koło naszej sekcji zaopatrzenia, czyli trzydzieści mil stąd, koło Manassas. Dostali rozkaz okopania się właśnie tam. Cała brygada kręci się wokół jak kurczak bez głowy, więc zamierzam rozciągnąć batalion szerzej. Trzeci batalion osłania nasze lewe skrzydło, ale na prawym skrzydle nie mamy nikogo. Wysłałem zwiadowców na poszukiwanie trzydziestej trzeciej dywizji, która powinna być gdzieś w pobliżu, a może znajdą nawet czterdziestą czwartą.

Co prawda IVIS twierdzi, że nie ma nikogo między naszą pozycją a Potomakiem, ale jakoś w to nie wierzę. Ktoś musi być koło drogi krajowej!


* * *

— Niech mi pan to powie jeszcze raz. — Arkady Simosin czuł się jak żywy trup. Chociaż dowodził już wielokrotnie — poczynając od plutonu czołgów, a na wielu korpusach kończąc — nigdy jeszcze nie widział tak straszliwego bałaganu, jak tej nocy. Korpus miał całkowicie pomieszane jednostki, kierunki marszu i zadania. Teraz zebrał się jego sztab, żeby przekazać mu złe wieści.

— Jak pan wie, sir, plan bojowy korpusu przewidywał, że czterdziesta pierwsza dywizja zajmie pozycje między Potomakiem a zjazdem z międzystanówki 95 na drogę numer 1, trzydziesta trzecia dywizja zgromadzi się w rejonie tych dróg, a pięćdziesiąta zajmie pozycje na zachód od dróg z osłoną kawalerii na zachodzie i dziewiętnastą pancerną w rezerwie. Zakładaliśmy bowiem, że Posleeni ruszą wzdłuż zjazdu w kierunku Alexandrii.

— Proszę mi powiedzieć coś, o czym jeszcze nie wiem — warknął generał. — Mówiliście, że czterdziestej pierwszej nie ma na miejscu.

— Właśnie, sir. Tylko dwudziesta pierwsza i pięćdziesiąta dywizja są na właściwej drodze wschód-zachód. Czterdziesta pierwsza jest siedem mil z tyłu, a trzydziesta trzecia w odległości czterech mil od właściwych pozycji. Kolumny zaopatrzeniowe są już w drodze do jednostek bojowych. Obecnie mamy trzy dywizje, które zamiast właściwego rozmieszczenia zgrupowane są w eszelonach, co aż się prosi o…

— Klęskę. — Arkady skrzywił się i zerknął na ekran komputera. — Ale komputer twierdzi tylko, że nie dysponujemy pełną siłą.

— Komputer wskazuje tylko, że część każdej jednostki jest we właściwym miejscu. Ale niestety większa część każdej dywizji jest tam, gdzie panu mówiłem, sir. To znaczy tam, gdzie mieli się znaleźć zgodnie z rozkazami, lub tam, gdzie sami postanowili rozmieścić swoje siły.

Simosin zmusił swój zmęczony umysł do wysiłku.

— Wezwij dwudziestą pierwszą. Powiedz im, że mają zostać na miejscu. Jeśli pojawią się Posleeni, niech nie angażują się na pełną skalę, tylko postarają się opóźnić ich marsz. Niech pięćdziesiąta dywizja przemieści się do linii, na której obecnie rozlokowana jest trzydziesta trzecia. Niech czterdziesta pierwsza przesunie się do tej linii. Niech jak najwięcej jednostek w szyku bojowym jak najszybciej znajdzie się na tej linii.

— W ten sposób znajdziemy się prawie na Prince William, generale — zauważył zastępca szefa sztabu do spraw operacyjnych. — Daleko na północ od miejsca, którego chciał bronić prezydent.

— Na północ czy południe od Prince William?

— Na południe, sir.

— Dobrze, prezydent będzie musiał to jakoś przełknąć. Jeśli będziemy mieli drogę za plecami, pozwoli nam to na przesyłanie posiłków w tę i z powrotem, jeśli okaże się to konieczne. Proszę przemieścić artylerię korpusu na północ od Occoquan; będą mogli udzielić bliskiego wparcia. I przenieście tam także wszystkie elementy logistyki, oprócz amunicji i żywności. Niech dowódcy dywizji sami ocenią, gdzie chcą umieścić artylerię. Powinni wiedzieć, że jeśli będzie ona na północ od drogi, to znajdzie się poza zasięgiem Posleenów, kiedy zburzymy mosty.

— A jak idą prace na mostach?

— Są już okablowane, zaminowane i gotowe do wysadzenia, generale — powiedział dowódca saperów dziewięćdziesiątej piątej dywizji piechoty. — Wysadzą je, kiedy ostatnie jednostki przejdą na południową stronę, a uchodźcy będą już po stronie północnej, albo kiedy Posleeni znajdą się na odległość kontaktu.

— Cóż, musimy zrobić wszystko, by tak się nie stało. Na razie zajmijcie się rozmieszczeniem jednostek. Nadal mamy jeszcze czas, żeby wszystko naprawić, chłopaki; musimy tylko zakasać rękawy.

Загрузка...