57

Okręg Rabun, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
04:46 letniego czasu wschodniego USA
11 października 2004

Cally wtarła pomarańczowy rozpuszczalnik w nylon Cordura, żeby usunąć plamy.

— Szkoda, że ci faceci w kitlach tego nie wyczyścili.

Oboje wzięli prysznic, żeby zmyć z siebie krew świętej pamięci Harolda Lockego, ale na pancerzu pozostało trochę obciążających ich śladów. Należało je niezwłocznie usunąć.

— No cóż, chyba będziemy musieli sami trochę się natyrać. — Dziadek O’Neal zaciągnął się dymem z fajki i zajął kolejną plamką krwi.

— Jak sądzisz, kim oni byli? — zapytała poważnie Cally.

Przestał na chwilę szukać plam na czarnym materiale. To było dobre pytanie.

— Skarbie, nie mam zielonego pojęcia. Wiadomo tylko, że przyjechali po to, żeby uratować naszą skórę. Mam wielu przyjaciół w tym interesie, ale żaden z nich nie mógłby zebrać takiego zespołu. Wiedzieli, że Harold tu będzie. Poza tym zaplanowali zatuszowanie tej całej sprawy tak, żeby ten, kto go tu przysłał, nie dowiedział się, co się stało. Gdyby wieść się rozniosła, mielibyśmy poważne kłopoty.

— Zatem nadal pozostaje pytanie, kto ich przysłał.

Wróciła do pracy, ale O’Neal widział z wyrazu jej twarzy, że w dalszym ciągu o tym myśli.

— O czym tak dumasz? — spytał.

— Myślę, że to był ktoś, kto jest winien tacie przysługę.

Już otworzył usta, żeby zaprzeczyć, ale zaraz zamknął je z powrotem. Mike Junior opowiedział mu o prezencie w postaci pancerza bojowego. Pancerz wart pół miliarda kredytów to nie jest drobny podarunek. Ktoś, kto dał mu ten pancerz, mógł też sądzić, że jest mu winien szybką akcję zespołu do zadań specjalnych. Zamiast więc odrzucić tę myśl, przytaknął wnuczce.

— Dobra, kupuję ten pomysł.

Odwzajemniła mu się uśmiechem. Kiedy podnosiła z podłogi szczoteczkę do zębów, w oddali odezwał się naddźwiękowy grom.

Oboje spojrzeli w górę i jednocześnie zaklęli.

— O, kurwa! — powiedział Mike Senior.

— Cholera jasna! — zawtórowała mu Cally.

Michael O’Neal Senior popatrzył na mokry, umazany na pomarańczowo pancerz i pokręcił głową.

— Co nas jeszcze dzisiaj czeka? — zaśmiał się nieco histerycznie.


* * *

Dowódca zespołu ścisnął nasadę nosa palcami, jakby chciał z niej wydusić jakąś myśl. W pobliżu nie było żadnych domów, w których mogliby się schować. Nawet gdyby lądownik nie wylądował nigdzie w pobliżu, zespół na pewno zostałby zatrzymany, gdyż wszystkie poruszające się pojazdy mogły być dowodzone tylko przez miejscowe zespoły reagowania.

Była tylko jedna możliwa droga ucieczki.

— Zawracaj — rzucił do kierowcy. — Do domu O’Neala.

Po raz drugi w ciągu godziny wyciągnął telefon komórkowy.


* * *

Dziadek O’Neal miał radio nastawione na lokalny kanał meteorologiczny. Oboje z Cally zaciągali teraz story. Mieli ustaloną procedurę na wypadek wylądowania wroga, ale nie mogli jej wcześniej wykonać ze względu na nieoczekiwane pojawienie się przybyszów.

Pozamykali we wszystkich oknach okiennice i zaprowadzili konie do stajni. Sprawdzili obwody, załadowali amunicję i przygotowali zapasową broń.

Dzwonek telefonu niemal utonął w hałasie dobiegającym z odbiornika radiowego. Cally podbiegła do telefonu.

— Halo?

— Panna Cally O’Neal?

— Tak.

— Czy mógłbym rozmawiać z panem Michaelem O’Nealem Seniorem?

— A czy mogłabym spytać, kto mówi?

— Niedawni goście — odpowiedział głos z nutką lekkiego rozbawienia.

— Aha. Proszę zaczekać. — Wybiegła na zewnątrz, przyciskając do boku bezprzewodowy telefon. — Dziadku! — krzyknęła.

Drgnął i oderwał się od naprawiania jednego z uszkodzonych obwodów.

Pomachała energicznie telefonem nad głową.

— Będzie tu za momencik — powiedziała „niedawnemu gościowi”.

— Czy mógłbym zadać jedno pytanie? — spytał głos w słuchawce.

— Jasne.

— Jak by to ująć? Ten drugi gość. Wyglądał na…

— To ja.

— Aha. To by wszystko wyjaśniało.

— Daję dziadka. Pa.

Przykryła słuchawkę dłonią.

— Nasi goście chyba jednak zdecydowali się na herbatę.

— O, cholera — powiedział O’Neal Senior i pokiwał głową. — Powinienem na przyszłość uważać, co mówię.

— Halo?

— Pan O’Neal?

— Przy telefonie.

— Mówi jeden z pańskich niedawnych gości. Znaleźliśmy się w nieco trudnej sytuacji…

— Proszę się nie krępować. Proponuję zostawić samochody w garażu. Wyprowadzę swoją ciężarówkę, żeby zrobić wam miejsce.

I proszę się pospieszyć. Jeśli nasi przyjaciele dotrą tu szybciej, aktywuję pole minowe i będą panowie zdani tylko na siebie.

— Oczywiście. Jesteśmy już prawie na miejscu.

W oddali rozległ się pomruk artylerii i terkot broni maszynowej.

Lądownik Posleenów wylądował pośrodku między pięćdziesiątą trzecią dywizją piechoty broniącą Rabun Gap a głównymi pozycjami wspierających ich ochotników z Tennessee. I tylko dwie mile od wejścia do doliny O’Nealów. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Posleeni powinni minąć małe wejście do doliny. Było bardzo dobrze zakamuflowane.

Ale biorąc pod uwagę to wszystko, co się dziś zdarzyło…


* * *

Dziadek O’Neal z trudem poruszał się w pancerzu. Albo kevlar był cięższy, bo nasiąkł wodą po czyszczeniu, albo to on robił się już za stary na takie zabawy. Uśmiechnął się na widok nadchodzącego korytarzem komanda w czarnych maskach i wyciągnął rękę.

— Mike O’Neal. Nie dosłyszałem poprzednio pańskiego nazwiska.

— Proszę mi mówić Rafael — powiedział dowódca zespołu.

Uścisnął podaną dłoń, a jego zespół pospiesznie stłoczył się za nim. „Kitle” trzymały się trochę dalej z tyłu. Ubrani na czarno komandosi byli uzbrojeni, zaś „kitle” nie miały broni ani pancerza.

— Nie chciałby pan ich uzbroić? — Dziadek O’Neal wskazał podbródkiem na techników.

— Nie miałoby to większego sensu — odpowiedział Rafael. — Wątpię, żeby udało im się trafić nawet w zbocze góry. Jeśli mógłby pan gdzieś ich ukryć, byłoby cudownie.

— Cóż, muszę powiedzieć, że cieszę się, iż panowie wrócili — przyznał dziadek O’Nea!. — Może razem uda nam się przetrwać, jeśli zjawią się tu Posleeni.

Wskazał zapraszającym gestem na dom.

— Pocieszam się myślą, że nie tylko my zostaliśmy zaskoczeni przez tych przybyszów — powiedział gość. — Chyba Bóg nas nie opuścił, skoro Posleeni lądują też na ziemiach muzułmanów.


* * *

Porucznik Mashood Farmazan westchnął, patrząc na wrogie wojsko przez staroświecką lornetkę zeissa. Była to część hordy Posleenów, która zaatakowała Turkmenistan. Ich siły przetoczyły się od miejsca lądowania — koło zdewastowanego Chardzou — przez cały zubożały kraj, niszcząc wszystko na swojej drodze. Armia, która maszerowała teraz Jedwabnym Szlakiem w kierunku irańskiej granicy, wciąż składała się z dziesiątków tysięcy Posleenów i zostawiała za sobą krwawy ślad. Zrównała z ziemią starożytną Bucharę i nacierała teraz na słynny Taszkient. Wojsko prawdopodobnie kierowało się na Teheran, po bogactwa, które skrywał.

Porucznik chciałby móc powiedzieć, że dalej już nie pójdą. Przełęcz w Koppeh Dagh doskonale nadawała się do zatrzymania ich szturmu. Był jednak dowódcą tylko pojedynczego, osłabionego batalionu, który stał teraz między Posleenami a wyżyną Fars.

Jego jednostka była częścią pierwszej dywizji pancernej, tak zwanych Nieśmiertelnych. Dywizja ta wywodziła się z czasów legendarnych Medów i Cyrusa[10]. Później jednak popadła w niełaskę po obaleniu szacha[11]. Obecny reżim kwestionował sens istnienia jednostki, która wywodzi swoje korzenie od Zoroastra.

Przodkowie dywizji stale prowadzili w tych górach krwawe boje z barbarzyńskimi plemionami. Teraz najeźdźcy obrali drogę okrężną przez Pulichatum i wzdłuż Daszt-e-Kawiru, żeby zająć Maszad, oraz na północ, na równiny wzdłuż Morza Kaspijskiego. Tylko najgłupsi barbarzyńcy przychodzili krętą przełęczą Bajgiran, bardzo łatwą do obrony.

Ponieważ był to powszechnie znany fakt, większość dywizji, łącznie z dwiema innymi regularnymi dywizjami piechoty, zebrała się w pobliżu Maszadu. Dywizje rezerwowe i Gwardia Islamska zgromadziły się wokół Gorgan. Wróg mógł zdobyć Mazadaran, ale miał się natknąć na zawzięty opór daleko przed Quaramshar.

Przełęczy Bajgiran bronił tylko batalion zdezelowanych M-60 z czasów szacha. Jedynie około kompanii czołgów nadawało się do użytku, a i te powiązane były drutem. Jednostką, która była batalionem tylko z nazwy, dowodził niczym nie wyróżniający się, niezależny politycznie i przeintelektualizowany oficer.

Wioska Bajgiran leżała w śródgórskiej dolinie. Okoliczne pola zaczynały właśnie pokrywać się zielenią kiełkujących zbóż, a między polami i dużym zagajnikiem topoli szemrał mały strumień. Była to typowa irańska osada — zbieranina starych chat z błota i cegły, przycupniętych u stóp potężnych szarych gór. W całej wiosce było tylko kilka nowocześniejszych budynków, wzniesionych w złotych latach siedemdziesiątych. Nieliczne brukowane drogi przechodziły w polne trakty.

Imperia rosły w siłę i przemijały, w odległym Teheranie, Isfahanie i Taszkiencie wynoszono i obalano kolejne rządy, które na zmianę przejmowały zwierzchnictwo nad wioską. A tutaj nic się nie zmieniało. Muezzin jak zwykle pięć razy dziennie wzywał wiernych do modlitwy, kozy jak zwykle skubały rzadką trawę na górskich pastwiskach. A zimą niezmiennie przychodziły śniegi. Czasem tylko pojawiali się najeźdźcy. Wtedy pola tratowano w boju, po czym wyznaczano nowego poborcę podatków i życie toczyło się dalej.

Porucznik Farmazan miał olbrzymie trudności z przekonaniem miejscowego mułły, że ci najeźdźcy są zupełnie inni. Pokazał staremu człowiekowi obrazy z odległych gwiazd i przeczytał mu edykty nakazujące ewakuację w obliczu nacierającej hordy, ale mułła odrzucił je, wygłaszając przy tym długi monolog na temat Koranu i małości śmiertelnych ziemskich władców. Po obejrzeniu nagrań z odległej Ameryki, gdzie bitwy szalały na ziemi, w wodzie i powietrzu, mułła stwierdził, że tylko tego można się spodziewać po kraju, który jest siedliskiem zła i perfidii. W końcu, niemal rwąc sobie włosy z głowy, porucznik wspomniał Tamerlana.

Stary mułła aż zbladł, słysząc to straszliwe imię. Mongolski najeźdźca zmienił owiane legendą starożytne perskie imperium w cień jego pierwotnej potęgi, wybijając wszystkich władców, przywódców i całą inteligencję. Po przejściu Tamerlana przez kraj pozostali przy życiu tylko wzięci w niewolę chłopi.

Wreszcie mułła ustąpił — aczkolwiek bardzo niechętnie — i zaczął namawiać biednych rolników i robotników do opuszczenia domów i wyruszenia w długą drogę do odległego Maszadu. Kiedy ostatnia grupa uchodźców była jeszcze widoczna na wyżynie, pojawiła się straszliwa armia.

Porucznikowi udało się wygrzebać kilka dział i trochę pocisków.

Artyleria była śmiechu warta, w większości składała się z zabytkowych dział kaliber 105 mm, które pochodziły z arsenału ostatnich Pahlavich, a przysłano je jeszcze w ramach Lend Lease podczas drugiej wojny światowej. Znalazły się jeszcze zdezelowane brytyjskie pięciofuntówki. Te potężne działa wykorzystywano w brytyjskiej artylerii przez dziesięciolecia, ale teraz w niektórych krajach uważano je za eksponaty muzealne. Lufy były zdarte do gołego metalu, a sworznie w każdej chwili mogły się rozpaść. Takiej broni nie używano w żadnej armii z prawdziwego zdarzenia.

Z garstką ledwo wyszkolonych żołnierzy z poboru, z przestarzałą bronią, ograniczoną ilością amunicji i małymi racjami żywnościowymi porucznik miał zatrzymać armię, która rozbiła już sześć turkmeńskich brygad. Miał tylko nadzieję, że Posleeni skręcą na północ, gdzie okopały się niedobitki turkmeńskiej armii, żeby bronić Aszhabadu.

Na szare, strome góry zaczęły padać drobne płatki śniegu. Westchnął. Czy jest na świecie ktoś, kto miał bardziej przerąbane od niego?


* * *

Pham Mi pokręcił głową i wyrwał młodemu rekrutowi karabin z ręki. Szybko rozmontował wysłużone AK-47. Rekrut ze wstydem zwiesił głowę, kiedy weteran pokazał mu rdzę na ryglu.

— Głupi dzieciak — warknął pokryty bliznami Pham i stuknął młodego mężczyznę w głowę wyjętym ryglem. — Wolna wola, umieraj, ale twoi towarzysze na pewno woleliby żyć. Wyczyść to i dołącz do kobiet kopiących pozycje.

Minęły lata, odkąd Pham strzelał w ogniu walki. Wiele, wiele lat. Nie było go w Demokratycznej Armii ani podczas obrony przed Chińczykami, ani w czasie najazdu na Kambodżę. Jako szef Ludowej Milicji w swojej wiosce odpowiadał za opóźnienie marszu wroga. Jego zwierzchnicy nie oczekiwali, że zatrzyma nieprzyjaciół, ale z pewnością spodziewali się, że stawi im opór. Ale on wierzył, że uda im się powstrzymać wrogów ludu. Taka była ich tysiącletnia historia i taki miał być ten dzień.

Grupa kobiet z wioski kopała rowy i budowała bunkry, podczas gdy mężczyźni z partyzantki zajęli się bronią i sprzętem. Większość broni stanowiły niemal antyki, relikty walk przeciw Francuzom i Jankesom. Sprzęt — buty, plecaki, pasy na amunicję i mundury — był w całości amerykański.

Śmieszyło go to. Sprzęt był oczywiście zużyty, ale część wciąż jednak mogła się przydać. Tylko Amerykanie byli na tyle rozrzutni, żeby pozbywać się jeszcze działającego sprzętu, i tylko Amerykanie postępowali tak dziwnie, że dawali go swoim byłym wrogom za darmo.

Partyzancki oddział Phama miał kilka skrzyń doskonałych amerykańskich min. Ta broń była mu znana jak stary, dobry przyjaciel; jako partyzant wielokrotnie wykradał ją zza amerykańskich linii.

Wojsko Posleenów po wylądowaniu bez wątpienia zajmie Dak Tho. Ale mając broń, amunicję, sprzęt, a zwłaszcza claymore’y i „Skaczące Berty”, Milicja Ludowa była w stanie zadać wrogom poważne straty. Partyzanci będą ich cały czas nękać. Bez przerwy.

Tyle przynajmniej mogą zrobić. Ameryka ma własne problemy, na pewno nie przyjdzie im na pomoc. Swoją drogą to zabawne życzyć sobie, żeby nagle spadł z nieba batalion amerykańskich „rzygających kurczaków”. Naprawdę zabawne.


* * *

— Rany, to dopiero jest zabawne! — rzuciła Sharon O’Neal.

— Co się stało, ma’am? — spytał przez radio Michaels.

— Klamry na wyrzutni numer cztery są wygięte! — warknęła Sharon z wnętrza bulwiastego hełmu kombinezonu bojowego.

Szybkie fregaty nie były przeznaczone do brania udziału w walkach, ale ludzka pomysłowość pozwoliła rozwiązać ten problem za pomocą zewnętrznych systemów wyrzutni samonaprowadzających rakiet z ładunkiem antymaterii. Fregaty zabierały sześć dużych wyrzutni, z których każda zawierała cztery pociski. Ponieważ na okrętach brakowało miejsca na zapasowy ładunek, wyposażono je tylko w dwie takie dodatkowe wyrzutnie, co oznaczało, że gdyby trzeba było ich użyć, ktoś musiałby wyjść ze statku na zewnątrz, nawet w samym środku bitwy.

Mimo oszczędzania pocisków kapitan Weston w końcu zużyła wszystkie dwadzieścia cztery. Mimo, że czujniki nadal wskazywały co najmniej sześć źródeł zagrożenia, uznała, że warto zaryzykować i podjąć próbę przygotowania zapasu do użycia. I dlatego właśnie Sharon, dwóch innych techników i jeden Indowy pracowali przy wyrzutni w otwartej przestrzeni.

Michaels oglądał klamrę na monitorze.

— Mamy część zapasową, która będzie działać, ma’am.

— Nie — rzuciła komandor O’Neal — przesuniemy na numer pięć.

— Nie mamy połączenia z numerem pięć, ma’am — przypomniał jej Michaels.

Sharon czuła, że zmęczenie zaczyna zaciemniać jej umysł. Nawet mimo cudownego provigilu znużenie wojną dawało o sobie znać.

— Przeładowaliśmy trójkę — powiedziała. — Dwójki i szóstki już nie mamy.

To pewnie podmuch nuklearnej eksplozji Posleenów uszkodził wyrzutnię. Gdyby wybuch nie nastąpił pod statkiem, tylko z przodu, gdzie nadal nie naprawiono ekranów ochronnych, cała załoga fruwałaby już wśród aniołów.

— A trójka też szwankuje, ma’am — zakończył Michaels. — Albo naprawimy ten cholerny sprzęt, albo będziemy mieć tylko jedną wyrzutnię.

Sharon przytaknęła. Miała swoje zdanie na ten temat, ale decyzja należała do pani kapitan.

— Kapitan Weston? — spytała, wiedząc, że przekaźnik przełączy kanał.

— Słyszałam was — odpowiedziała Weston głosem ochrypłym od wielogodzinnego wydawania rozkazów. — Potrzebujemy wszystkich wyrzutni, pani komandor. Przykro mi.

— W porządku, ma’am — odpowiedziała Sharon. — Ja też tak uważam. Bosun?

— Przyniosę klamry, ma’am.

— Zaczniemy na razie wyjmować stare.

Sharon pokręciła głową. Praca w otwartej przestrzeni zawsze jest trudna, ale praca w otwartej przestrzeni, kiedy w każdej chwili grozi nagły ostrzał, jest tylko dla najlepszych.

Odwróciła się do technika Indowy, żeby poprosić go o pomoc w zdejmowaniu urządzenia… i otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.

Nigdy nie spodziewała się zobaczyć czegoś takiego gołym okiem.

Wiedziała też, że widzi to po raz ostatni w życiu. Posleeński dodekaedr bojowy wyszedł z hiperprzestrzeni. Nagromadzenie energii, a w konsekwencji załamanie światła gwiazd spowodowało, że statek wydawał się wyłaniać z wodnych fal. Przez chwilę lśnił wyładowaniami elektrycznymi, a potem nagle pojawił się przed nimi w całej okazałości i niemal na wyciągnięcie ręki.

— Alarm! — wrzasnął technik od czujników, wyrwany nagle z płytkiej drzemki. — Cztery tysiące metrów!

— Namierzony — odpowiedziano z taktycznego, kiedy laserowe systemy naprowadzania i podprzestrzenne detektory namierzyły gigantyczne źródło sygnału.

— Ognia! — rzuciła odruchowo kapitan Weston. I nagle otworzyła szeroko oczy. — Cofam rozkaz!

Ale było już za późno. Technik uzbrojenia pełnił służbę przez ostatnie osiemnaście godzin bez przerwy i cofnięcie rozkazu nie dotarło do jego świadomości. Automatycznie podniósł plastikową osłonę przycisku startowego i uruchomił zapłon.

Pirotechniczny generator gazu odpalił, kiedy tylko zwolniły się klamry przytrzymujące pocisk. Gaz wypchnął sześciometrowy pocisk wystarczająco daleko od statku, żeby mógł bezpiecznie włączyć rakietowy silnik na antymaterię.

Bezpiecznie dla statku. Ale nie dla zespołu instalacyjnego ani dla platformy pocisków antymaterii, które ten zespół instalował.

Загрузка...