25

No-Name-Key, Floryda, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
09:22 letniego czasu wschodniego USA
3 października 2004

Mike’a obudziło przenośne radio, które przywieźli ze sobą. Zapowiadano właśnie cztery kolejne dni słonecznej pogody, a potem pierwszy tej jesieni zimny front. Huragan Janice przemieszczał się na północ od Bermudów, więc nie obawiano się, że uderzy w wybrzeże kontynentu. Dowództwo Sił Lądowych Stanów Zjednoczonych ostrzegało przed możliwością wcześniejszego lądowania Posleenów. Nowe prognozy przewidywały atak na małą skalę najpóźniej za dwa miesiące.

Mike prychnął i odrzucił poncho, w którym spał, wyrzucając przy tym w powietrze małą jaszczurkę. Gładka nylonowo-poliestrowa pościel była częścią wyposażenia kempingowego i jedyną rzeczą, z której usunięciem z inwentarza Sił Uderzeniowych Floty Mike się nie zgadzał. Chociaż rozumiał, że używane zamiast niej nowe posłanie jest pod każdym względem lepsze, to jednak wolał stary, dobry poliester. Ponadto nowa pościel GalTechu była praktycznie niedostępna, podczas gdy fabryka w Południowej Karolinie, w której wyrabiano poliestrową bieliznę pościelową, pracowała na trzy zmiany i miała pełne magazyny. Ostatnio poncho stało się jednym z najbardziej poszukiwanych wyrobów i zostało zaliczone do kategorii „wyrób pierwszej potrzeby wojennej”. Nieźle, jak na namiastkę pościeli.

Mike potarł twarz i stwierdził, że od biedy nie musi się jeszcze golić. Ostatnio dosłownie zakochał się w jednym z produktów GalTechu — kremie depilacyjnym. Specyfik ten nie tylko usuwał włosy, ale także powstrzymywał ich wzrost przez miesiąc po użyciu. Oczywiście krem był dostępny jedynie w niewielkich ilościach, więc Mike oszczędzał go, używając czasami maszynki do golenia. Teraz krem akurat działał, przez następne kilka dni można się było więc nie golić.

Rozejrzał się po zapuszczonym pokoju, w którym aż roiło się od mrówek, po czym zrobił dwa kroki i znalazł się w łazience. Jego odbicie w wiszącym tam lustrze wyglądało jak oblicze trędowatego. Mike podniósł klapę sedesu i z uśmiechem zaczął czytać napis, który gospodyni umieściła na kartce na wysokości oczu.

Z powodu niedostatku wody nie należało jej spuszczać po sikaniu. Napis na kartce delikatnie stwierdzał: „Żółte górą, brązowe rurą”. Za sedesem stała butelka wybielacza, więc Mike ostrożnie odmierzył nakrętkę płynu i wlał go do muszli, żeby zneutralizować smród amoniaku.

Kiedy umył się pobieżnie i wyszedł z łazienki, Sharon właśnie wróciła do pokoju.

— Jak się pospieszysz, to może jeszcze zdążysz na śniadanie — powiedziała z uśmiechem i położyła na obitym linoleum stole bukiet tropikalnych kwiatów.

Mike się uśmiechnął.

— Niezupełnie tak to sobie zaplanowaliśmy, co?

— Ritz-Carlton to to nie jest — przyznała.

Zawsze, gdy przyjeżdżali na Florida Keys, dysponowali dosyć ograniczonymi budżetem. Tym razem cieszyli się na myśl o spędzeniu wakacji w najlepszych hotelach w Key Largo. Zarabiali teraz tyle, co generałowie przed wojną z Posleenami, a ponadto Mike miał jeszcze sporo pieniędzy z nagrody za Diess. Nagrody pieniężne wymyślono między innymi po to, żeby przyciągnąć ubogich Indowy do galaksjańskiej armii. Co prawda nie odniosło to pożądanego skutku, ale przepisów nigdy nie zmieniono.

We Flocie obowiązywały przepisy Federacji. Część z nich dotyczyła majątku przechwyconego albo odzyskanego przez wojsko.

Sprzęt porzucony przez Posleenów, taki jak tysiące pozostawionych na Diess statków, należał do kategorii „dóbr przechwyconych” i przypadał tym wojskom, które go przejęły. Początkowo żołnierze, nie wiedząc o tym, pozostawiali tysiące międzyplanetarnych i międzygwiezdnych statków na powierzchni planety. Darhelski przedstawiciel wyjaśnił im więc, że są odpowiedzialni za ich usunięcie.

Wojsko protestowało, tłumacząc, że nie posiada niezbędnego do tego celu sprzętu, więc w końcu Darhelowie zgodzili się to zrobić sami.

Dowódca na Diess nie urodził się jednak wczoraj i postanowił wystawić statki na aukcję. Był zaskoczony jej wynikiem. Zarówno statki międzyplanetarne, jak i międzygwiezdne osiągnęły zawrotne ceny ze względu na koszty produkcji i wojenne straty. Do chwili obecnej wpływy ze sprzedaży niecałej ich połowy przewyższyły żołd Federacji dla wszystkich wojsk NATO.

Federacyjne przepisy określały też według skomplikowanego schematu „podział” przychodu ze zdobyczy. Jeden z jego aspektów odwoływał się do „czynów niezwykłej natury”. Ponieważ było mało prawdopodobne, żeby którykolwiek z okrętów wpadł w ręce Ziemian bez pomocy O’Neala i jego plutonu, przypadł im procent ze sprzedaży każdego z nich.

Dochód Mike’a z nagród za zeszły rok przewyższał produkt krajowy brutto większości ziemskich krajów. Ale okazało się, że na Florida Keys nie ma to żadnego znaczenia.

— Gdzie jest śniadanie? — zapytał Mike, zakładając obszyte mnóstwem kieszeni spodenki safari i lekką, bawełnianą koszulkę, posiadającą ich jeszcze więcej. Źle się bez nich czuł.

— W pubie — odparła Sharon i wstawiła kwiaty do wody. — Miejscowi najwyraźniej sprzedają jajka od kur z ferm mających wybieg.

Moje było trochę… różowawe.

Mike się skrzywił. Otwierał właśnie usta, żeby to skomentować, kiedy od strony portu dobiegł ich jakiś pisk.

Zanim Sharon zdążyła się poruszyć, Mike był już na zewnątrz z desert eaglem w ręku. Kiedy wybiegła za nim na dwór, zobaczyła, jak opuszcza trzymaną oburącz broń i śmieje się zmieszany. Dotarło do niej, że pisk ich córki jest okrzykiem radości i zaskoczenia.

Dopiero po chwili rozpoznała odpowiadający mu szczebiot.

Cally, w towarzystwie Karen, właścicielki obozu, kucała na pomoście i ochlapywała wodą delfina. Mały butlonos odpowiadał terkotaniem na jej każdy okrzyk; Cally najwyraźniej bawiła się, jak nigdy w życiu.

Mike wsunął gigantyczny pistolet za pasek spodni i wszedł na pomost. Słysząc skrzypienie desek, Karen obejrzała się przez ramię i uśmiechnęła.

— Dzień dobry, śpiochy — powiedziała i wstała.

Delfin zaprotestował, ale machnęła tylko ręką i rzuciła mu parę kawałków ryby. Butlonos schwycił je i zajął się czarowaniem Cally, mając nadzieję na więcej.

— Oswojony delfin. — Sharon zmrużyła oczy przed jasnym słońcem poranka. — Normalnie chyba się tak nie zachowują?

— Nie — powiedziała Karen. — Byłam trenerem Shirlie.

Sharon zaskoczona uniosła brwi.

— Gdzie? W Sea World?

— Nie. To było w Instytucie Badań nad Ssakami Morskimi w Marathon. Tak naprawdę tylko tresowane delfiny przyciągały tam turystów, ale ja nigdy nie miałam nic przeciwko temu. Przez lata pracowałam jako trener w Sea World i wierzę, że odwaliliśmy tam kawał dobrej roboty. Robienie gwiazd ze ssaków morskich pozwalało chronić je przed o wiele gorszymi rzeczami, które mogłyby im się przytrafić. Cholera, gdyby nie takie miejsca jak Sea World, nikt nie przejmowałby się delfinami i orkami.

— Więc dlaczego tu się znalazłaś?

— Cóż, kiedy zabrakło turystów, dostaliśmy z Narodowego Urzędu Rybołówstwa Morskiego polecenie wypuszczenia wszystkich naszych podopiecznych. Doszli do wniosku, że skoro nie mogą już stworzyć odpowiednich warunków dla trzymanych w niewoli ssaków, należy je wypuścić.

Mike się oburzył.

— To wariactwo! Nie można tak po prostu wypuścić trzymanego w niewoli zwierzęcia i spodziewać, że przeżyje!

— Oczywiście, że nie można — powiedziała Karen i uśmiechnęła się smutno. — Właśnie to im powiedziałam, podobnie jak kilkudziesięciu innych trenerów. Najbardziej wkurzyło mnie to, że nie udało się tego rozdmuchać w prasie. Urząd po prostu wydał cholerne postanowienie, a prasa miała to gdzieś.

— Niech zgadnę. To „nie było warte reportażu”?

— Właśnie. — Karen kiwnęła głową. — Spotykałam się wtedy z Harrym, więc zamiast wrócić na północ — pochodzę z Chicago — zostałam u niego. Shirlie i cztery inne delfiny w pewnym sensie przypłynęły tu za mną — dodała z szelmowskim uśmiechem.

— Śladem z okruchów chleba? — spytała Sharon, patrząc, jak Cally bez obawy poklepuje trzystukilowego morskiego ssaka.

— Mniej więcej. Kiedyś wypływaliśmy łodzią i zabieraliśmy je, żeby popływały w otwartym morzu. — Karen wskazała zadbany kuter, zacumowany przy budynku recepcji. Mike był pewien, że ostatnio go nie używano. — Po prostu kazałam im płynąć za mną.

— Co stało się z resztą? — zapytał Mike. — Był przecież nie tylko Sea World, ale też Oceanarium w Miami i jedno w St. Augustine…

— Sea World po prostu zabrał zwierzęta nad morze i wypuścił u ujścia Śródlądowej Drogi Wodnej. Nie wiem, co się stało z delfinami i morświnami, ale znaleziono później co najmniej jednego martwego samca orki. Oceanaria zrobiły to samo.

— Cholera — zaklął Mike.

Nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.

— No a co z…

— Ogrodami zoologicznymi? — dokończyła Karen. — I parkami dla zwierząt?

— Właśnie — wtrąciła Sharon. — Co z nimi? Mówili w wiadomościach, że zoo w Atlancie może zatrzymać tylko goryle.

— Na Florydzie jest kilka dużych parków, które przyjęły część zwierząt — powiedziała Karen. — Roślinożerne żyją w parkach i jakoś sobie radzą. Większość mięsożerców trzeba było uśpić. Podobnie jak wszystkie inne zwierzęta, których nie można było zamknąć w rezerwatach.

— To nie w porządku — stwierdził Mike. — Mamy zobowiązania wobec tych zwierząt! Nie prosiły się, żeby je zamykać w zoo!

— Nie tylko ty tak uważasz — powiedziała smutno Karen. — Pisaliśmy do Kongresu, do prezydenta, do wszystkich. Ale wszystkie odpowiedzi były podobne. Skoro brakuje żywności dla ludzi, jak możemy nakarmić zwierzęta?

— Tatusiu, zejdź na ziemię. — Cally przetoczyła się na plecy i skoczyła na równe nogi najbardziej gibkim ruchem, jaki Mike kiedykolwiek widział. — Kiedy skopiesz tyłki Posleenom, możemy znowu je zebrać i uratować, co się da. Do tego czasu musimy skupić się na walce. — Pomacała się po boku. — Cholera. Zapomniałam pistoletu.

— Nie popisuj się — zaśmiał się Mike. — Chyba masz rację, kotku.

Ale i tak mnie to wkurza.

— Wrażliwiec. — Sharon z uśmiechem klepnęła go w ramię.

Karen z rozbawieniem obserwowała całą scenkę, po czym zwróciła się do Cally.

— Chcesz popływać z Shirlie?

— Jasne! — roześmiała się dziewczynka. — Będzie ekstra!

— Więc idź założyć kostium — poleciła Karen i uśmiechnęła się, kiedy Cally odbiegła. — Harry i ja nie uważamy, żeby dzieci to był dobry pomysł — stwierdziła, nie patrząc na Sharon i Mike’a, kiedy Cally zniknęła za rogiem.

Mike się skrzywił.

— Potrafię to zrozumieć.

— Ona naprawdę nosi przy sobie pistolet? — zapytała ostrożnie Karen.

— A ty nie? — prychnął Mike. — Tak. I umie się nim posługiwać.

Wie też wszystko o zasadach bezpiecznego użycia broni. Nie martw się o Cally; Dziadek zamienia ją w eksperta od przeżycia.

— Nasza druga córka jest poza planetą — powiedziała cicho Sharon. Patrzyła na delfina, krążącego po małym porcie. — Mogę się do was przyłączyć?

— Jasne! Im nas więcej, tym weselej. Chłopcy zjawią się pewnie około dziesiątej, kiedy skończą połów. A ty? Przyłączysz się? — zwróciła się do Mike’a.

— Może później. Chyba spróbuję obłaskawić Harry’ego. Mam kilka skrzynek haczyków.

Karen westchnęła z ulgą.

— Byłoby świetnie. Nie masz pojęcia, jak źle nam szło ostatnio.

— Tak — odpowiedział z goryczą Mike — mamy za co dziękować Posleenom.


* * *

Mike położył na ladzie pudełko haczyków i uśmiechnął się.

— Mam jeszcze jedno w samochodzie. I parę innych rzeczy. Mam też puszkę kawy, ale nie mogę dać ci całej.

Harry lekko się uśmiechnął.

— Widzę, że wiesz, jak robić sobie przyjaciół. — Otworzył pudełko i wyciągnął jedno opakowanie haczyków.

— Robiliśmy je z gwoździ i dzieliliśmy przynęty. Ale, wierz mi albo nie, kawę mamy.

Mike sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyciągnął piersiówkę.

— Ale tego pewnie nie. — Wypił łyk i podał flaszkę Harry’emu. — Podzielę się w zamian za trochę informacji.

Harry ostrożnie przyjrzał się przezroczystemu płynowi.

— Jest trochę za wcześnie — powiedział, po czym wypił łyk. Skrzywił się i zakasłał. — A niech to! Jezu, co to jest?!

— Whisky domowej roboty z Georgii — roześmiał się Mike. — Najlepsza. A teraz powiedz, co tu się, do diabła, dzieje?


* * *

Mike nigdy jeszcze nie jadł omletu z mięsem skrzydelników.

Musiał przyznać, że nie był zły, choć trudno mu było przyzwyczaić się do samej myśli. Zebrał resztki z talerza i wytarł ręce podaną mu serwetką. Na wysepce rzeczywiście była kawa. Smakowała lepiej niż ta z puszki, którą przywiózł ze sobą. Wypił kolejny łyk wyśmienitego napoju i odchrząknął.

— Więc wyjaśnijmy to sobie jeszcze raz. Paliwo jest ściśle racjonowane. Tak jest zresztą wszędzie. Ilość paliwa do łodzi zależy od wielkości połowów. Im więcej ryb łowi dana łódź, tym więcej paliwa dostaje.

— Jak dotąd wszystko się zgadza — powiedział Harry i też wypił łyk kawy.

— Prądu nie ma na wysepkach już od miesięcy. Więc potrzebny jest generator, żeby destylować wodę i produkować lód. A paliwo dla chłodni pochodzi z przydziału paliwa dla łodzi?

— Właśnie.

— A ceny ryb spadają co miesiąc razem z porcjami paliwa?

— Tak. Za miesiąc może nam już nie wystarczyć paliwa do łodzi i produkcji lodu jednocześnie. Jeśli nie będziemy mogli przechowywać ryb do czasu przyjazdu ciężarówek, to będzie nasz koniec.

— A co z odłowem, który ukrywasz? — zapytał ostrożnie Mike.

Harry nie dał się zaskoczyć.

— Jakim odłowem? — zapytał spokojnie.

Mike zaśmiał się i wskazał przekaźnik na swoim nadgarstku.

— Mój przekaźnik zanalizował zdjęcia satelitarne tego miejsca z ostatniego roku. Stwierdził, że ukrywasz ponad dwadzieścia procent produkcji.

Harry się skrzywił.

— Te zapasy nie są właściwie… dostępne.

— Może więc powinieneś je udostępnić — powiedział cicho Mike.

Harry westchnął.

— Gdybyśmy to zrobili, przestałoby się nam opłacać ryzykować życie i pracować. — Urwał i zamyślił się na chwilę. — Zapasy składają się nie tylko z ryb. To suszone skrzydelniki i ogony homarów.

Skorupiaki i tym podobne. Łatwiej je przewozić.

— Po diabła ci to wszystko? — zapytał Mike.

— Częściowo na handel wymienny. — Harry uniósł do góry kubek z kawą. — Mamy tu drobnych handlarzy, którzy prowadzą interesy na wyspach i stałym lądzie. Sprzedają suszone skrzydelniki, które wolno się psują, na targu na Florydzie. W Miami dostają towar, którego nie można nabyć na przykład na Kubie, a stamtąd przywożą nam rum i kawę.

— Część zapasów zjadają delfiny. Często same zdobywają żywność, ale nadal uzupełniamy ich dietę. A na boku załatwiamy interesy z handlarzem. — Harry się skrzywił. — Cholerny złodziej.

— Jest aż tak źle?

— Połowę towaru, który nam zabiera, sprzedaje po czarnorynkowych cenach. Na przykład ma dwa worki mąki kukurydzianej, ale oficjalnie sprzedaje tylko jeden, a potem drugi idzie na sprzedaż po maksymalnej cenie.

— Cholera — Mike zmarszczył czoło silniej niż zwykle — nie tak to powinno wyglądać.

— Nie mamy dość paliwa, żeby raz w tygodniu jechać do Miami, nawet raz w miesiącu. Jesteśmy uzależnieni od tego oficjalnego handlarza i wolnych kupców. Ale w ich przypadku to już zupełny czarny rynek.

— A z każdym miesiącem ceny towarów rosną, a ryb spadają?

— Właśnie — potwierdził Harry. Skrzywił się, jakby ugryzł cytrynę.

Mike się zamyślił. Już poprzedniej nocy wpadł na pewien pomysł, ale dopiero teraz się skrystalizował.

— Pozwól, że o coś zapytam, Harry. Co się stanie, jeśli chłodnia nie będzie działać?

— Jak to? Generator musi działać, żeby można było mrozić ryby.

Poza tym destylator jest naszym jedynym źródłem świeżej wody.

— A gdybyś nie miał paliwa do generatora? Co wtedy?

— No, to byłby koniec zabawy — przyznał Harry. — Myśleliśmy już o napędzie wiatrowym albo czymś takim. Wtedy nie byłoby problemu. Do diabła, mam nawet ukryty samochód na prąd. Moglibyśmy naładować akumulator z zapasowych baterii, pojechać do Miami i przywieźć przynajmniej część potrzebnych nam rzeczy. — Pokręcił głową zrezygnowany. — Ale nie mamy silnika wiatrowego, a nie można go teraz kupić. Nawet gdybyśmy mieli pieniądze. Nie mówiąc już o tym, że pierwszy większy sztorm rozerwałby wiatrak na strzępy.

Harry się uśmiechnął.

— Na szczęście nie jest aż tak źle. Nie mamy tu najazdu Wikingów. Przynajmniej na razie.

Mike odpowiedział mu uśmiechem.

— Kto jest twoim elektrykiem?

Harry uniósł ze zdziwieniem brwi.

— Dlaczego mnie o to wszystko wypytujesz?

— Zaraz do tego dojdę — uspokoił go Mike. — Sam zajmujesz się instalacją?

— Nie. Zajmuje się tym jeden człowiek z łodzi Boba Frencha.

— Dobra. Będziemy więc musieli zaczekać, aż Bob wróci, żeby to zainstalować, ale pozwól, że już teraz pokażę ci, co mam ze sobą.


* * *

Dobry dzień, pomyślał Bob French, kiedy płynął łodzią w kierunku No-Name-Key. Świat może i zmierzał ku zagładzie, ale brak turystów i paliwa oraz ograniczenie połowów na handel zmniejszyło obciążenie środowiska i ekosystemy zaczęły się odradzać. Ławice ryb znacznie zwiększyły swoją liczebność już w pierwszym roku przygotowań do wojny. Wyniki połowów były wręcz fenomenalne.

W miejscach, gdzie kiedyś Bobowi z trudem udawało się złapać porządnego lucjana, teraz kręciły się ich tuziny. Więcierze na homary błyskawicznie wypełniały się langustami, a czasem zaplątywał się w nich prawdziwy potwór — olbrzymi homar, jakiego nie widziano na Florida Keys od lat sześćdziesiątych. Bob zawsze uważał opowieści o ogromnych ławicach śledzi i sardynek, dochodzących do kilku kilometrów kwadratowych powierzchni, za zwykłe bajki starych rybaków. W tym roku zobaczył jedną z nich na własne oczy.

Tego dnia jego łódź była wypełniona aż po krawędź nadburcia gigantycznymi strzępielami i lucjanami. Niestety z miesiąca na miesiąc ceny ryb, nawet najbardziej poszukiwanych gatunków, spadały. Oficjalna spółka handlowa płaciła w dolcach wojennych albo — w najlepszym razie — w kredytach federacyjnych. Dolary wojenne celowo poddawano inflacji, i koszty wszystkiego rosły tak samo szybko, jak spadały ceny ryb. Miało być odwrotnie, ale nie było.

Bob, tak jak wszyscy rybacy przypuszczał, że to wynik jakiegoś nieporozumienia, więc pewnego dnia wykorzystał swoją żelazną rezerwę kartek na benzynę i pojechał do Miami ze skargą. Po dwóch dniach włóczenia się od departamentu do departamentu Urzędu Rybołówstwa Morskiego musiał w końcu wrócić do pracy.

I tak był w lepszym położeniu niż inni rybacy. Jego łódź należała do większych i była w dobrym stanie. Dwóch członków jego załogi straciło swoje kutry, gdyż nie mogli spłacić kredytów. Bob niewiele mógł zapłacić załodze — płacił głównie rybami albo sprzętem — ale zawsze było to coś. Członkowie tej małej społeczności trzymali się razem, więc nikt nie głodował, ale też nikt, nawet Bob i Harry, nie miał dużo.

Nie wiadomo było, co się stanie, kiedy rozpocznie się inwazja.

Ale Bob na razie nie chciał o tym myśleć. Dzisiaj trzeba było wypatroszyć całą łódź ryb, a ich zamrożenie zmniejszy już i tak niewielkie zasoby paliwa. Kiedy zbliżył się do portu, od razu poprawił mu się humor. Do przystani zawinął bowiem John Samuels.

Nazywali Samuelsa „Uczciwym Johnem” z przekory. Ten handlarz przewoził swoją osiemnastometrową łodzią małe ładunki towarów między Miami a Kubą. Skupował towary na lewo i sprzedawał je po cenach niższych, niż obowiązywały na czarnym rynku.

Był praktycznie ich jedynym dostawcą alkoholu i tytoniu.

Handlarz siedział na przystani razem z Harrym i przybyszem z Sił Uderzeniowych Floty. Karłowaty mięśniak rzeczywiście był oficerem Floty; jego prezentacja galaksjańskiej technologii zrobiła na nich poprzedniej nocy duże wrażenie. Kiedyś oglądali nagranie z Barwhon i Diess — walka z Posleenami to było prawdziwe piekło.

Bob nie zazdrościł małemu, marszczącemu czoło sukinsynowi jego pracy.

Przybysz najwyraźniej znalazł z Harrym wspólny język. Kiedy łódź Boba wykonała ostatni skręt w stronę portu, ich śmiech przebił się przez cichy terkot diesla. Bob zgasił silnik i łódź podryfowała do nabrzeża; trzeba było oszczędzać każdą kroplę paliwa. Harry i Uczciwy John złapali rzucone cumy, a przybysz wrzucił do wody niedopałek cygara. O ile Bob się nie mylił, było to jedno z hawańskich panatellasów Johna. Żołnierz szybko pozyskiwał sobie ludzi.

— Jak połów? — zapytał John i uścisnął dłoń kapitana, kiedy ten zeskoczył na brzeg.

— Mam ryb jak cholera — odpowiedział gorzko Bob. — Tylko ile ja za nie dostanę?

— Głowa do góry, Bob. — Harry szeroko się uśmiechnął. — Mamy nowych kupców.

Rybak w osłupieniu przenosił spojrzenie z jednej roześmianej twarzy na drugą.

— Jak to?

— FBI zrobiło właśnie nalot na biura twoich kupców, Urzędu Przydziału Żywności Miami i Urzędu Rybołówstwa Morskiego — odpowiedział za nich przybysz.

— Dlaczego, do cholery, mieliby to zrobić? — zapytał zaskoczony Bob. — I w jaki sposób tak szybko się o tym dowiedzieliście?

Na zwykle ponurej twarzy przybysza pojawił się lekki uśmiech.

— Mają obowiązek przeprowadzić śledztwo na każdy oficjalny wniosek galaksjańskiego oficera, a wszyscy oficerowie Floty są także oficerami śledczymi. Poparcie wniosku przez Dowódcę Armii Kontynentalnej dodało im tylko skrzydeł.

— Ta czarna skrzynka na jego nadgarstku to komunikator — wyjaśnił ze śmiechem Harry. — Właśnie dzwonili do niego z FBI. Powiedzieli, że był to najbardziej udana akcja przeciwko czarnemu rynkowi, jaki wykonali od początku mobilizacji. To będzie sensacja na skalę całego kraju.

— Przez jakiś czas będzie jeszcze burdel — ostrzegł go Uczciwy John. — Muszą najpierw znaleźć nowych ludzi, którzy nie podlegają kubańskiej mafii. — Pokręcił głową. — A to nie będzie łatwe. Kubańczycy przyzwyczaili się już, że mogą się szarogęsić w całej południowej Florydzie. Jeden najazd tego nie zmieni.

— Zgłoście się do współpracy — powiedział oficer Floty. — Cały majątek tych przedsiębiorstw został zajęty. Zwróćcie się do FBI, żeby powierzono go wam do czasu zakończenia śledztwa. Może jako ofiary ich działalności dostaniecie go na zawsze. Zdobądźcie potrzebne materiały i przeróbcie waszą łódź na magazyn, żebyście nie musieli korzystać z pośrednictwa Miami.

— Potrzebujemy prądu — powiedział Bob. — Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby silnik dieslowski napędzał aż tak duży generator.

Nawet jeśli będziemy współpracować z całym archipelagiem Keys…

— No cóż, jeśli o to chodzi… — Przybysz wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, a John i Harry głośno się zaśmiali.

Tymczasem załoga łodzi rozpoczęła wyładunek, więc czterej mężczyźni przyłączyli się do pracy. Bob spojrzał na Harry’ego.

— Co ja takiego śmiesznego powiedziałem? — zapytał i dźwignął pięćdziesięciokilową balię ryb, żeby ją podać oficerowi Sił Uderzeniowych Floty.

Krępy karzeł przejął ją bez wysiłku i przeniósł na drugą stronę przystani. Był znacznie silniejszy, niż możnaby sądzić po jego wyglądzie.

— Mike ma dla nas mały prezent — odpowiedział z szerokim uśmiechem Harry.

— Na wakacjach szukałem między innymi miejsc, gdzie możnaby zainstalować skrzynki energetyczne — wyjaśnił Mike. — Chcemy umieścić źródła zasilania na całych równinach nadbrzeżnych, żeby później móc ładować pancerze wspomagane, które utkną za linią wroga.

Na Diess okazało się, że najbardziej upierdliwe jest szukanie źródła mocy. Dlatego teraz mam ze sobą trzy generatory antymaterii. Dysponują taką mocą, że można przez cały rok zasilać małe miasteczko.

Wzruszył ramionami i znowu się uśmiechnął.

— A niech mnie — powiedział kapitan i podał Mike’owi kolejną balię ryb. — Dzięki.

— Cóż, każda jednostka wojskowa, która będzie ich potrzebować, ma pierwszeństwo — dodał Mike. — W zasadzie nie powinniście się do nich podłączać, ale skoro nie macie tu sieci elektrycznej, tej energii nie będzie zużywał cały archipelag. — Znowu wzruszył ramionami i zmarszczył czoło. — W całej tej popieprzonej sytuacji przynajmniej to mogę dla was zrobić. Ale nie przesadzajcie z poborem mocy. To jak ogromna bateria, i kiedy się wyczerpie, nadaje się już tylko do wyrzucenia.

— Dzięki przynajmniej za to. — Harry wyniósł na brzeg ostatnią balię. Trzech członków załogi ładowało już balie na wózki transportowe, żeby przewieźć ryby do chłodni. — To znaczy, że nie musimy marnować paliwa na produkcję prądu i łodzie mogą dłużej pływać. Do diabła, mamy antenę satelitarną i możemy teraz podłączyć telewizję w pubie, żeby wysłuchać wiadomości.

— Dobrze by było znowu móc obejrzeć wiadomości — powiedział z uśmiechem Bob. — Cholera, możemy używać telefonu! — roześmiał się. — A nawet faksu…

— …i komórek… — dodał Harry.

Elektroniczne urządzenia, z którymi dorastali, były dla nich od jakiegoś czasu całkowicie niedostępne.

— Cieszcie się tym, dopóki możecie — powiedział ponuro Mike. — Pierwsza poważna inwazja zniszczy satelity, a wraz z nimi odbiór telewizji.

— Tak — odpowiedział Bob — to prawda. Ale od cholernie dawna mogliśmy słuchać tylko radia. Chciałbym cię o coś zapytać, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

— Strzelaj — powiedział ostrożnie Mike.

— Mówiłeś, że byłeś na Diess?

— Zgadza się.

— W radiu mówili o tym gościu, który dostał Medal. Podobno wysadziło go w wybuchu jądrowym i przeżył. Jak to naprawdę było?


* * *

Sharon zapiszczała i przekręciła się w wodzie, kiedy Herman szturchnął ją w pośladki. Karen zaśmiała się i klepnęła delfina w bok, kiedy przepływał obok niej.

— Musisz na niego uważać. Nieprzypadkowo nazwaliśmy go Herman Hesse[3].

Wszystkie trzy przez większość dnia pływały z wielkimi ssakami morskimi u wybrzeży wysepki po stronie Zatoki Florydzkiej.

Cally mocno trzymała się Shirlie, która ważyła dwieście trzydzieści kilogramów i była najcięższa z całej czwórki. Pozostałe trzy delfiny — Herman, który przylgnął do Sharon, Charlie Brown i Ted — były samcami. Ted popłynął gdzieś po południu na kilka godzin, ale reszta została z nimi.

Basen dawał schronienie rzadkim gatunkom morskich organizmów, które można było wymieniać na drogie towary. Zebrano tu siedem gatunków ukwiałów, kilkanaście gatunków jeżowców, dwa typy homarów i kilka innych zwierząt. Sharon patrzyła, jak Cally nurkuje na małym delfinie na dno basenu. Na głębokości około pięciu metrów ośmiolatka zaczęła plądrować rafę. Zanim się wynurzyła, aby zaczerpnąć powietrza, w jej torbie z kawałka sieci znalazła się gąbka, krab pająkowaty i jeżowiec.

— Jest cudownie — powiedziała Sharon, lekko odgarniając wodę i obracając się tak, żeby mieć na oku Hermana — ale czuję się już zmęczona.

Karen się uśmiechnęła.

— Trochę się to różni od tego, co zwykle robisz, co?

— Troszkę — przyznała Sharon.

Widziała, że delfin próbuje podpłynąć do niej od tyłu.

— Czym się zajmujesz? — spytała Karen.

Do ich dzisiejszej wyprawy przygotowała się bardzo starannie.

Zapakowała lekki posiłek składający się z zimnej sałatki z homara, owoców i świeżej wody. Sharon wzięła koszulkę i dopilnowała, żeby Cally zrobiła to samo. Prażące słońce południowej Florydy mogłoby ich poparzyć. Sharon nasmarowała Cally kremem do opalania.

Siebie nie musiała, gdyż te same nanity, które chroniły żołnierzy Floty przed skutkami promieniowania, radziły sobie tak samo dobrze z oparzeniami słonecznymi.

Sharon patrzyła, jak Cally szykuje się do kolejnej wyprawy do podwodnej rafy. Sama była zbyt zmęczona, żeby nawet myśleć o nurkowaniu, ale energiczna dziewczynka wydawała się tak samo żwawa, jak na początku wyprawy.

— Jestem pierwszym oficerem na fregacie — odpowiedziała, patrząc, jak córka chwyta przechodzącego obok szerokogłowego kraba.

Zwierzęta te ceniono w krajach Orientu jako afrodyzjaki, dlatego u kupców osiągały bardzo wysokie ceny.

— Co to znaczy? Co konkretnie robisz? — zainteresowała się Karen.

Nigdy nie spotkała człowieka, który był w kosmosie.

Sharon w pierwszej chwili nie wiedziała, jak jej to wytłumaczyć. Jak wyjaśnić ciągły niepokój o to, który niezbędny system zaraz wysiądzie i jak statek i ona poradzą sobie, kiedy nadejdzie czas bitwy?

— Głównie czekam, aż skończy się powietrze — powiedziała w końcu i uśmiechnęła się.

Karen zrozumiała, że na razie nie może oczekiwać bardziej wyczerpującej odpowiedzi, więc tylko kiwnęła głową.

— Musimy już wracać.

Wrzuciła prawie pełną sieć do chłodziarki w pontonie. Wyciągnęła uprząż i mrugnęła do Sharon.

— Jak myślisz, czy jeśli zakołyszesz biodrami, uda ci się zwabić tu Hermana?


* * *

Mike wypił kolejny łyk piwa i dmuchnął dymem z cygara. Niebo ciemniało, a słynna purpura karaibskich wieczorów powoli znikała. Dziewczyn nie było przez cały dzień i nadchodziła pora ich powrotu.

— Jeśli to nie raj — powiedział Mike do handlarza — to jest to coś bardzo zbliżonego do raju.

— Rzeczywiście niewiele różni się od raju — przyznał Uczciwy John. — Pod wieloma względami żyje się tu lepiej. A przynajmniej wolniej. Tyle tylko że albo pływasz, albo toniesz, i to czasem dosłownie.

— A co robi Straż Przybrzeżna? — zapytał ze śmiechem Mike.

John też się zaśmiał.

— Ma trzymać w szachu piratów, ale wielu jej członków przydzielono do jakoby ważniejszych zadań, więc Straż nie jest już taka sprawna.

— Straciłeś wiele łodzi?

— Kilka wpadło w ręce piratów. Przynajmniej na to wygląda.

Łodzie po prostu znikają na spokojnym morzu. Handlarze stale prowadzą wojnę z tymi sukinsynami Martinellitos, którzy chcą kontrolować cały tutejszy handel.

Handlarz zmarszczył czoło i spojrzał na swoją łódź, jakby chciał się upewnić, że nic jej nie grozi.

— Masz z nimi duży kłopot?

Handlarz parsknął śmiechem i pokręcił głową.

— Nie… już nie.

Najwyraźniej nie chciał więcej mówić na ten temat.

— Inny problem polega na tym, że wiele łodzi się psuje; pływają dłużej, niż powinny. Poza tym handlarze nie są prawdziwymi żeglarzami, którzy wiedzieliby, jak nawigować za pomocą wiatru i gwiazd.

Kiedy więc stracą GPS, naprawdę się gubią. Jeden chciał popłynąć tylko z Los Pinos do Key West. Odcinek ma może dwieście mil.

Głupi skurwiel wylądował aż koło Bermudów. Bez masztów, bez słodkiej wody, na wpół obłąkany. Nigdy nie zrozumiem, jak, u diabła, można minąć Bahamy i ich nie zauważyć. — Kapitan wciągnął do płuc dym z cygara. — Przecież nie mógł być aż tak nawalony.

Cholera, i on chce jeszcze wrócić na morze.

Mike zaśmiał się ponuro. Sam miał własną listę dokumentnie spieprzonych akcji, poczynając od działań wojsk ekspedycyjnych na Diess.

— Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść. — Zatoczył koło ręką, w której trzymał butelkę. — Gdzie się wszyscy, u licha, podziali? Rozumiem turystów, ale emeryci?

Na całej Florydzie mieszkało wielu emerytów. Niektórzy wprawdzie zostali wezwani do wojska, ale to był tylko mały procent. Gdzie podziała się reszta?

— To się działo stopniowo — zaczął mu tłumaczyć Uczciwy John.

— Nie tylko tu, ale na całej Florydzie. Najpierw zaczęło ubywać turystów. Później każdy, kto tylko potrafił utrzymać młotek albo obsługiwać prasę, nie obcinając sobie przy tym palców, ruszał na północ w poszukiwaniu pracy. Właśnie wtedy Urząd Rybołówstwa przywrócił połowy sieciowe na wodach Florydy i niektórzy próbowali się tym zająć. Kiedy odkryli, jakie to trudne, większość z nich też wyjechała. A potem wojsko wchłonęło wszystkich młodych ludzi.

Uśmiechnął się i zaciągnął cygarem.

— Sam miałem zostać wezwany do wojska — zaśmiał się. — Ale wolny handlarz jest „ważnym ogniwem produkcji wojennej” — co nie wymagało nawet większych nacisków na pewnego kongresmana — więc przekonałem komendę uzupełnień, że nie warto robić ze mnie nafaszerowanego prochami starszego żołnierza. W każdym razie zanim się zorientowaliśmy, liczba mieszkańców Florida Keys spadła poniżej dwudziestu tysięcy. To byli głównie emeryci. Domy spokojnej starości i centra opieki zaczynały mieć problemy z pielęgnowaniem swoich podopiecznych, bo po prostu brakowało obsady. Przejście huraganu Eloise było świetnym pretekstem do ewakuowania emerytów, którym nie można było „zapewnić dostatecznej opieki”. Dlatego na Key West zostali tylko rybacy i ich rodziny.

Federalne prawo głosi, że elektrownie Florydy muszą dostarczać nam energię. Ale po przejściu Eloise przepis ten „zawieszono na czas nieokreślony”, bo, jak powiedzieli, brakuje części zamiennych.

To było w zeszłym roku. I tak właśnie — zakończył — doszło do tego, do czego doszło.

Wciągnął w płuca kolejną porcję dymu z cygara i napił się whisky, którą przywiózł Mike.

— Zaschło mi w gardle. Od wieków tak dużo nie gadałem.

Mike w zamyśleniu zaciągnął się dymem z cygara. Whisky dziadka O’Neala miała łagodny smak, więc handlarz pił ją duszkiem, jak wodę. Ale w końcu alkohol musiał zacząć na niego działać.

— Nie rozumiem jeszcze jednego — zastanowił się Mike. — Gdzie ich wywieźli? Mam na myśli emerytów.

— Niektórzy pojechali w głąb półwyspu. Wielu trafiło do wielkich, podziemnych miast, które teraz budują — powiedział John. Zaciągnął się po raz ostatni i wrzucił niedopałek do wody. — Wojna ma jedną zaletę. Nie tylko spadła cena marychy, ale i gliniarze ze Straży Przybrzeżnej przymykają oczy, jeśli masz przy sobie działkę.

— To szaleństwo — stwierdził Mike.

— Czemu? — zaśmiał się John. — Muszą zająć się prawdziwą wojną, a nie „wojną narkotykową”.

— Nie — odpowiedział Mike z nutą zniecierpliwienia w głosie — mówię o podziemnych miastach. Jeszcze nie zostały ukończone. Nie wydaje mi się, żeby już mogły przyjąć dziesiątki tysięcy staruszków! Kto się tam nimi zajmie, do diabła?

— Nie mam pojęcia. — Uczciwy John poklepał się po kieszeniach.

— Cholera — mruknął i wstał. — Pójdę na łódź, skończył mi się tytoń.

Zrobił krok naprzód i wpadł do wody. Wypłynął na powierzchnię, wymachując gwałtownie rękami, i rozejrzał się wokół.

— Gdzie są te cholerne delfiny, kiedy człowiek ich potrzebuje? — wybełkotał.

Mike spojrzał w stronę chylącego się ku zachodowi słońca i uśmiechnął się.

— Radujcie się, albowiem zbawienie jest bliskie — zażartował i wskazał na morze, gdzie pojawiła się właśnie grupa ludzi i morskich ssaków.

— Hej, Herman! — krzyknął Uczciwy John. — Podaj płetwę staremu pijakowi, kolego! — Chwycił zwisającą z pomostu linę, spojrzał w górę i uśmiechnął się do Mike’a. — I pomyśleć, że mógłbym być teraz w komendzie uzupełnień.

Mike przytaknął odrobinę ironicznie.

— Przyznaję, że nie byłby to raczej najlepszy pomysł.

Загрузка...