Dobrze, że jaskini nikt nie zajął. Przecież mógł w niej skryć się niedźwiedź, albo coś jeszcze gorszego, któraś z tych nocnych bestii krążących jak zjawy wokół ogrodzenia. Czasami te zwierzęta próbowały nawet przerwać kolczaste zasieki, ciągnąc do ludzkich siedzib, a zarazem się ich bojąc Kiedyś, chyba ze trzy lata temu, Marianna przyniosła z lasku koźlątko, malutkie jeszcze, sięgające jej do pasa. Kozioł miał przenikliwy głos i darł się jeszcze gorzej niż bliźniaki. Zielona włochata trawa zwisała do ziemi, zwierzak tupał opancerzonymi nogami i wrzeszczał wniebogłosy.
— Beczy — powiedział wówczas z satysfakcją Veitkus. — Uwielbiał głosy zwierząt domowych.
— A więc będzie kozłem — powiedział Tomasz, który już wówczas nadawał nazwy nieznanym przedmiotom i zwierzętom.
Kozioł dożył w wiosce do zimy, kiedy noc trwa niemal bez przerwy. Przywykł do ludzi, prawie nie gryzł i sterczał ciągle w warsztacie Siergiejewa, bo tam było ciepło. W tym warsztacie Siergiejew robił meble i naczynia. Oleg lubił mu pomagać. Podobało mu się robienie rzeczy. A potem w nocy przyszły nocne bestie i uprowadziły kozła. Marianna znalazła kilka strzępków zielonej sierści na cmentarzu. Ale to było już wiosną, więc mogła się pomylić.
Veitkus powiedział wtedy:
— Rozwój hodowli trzeba będzie odłożyć na czas nieokreślony.
— Tym bardziej — dodało Aggie — że tyle było z niego pożytku, co ze psa gnoju.
Jaskinia miała jedną wadę — szeroki wlot. W poprzek otworu rozpięli namiot z rybich skór i rozpalili ognisko, bo nocne bestie nie lubią ognia. W jaskini było prawic ciepło i Oleg z rozkoszą wyciągnął się na gładkich kamieniach. Marianna położyła się obok niego.
— Okropnie się zmęczyłam — powiedziała. — I bałam się.
— Ja też — odparł Oleg cicho. — Wydawało mi się, że i tyłu ktoś idzie.
— Dobrze, że nie wiedziałam — powiedziała Marianna.
Dick łupał drewno. Wzięli ze sobą najlepsze, takie, które wolno się pali. Tomasz rozwiązał worek z grzybami i wyjął kociołek na trójnogu.
— Oleg — powiedział — podaj wodę.
Woda była w worku Olega, w naczyniu z tykwy. Tomasz musiałby zrobić najwyżej dwa kroki, żeby wziąć wodę samemu. Chłopak zrozumiał, że Tomasz powiedział to w celach wychowawczych. Nie chce rozkazywać Olegowi, żeby wstał i zajął się jakaś robotą, nie chce go zawstydzać. Chociaż, co tam jest do roboty? Namiot już rozwiesili razem, ognisko rozpalili. Następnego dnia będę mniej zmęczony, to zajmę się gospodarstwem Przecież dziś taszczyłem worek Marianny.
Oczywiście nie powiedział tego na głos i nie zdążył wstać, kiedy Dick wyciągnął długą rękę, chwycił worek Olega i podsunął go Tomaszowi.
— Niech odpoczywa — powiedział bezbarwnym, obojętnym tonem — Zmordował się, niósł dwa worki.
— Niech poleży — zgodził się Tomasz.
Oleg usiadł.
— A co trzeba zrobić? — zapytał Kiedy trzeba, to zawsze zrobię.
— Poczekaj. Tomaszu — powiedziała Marianna — Sama zrobię zupę. Ty przecież nie wiesz, ile grzybów trze ba włożyć.
— Miałem wrażenie — powiedział Dick — że za nami ktoś szedł.
— Ty również? — wykrzyknął Oleg.
Zaraz potem usłyszeli czyjeś ciężkie kroki za zasłoną Dick porwał dzidę, a Tomasz pochylił się nad ogniskiem, gotowy chwycie płonącą głownię. Kroki umilkły. Było bardzo cicho Słychać było, jak pojedyncze krople deszczu kapią z nawisu nad wejściem do jaskini.
— Akurat zdążyliśmy — odezwała się Marianna.
— Cicho!
Ale za błyszczącą zasłoną z rybich skór nic się nie działo.
Dick trzymając broń w pogotowiu podszedł do zasłony, ostrożnie odsunął róg i wyjrzał na zewnątrz.
Oleg patrzył na jego szerokie, napięte plecy i czekał. Trzeba by również wziąć dzidę. Ale przecież pali się ognisko. To sprawa Dicka. Niesprawiedliwość tej myśli była dla niego oczywista, ale nie mógł inaczej myśleć, bo jego sprawa, jego robota polegała na czymś innym Miał zobaczyć to, co nie interesuje pozostałych. Stary bardzo na niego liczy. Najgorsze jednak, że nie wie, czy spełni jego nadzieje, tym bardziej, że z upływem lat stają się one dla starca coraz bardziej abstrakcyjne i iluzoryczne.
Marianna krzątała się przy ognisku, przebierało grzyby i suszone słone jagody, które zawsze gotowało osobno, a dopiero później mieszała. Dziewczyna klęczała, rękawy kurtki miała zawinięte, a szczupłe ręce całe pokryte bliznami i siniakami. Oleg pomyślał, że ręce Marianny są piękne, o blizny to drobiazg — wszyscy mają blizny.
Tomasz również patrzył na zwinne ręce Marianny, przyglądał się obrządkowi, który dla niego, obcego tu przybysza, nie miał żadnego sensu. Widział blizny na jej rękach, cenę, którą las wziął za naukę, i myślał o przepaści, jaką wioska kopie między nim a tymi wyrostkami, dzikusami, którzy teraz znakomicie wyśpią się na kamieniach, nie przykrywając się niczym i nie czując wilgotnego, przejmującego do szpiku kości zimna… A zapach tych roślinnych ośmiornic, które nazywają grzybami, nie wzbudza w nich obrzydzenia, bo do niego przywykli… Zresztą dzieci też pachną tu inaczej niż w domu. Nawet własne dzieci. I ośmioletnia Ruth może nie zginąć sama w lesie, a w każdym razie nie umrze w nim z głodu, bo las dla niej jest wprawdzie miejscem niebezpiecznym, groźnym i podstępnym, ale swojskim. I jeśli on, Tomasz Hindt, jest w tym lesie człowiekiem, to oni są w nim jak jelonki, zające albo nawet wilczki — nie najsilniejsze, ale sprytniejsze od wielu innych, więc potrafią przeżyć. Marianna wyszczerzyła zęby jak dzikie zwierzątko, nadgryzła podejrzany grzyb, pisnęła i rzuciła go do kąta. Grzyb jak grzyb, wszystkie grzyby to trujące paskudztwo. Znowu ktoś przeszedł ciężkim krokiem, omal nie dotykając półprzeźroczystej zasłony. Cholerne duchy ciemności. Łażą słonie, nie zdziwię się, jeśli jadowite. Dzieciaki są pomocne, chociaż diabli ich tam wiedzą. Dick tak wygada, jakby zaraz gotów był rzucić się w pościg za szakalem. Oleg jest naturalnie od niego słabszy. Niezły chłopak, niegłupi, ale Borys zupełnie niepotrzebnie faszeruje go swoimi idealistycznymi teoriami. Wioska musi żyć. Dziś, jutro. Nie wiem, kiedy zaczniemy budować miasta, wystrzeliwać sztuczne satelity. Za tysiąc lat? Ale również po to trzeba wyżyć dzisiaj.
Zasłona drgnęła. Widocznie nocny gość postanowił ją zerwać. Tomasz chwycił głownię i uprzedzając Dicka wybiegł w ciemność, we mgłę. Czarny cień odpływał, roztapiał się w szarym tumanie, jakby jakiś dowcipniś ciągnął za sobą balon.
— Nie wiem, co to jest — powiedział. — Nigdy czegoś podobnego nie widziałem.
— Trzeba będzie dyżurować przy ognisku — powiedział Dick.
— Ja zupełnie nie jestem śpiący — zaofiarował się Oleg.
— Przydałby się nam pistolet — westchnął Tomasz. — Przyzwoity pistolet strzelający ogniem ciągłym.
— Za pięć minut będzie zupa — powiedziała Marianna. — Bardzo smaczna zupa. Ciocia Luiza dała nam na drogę same prawdziwki.
Gdzieś bardzo daleko coś mlasnęło, sapnęło. Potem rozległ się lekki tupot niezliczonych nóg i beczenie. Chóralny, rozpaczliwy bek.
Marianna zerwała się na równe nogi.
— Kozły!
— Twojego już dawno zjedli — mruknął Dick. — Kto je tak goni?
— Jadowity słoń — nieoczekiwanie dla samego siebie powiedział Tomasz.
Dick roześmiał się:
— Tak właśnie będziemy je nazywać.
Beczenie zmieniło się w wysoki krzyk, podobny do płaczu dziecka. Potem wszystko ucichło. I znowu rozległ się tętent.
— Myślę, że wypuszcza je muchomor — powiedział Oleg.
— Kogo? — zapytał Dick.
— Jadowite słonie.
— To są złe duchy, zjawy. Krystyna mi mówiła — odezwała się Marianna.
— Złych duchów nie ma — powiedział Oleg.
— No to spróbuj zapuścić się głębiej w las! — wykrzyknął Dick.
— Cicho! — rozkazał Tomasz.
Całkiem blisko przemknęły kozły. Za nimi miękkim krokiem pędził prześladowca. Ludzie cofnęli się za ognisko, aby mieć je miedzy sobą a zasłoną. Przygotowali broń, Nieznane zwierzęta są straszne, gdyż nie wie się, jakie są ich zwyczaje.
Zasłona podskoczyła, pękła na ukos i do jaskini wpadła zielona, włochata istota. Była wzrostu człowieka, ale krągła, czworonoga, z kościstym grzebieniem sterczącym z kudłów, niczym łańcuch stromych wzgórz z gęstego lasu.
Zwierze dygotało. Jego malutkie czerwone ślepia gapiły się na ludzi z tępą rozpaczą.
Dick wycelował starannie kusze, chcąc ubić je jednym strzałem.
— Stój! — krzyknęła Marianna — To przecież kozioł!
— Słusznie szepnął Dick, nie ruszając się z miejsca. — To mięso.
Ale Marianna już obeszła ognisko i zbliżało się do kozła.
— Poczekaj. — Tomasz chciał ją powstrzymać, ale dziewczyna odtrąciła jego rękę.
— To mój kozioł — powiedziała.
— Twój już dawno zdechł — odparł Dick, — ale jego ręka trzymająca kuszę opadła. Mięso jeszcze mieli, a zabijać bez potrzeby Dick nie lubił. Myśliwi zabijają tylko tyle, ile mogą unieść.
Kozioł zaczął się wolno cofać i znieruchomiał. Widocznie to, co czaiło się na zewnątrz, było po stokroć gorsze od Marianny. Dziewczyna pochyliła się, szybko wyjęła z worka smaczny suszony grzyb i podała go zwierzęciu. Kozioł westchnął, powąchał, rozdziawił hipopotamią paszczękę i posłusznie schrupał poczęstunek.