Już zupełnie się rozwidniło i teraz, kiedy najgorsze było już za nimi, wszystkim okropnie zachciało się jeść. Ale żeby zaspokoić głód, trzeba było jak najszybciej zejść na ziemie i odszukać worek z żywnością.
— Ruszamy — powiedział Dick, biorąc kuszę do ręki, żeby być przygotowanym na każdą niespodziankę. — Ty, Marianna, pójdziesz w środku.
— Nie — powiedział Kazik. — Co jeszcze?
— Zapomniałeś, że mamy schodzić.
— No i co z tego?
— Wezmę linki.
Dick stanął. Zrozumiał, że Kazik ma rację.
Natychmiast jednak wyłonił się problem, w jaki sposób zdobyć potrzebne linki. Spróbowali pociągnąć za jedną z nich, ale nic to nie dało, bo sieć obejmująca powłokę była bardzo mocno spleciona. Wciągnąć do góry całego balonu też się nie udało, gdyż kosz był zbyt ciężki, a ponadto nogi ślizgały im się po obłym grzbiecie gigantycznego konaru.
— Czekajcie — powiedział Kazik po chwili szarpaniny i, zanim Dick zdołał go powstrzymać, ześlizgnął się w dół po lince, skrył się we mgle i wrócił po jakichś pięciu minutach zasapany, ale zadowolony. Pociągnął za linkę, po której się wspinał i linka wolno popełzła do góry.
Linka była mocna i długa. Kazik zwinął ją i przewiesił przez ramię. Było mu ciężko, ale nie dał tego po sobie poznać.
Przez ten czas, kiedy Kazik schodził w dół, żeby odciąć linkę od kosza, Dick przesunął się do przodu, do miejsca, w którym konar wtapiał się w główny pień drzewa. Na żadne niebezpieczeństwo się tam nie natknął. Marianna też nie traciła na próżno czasu i, przykucnąwszy, odcięła kawałek gałęzi. To było drewno, prawdziwe drewno z twardą grubą korą, śliską i zwartą z wierzchu, ale o wiele luźniejszą i łatwiej poddającą się nożowi w głębi. Z tego powodu konar lekko uginał się pod stopami.
Ruszyli w stronę pnia. Marianna spostrzegła, że Kazik ugina się pod ciężarem liny i zrozumiała, że chłopak za nic nie zgodzi się z nią rozstać. Dlatego powiedziała:
— Słuchaj, Kazik, nie ma sensu bezużytecznie dźwigać tej liny. Uważam, że lepiej będzie związać się nią, bo kiedy któreś z nas się poślizgnie i upadnie, pozostali go utrzymają.
— Wspaniale! — ucieszył się Kazik. — Zupełnie jak alpiniści atakujący Everest.
Ani Dick, ani Marianna nie pamiętali, co to jest Everest i czym zajmują się alpiniści, ale powstrzymali się od pytań.
Obwiązali się linką, która okazała się tak długa, że nie przeszkadzała w marszu.
W ten sposób doszli do końca konaru, do miejsca, w którym łączył się z pniem. Wówczas stało się jasne, że ten konar jest w istocie jedną z gigantycznych lian, z których było splecione drzewo. Cała różnica polegała na tym, że ta akurat liana odchyliła się od wspólnego pnia pod niemal prostym kątem. Konar nie wtapiał się w pień, jak to się dzieje w zwyczajnym drzewie, tylko wchodził do jego wnętrza, rozsunąwszy sąsiednie liany. Wyglądało to tak jak warkocz, z którego wymsknęło się pasemko włosów. W tym miejscu nad konarem wytworzyła się, zwężając się ku górze, szczelina niknąca we mgle jak tunel, ciemny i mroczny, którego ściany pokrywały nieprzyjemnie podrygujący mech i porosty.
Zatrzymali się przed wlotem do tego tunelu, nie wiedząc, co robić dalej — zagłębiać się w ciemność czy poszukać innej drogi w dół.
Marianna ostrożnie dotknęła mchu. Znała go. Taki sam strachliwy mech, kurczący się pod lada dotknięciem, tylko mniej bujny spotykała często na drzewach w głębi lasu. Nie nadawał się do jedzenia, bo był gorzki, ale czasami trafiały się w nim orzeszki, coś jakby pasożyt mchu, jędrne, chrupiące i prawie bez smaku. Zazwyczaj jadła je tylko dzieciarnia, bo były mało sycące. Ale teraz nawet takimi orzeszkami by nie pogardzili.
Kiedy Marianna bezskutecznie szukała orzeszków w mchu, Dick ostrożnie, na długość linki zagłębił się w szczelinie. Z każdym krokiem gigantyczna liana biegła coraz bardziej stromo, niczym wodospad spływała w głąb pnia. Dick poślizgnął się i upadł na brzuch, żeby nie stoczyć się w dół, w czarną otchłań i nie pociągnąć za sobą pozostałych. Potem wygramolił się z powrotem.
— Będziemy schodzić po wierzchu — powiedział. — Niczego nie znalazłaś?
— Nie — odparła Marianna.
— Pić mi się chce — powiedział Dick.
Odwiązał linkę i owinął jej koniec wokół gałęzi, które niczym krzaki wyrastały z konaru tuż przy pniu. Kazik, umocowawszy drugi koniec przy pasie, zaczął się opuszczać w dół po pniu, chwytając rękami za nierówności kory i rośliny zagnieżdżone w jej pęknięciach.
Dick stale miał się na baczności. Nie liczył na wytrzymałość gałęzi i w każdej chwili spodziewał się szarpnięcia — jeśli gałęzie puszczą, będzie musiał utrzymać ciężar Kazika. Bał się tego, bo nawet samemu utrzymać się na śliskiej, obłej powierzchni konaru było niełatwo.
A Kazik tymczasem schodził bardzo wolno. On również był ostrożny. Ciągle zerkał w dół, starając się wypatrzeć przez mgłę, czy nie ma tam jakiegoś sęka, czy innego konaru, i dla polepszenia nastroju wyobrażał sobie, że jest ziemskim alpinistą.
Nieoczekiwanie spostrzegł ostry sęk sterczący z pnia nieco w bok od jego drogi i wyciągnął rękę, aby się go przytrzymać. W chwili, gdy go dotknął, sęk rozdzielił się na dwa zębate ostrza i tylko błyskawiczny refleks uratował mu rękę. Zdążył cofnąć palce, ale mimo wszystko noże po nich chlasnęły. Linka napięła się. Dick uchwycił ją silniej i zawołał z góry:
— Co ty tam robisz?
Kazik nie od razu odpowiedział. Krew tryskała z dłoni rozciętej nożami, które okazały się być szczękami wielkiego owada kryjącego się w norze wyciętej w korze drzewa i czyhającego na zdobycz. Ręki nie było czym opatrzyć. Kazik Uniósł głowę i krzyknął:
— Nic, zadrapałem się. Tutaj siedzi taki parszywiec i gryzie.
— Ostrożnie — odpowiedział Dick. — Bardzo się zadrapałeś?
— Nie bardzo. Idę dalej.
Widocznie jednak zapach krwi wzbudził w parszywcu ochotę na śniadanie, bo owad zaczął wypełzać z nory. Za szczękami, które nerwowo otwierały się i zamykały jak monstrualne nożyce, ukazało się segmentowane ciało, które zdawało się nie mieć końca.
— Oho! — wykrzyknął Kazik.
— Co? — zapytał Dick.
— Długi jest.
Kazik, trzymając się linki zdrową ręką, drugą wyciągnął nóż i kiedy parszywiec, teraz już podobny do wielkogłowego tęczowego węża przebierającego mnóstwem malutkich nóżek podbiegł do niego, jednym chlaśnięciem odciął mu głowę. Ciało węża nadal żwawo, ale teraz już chaotycznie biegało po pniu, a głowa spadła w dół i wówczas jakieś trzy metry poniżej z pnia błyskawicznie wyprysnęły inne szczypce, chwyciły głowę współbrata i wciągnęły do nory.
Ręka mocno bolała, pewnie od jadu.
— Tu trzeba schodzić ostrożnie — powiedział Kazik. — Te parszywce naryły nor i tylko czekają.
— Może cię podciągnąć? — zapytał Dick.
— Nie, na odwrót. Będę się spuszczał szybciej, nie dotykając pnia. Tam w dole coś jest.
Nie zwracając uwagi na ból, chwycił linkę obiema rękami i ześlizgnął się w dół.
Przykrywki nor, w których gnieździły się parszywce, otwierały się z trzaskiem, wyskakiwały z nich nożycowate szczęki, ale na szczęście Kazika nie sięgały.
Nieoczekiwanie biała wata mgły odsunęła się w bok i Kazik zobaczył, że koniec linki leży w wodzie. Przez moment łudził się nawet, że drzewo okazało się znacznie niższe niż się obawiali i dlatego widzi już ziemię. Ale to była tylko sadzawka rozlana między dwoma zrośniętymi pniami. Sadzawka była długa i wąska, wokół niej rosły krzewy, a dwie niewielkie sosenki.
Kazik zaczął się spuszczać jeszcze szybciej, ale kiedy do powierzchni wody zostały jakieś trzy metry, nie wytrzymał bólu i puścił linkę. Wpadł z pluskiem do sadzawki, kryjąc w niej razem z głową.
Wyskoczył na powierzchnię, dotarł do porośniętego trawą brzegu, usiadł na nim i natychmiast powrócił ból w ręce. Nie chciał jednak mówić o tym Dickowi i dlatego zaczął spokojnie mu tłumaczyć, że znalazł sadzawkę, a kiedy Marianna i Dick będą schodzić w dół, niech lepiej nie dotykają pnia.
— Wypalę je — powiedział Dick. — Mam blaster.
— Lepiej nie — odpowiedział Kazik. — Blaster może nam jeszcze przydać, a tych parszywców jest zatrzęsienie. Ale nie zdążą chapnąć, jeśli będziecie się szybko spuszczać po lince.