Tego dnia, kiedy po raz pierwszy zdecydowali wznieść się bez liny, z Olegiem poleciał Siergiejew. Doczekali bezwietrznej pogody i wystartowali. Balon leciał pewnie i spokojnie. Oleg potrafił już się z nim obchodzić, poznał wszystkie jego narowy. Kiedy mijali pułap określony przez długość liny, Oleg wychylił się z kosza i pomachał ręką ludziom zebranym w dole. Znowu była tam cała osada, jak w dniu pierwszego lotu. Oleg odszukał wzrokiem Mariannę. Machał do niej, ale nikt poza Marianną się tego nie domyślał. Balon wznosił się leniwie, ale uparcie. Oleg podświadomie czekał na szarpnięcie zatrzymującej ich liny. Lot trwał, a horyzont coraz bardziej się rozszerzał ku mgiełce kryjącej skraj ziemi. Osada stała się gniazdem mszyc, a las bezbrzeżnym morzem. Nagle ściemniło się. Opadający z góry jęzor obłoku zasłonił horyzont.
— Może zejdziemy w dół? — zapytał Siergiejew.
— Nie — powiedział Oleg. Zdziwiło go pytanie Siergiejewa, bo przecież od samego początku zamierzali przebić warstwę chmur i zobaczyć niebo. Siergiejew milczał.
Było bardzo cicho, wręcz niewiarygodnie cicho. Olegowi wydało się, że nigdy w życiu nie słyszał takiej ciszy.
Balon jakby zawisł w powietrzu, ale jednak wznosił się, gdyż kłaki gęstej mgły wolno opadały przed oczami. Na tej wysokości było zimniej niż na ziemi. Krawędź kosza zwilgotniała.
— Według mnie przestaliśmy się wznosić — powiedział Siergiejew. Oleg sięgnął do palnika i zwiększył płomień.
Zrobiło się jeszcze ciemniej, a wraz z ciemnością zaczął podkradać się strach. Oleg patrzył na Siergiejewa i myślał: oto szczęśliwy człowiek, który wcale się nie boi, a ja nie wiem, dokąd nas niesie i czy kiedykolwiek wydobędziemy się z tej mokrej waty. Nie wiedział, że Siergiejew boi się bardziej niż on, ponieważ dopiero drugi raz znalazł się w gondoli lecącego balonu, mając przy tym świadomość, iż wystarczy jakieś zawirowanie powietrza, aby zniosło ich w bok, ku górom, a nawet rozbiło o ziemię.
— Zrzucę balast, dobrze? — zapytał Oleg.
Pytanie było retoryczne, bo przecież dowódcą balonu był on, a Siergiejew uznawał jego zwierzchnictwo w powietrzu. Dodatkowe worki balastu zostały zabrane na pokład właśnie w tym celu. Umówiono się nawet, że po starcie balonu wszyscy mieszkańcy osady odsuną się jak najdalej od polany, żeby worek balastu przypadkiem nie spadł komuś na głowę.
Siergiejew pomógł Olegowi zrzucać worki. Po każdym kosz drgał, a balon skakał w górę, jak zmęczony pływak, który wynurza się na powierzchnię, żeby zaczerpnąć łyk powietrza.
I nagle nieco się przejaśniło. Światło było dziwne, nieznane. Oleg domyślił się, że wkrótce wyłonią się z chmur.
Wyskoczyli z nich w miejscu, które wyglądało jak dolina między wypiętrzonymi obłokami. Otaczała ich jeszcze szara wata, ale nad głowami świeciły już gwiazdy. Oleg spostrzegł, jakim wstrząsem stał się ten widok dla Siergiejewa, który od wielu, wielu lat nie widział gwiazd.
Siergiejew znieruchomiał z głową zadartą do góry. W ogromie balonu odbijały się chmury, ale między jego krągłymi bokami a ścianą mgły jarzył się czysty granat nieba upstrzonego gwiazdami. Przy tym było jasno, zupełnie jasno, bo z prawej strony gorzało słońce. Było jednocześnie zimno jak w górach i gorąco od słońca.
A balon wciąż się wznosił, pozostawiając w dole chmury, które wydawały się miękkie, ale wystarczająco wytrzymałe, aby iść po nich, lekko zapadając się jak w biały mech.
Siergiejew pierwszy się ocknął i powiedział:
— Przykręć palnik, bo nas zniesie.
Oleg usłuchał.
Milczeli i patrzyli na niebo, na chmury. Nie chciało się im wracać na dół, chociaż bardzo już zmarzli.
I w tym momencie Oleg spostrzegł dziwną rzecz.
Po niebie szybko i zdecydowanie przesuwał się czarny punkt.
Pojawił się na skraju pola widzenia i Oleg z początku zauważył nie sam punkcik, lecz ciągnący się za nim wspaniały ogon, biały i prosty, niczym strumień pary tryskający z cienkiej rurki.
— Siergiejew — powiedział Oleg. — Popatrz. Co to może być za zwierzę?
Siergiejew odwrócił się. Punkcik zbliżał się do balonu zasłaniającego połowę nieba i lada moment gotów był się za nim skryć. Siergiejew powiedział:
— To niemożliwe!
— Co? — Oleg usłyszał w głosie Siergiejewa nieprawdopodobne zdumienie.
— To jest samolot!… Albo rakieta… Albo… W każdym razie to musiało zostać zrobione przez człowieka!
Czarny punkcik zniknął i Siergiejew pospieszył na drugą stronę gondoli. Oleg poszedł za nim. Kosz się przechylił.
Nie zważając na przejmujący ziąb zaczekali, aż czarny punkt wypłynie zza powłoki i ruszy dalej wprost przed siebie, zostawiając zrazu cienki, a potem wciąż rozszerzający się ogon.
— Jak to przez człowieka? — zapytał Oleg bardzo nieśmiałym głosem. — Przecież tu nikogo nie ma. Może to jest ptak?
— Policz sobie szybkość i pułap — odparł Siergiejew. — Myślę, że to jest próbnik.
— Co?
— Badawcza sonda atmosferyczna. Leci z prędkością około dwóch tysięcy kilometrów na godzinę na wysokości od dziesięciu do piętnastu kilometrów. Takich próbników używają wyprawy geologiczne.
— To znaczy, że ktoś tu jest?
— To znaczy, że ktoś tu jest! — odparł Siergiejew, patrząc na słońce, aby określić kierunek lotu próbnika.
Sonda zaczęła, się obniżać. Dokładnie widzieli, jak zniża się i redukuje prędkość. Biały ślad urwał się niedaleko warstwy chmur.
— Schodzimy w dół — powiedział Siergiejew.
— Dobra — zgodził się Oleg. — Potwornie zmarzłem.
Wylądowali na bagnie i potem cała osada do wieczora wyciągała z niego balon. Wszyscy utaplali się jak nieboskie stworzenia i przemokli, ale nikt na to nie zwracał uwagi. To nie było ważne.
Ważne było to, że na planecie znajdują się ludzie. Inni ludzie.