Statek nie chciał go wpuścić do środka.
Właz pasażerski był uchylony, ale nie sposób było do niego dotrzeć, gdyż znajdował się na wysokości co najmniej trzech metrów. Trapu nie zdołano opuścić albo po prostu nie miał kto tego zrobić. Luk ładunkowy zaklinował się przy upadku. Pawłysz obszedł statek dokoła i zrozumiał, że znalazł się w sytuacji kota, któremu postawiono przed nosem śmietanę w dzbanku z wąską szyjką. Brnąc w kopnym śniegu złapał się nagle na myśli, że w gruncie rzeczy nie chce dostać się do środka „Polusa”, gdyż lęka się widoku nagłej, dawno zamarzniętej na kość śmierci.
Jednocześnie w głębi duszy liczył… Na co? Uświadomił to sobie: miał nadzieję, że pozostał przy życiu ktoś, kto zdołał uruchomić kuter planetarny i wystartować w kosmos.
Bezsens tej myśli był tak oczywisty, że Pawłysz aż się skrzywił. Wiedział przecież doskonale, co to za statek, wiedział, jak dawno zaginął bez wieści. Ostatnią łączność „Polus” miał z bazą Floty przed wejściem w skok w zupełnie innym sektorze przestrzeni. Coś mu się przydarzyło w trakcie skoku. Statek nie wyszedł z niego i przepadł jak kamień w wodę, co zdarza się skrajnie rzadko, raz na kilkadziesiąt lat.
A teraz okazało się, że wyszedł ze skoku tylko po to, żeby bezsilnie runąć na skały w tych zimnych górach. I naturalnie nikt się z niego nie uratował. Bo gdyby ktoś przeżył, to uruchomiłby kuter ratunkowy i dotarł nim do zamieszkałej planety…
Pawłysz wrócił do łazika przypomniawszy sobie nagle, że Klaudia już pewnie odchodzi od zmysłów.
Nawet jeśli tak było, to w każdym razie nie dała tego po sobie poznać.
— Coś się stało? — zapytała lodowatym tonem, gdy tylko Pawłysz się odezwał.
— Jak by ci tu powiedzieć… — Pawłysz zapomniał, że nie jest z szefową na ty.
Klaudia milczała. Słyszalność była doskonała, więc Pawłysz rozróżniał nawet jej przyspieszony oddech.
— Znalazłem „Polusa” — powiedział wreszcie.
— Jaki polus? O czym pan mówi?
— Szukałem twojej anomalii. To nie jest anomalia magnetyczna, to jest statek kosmiczny „Polus”. Może słyszałaś, że zaginął jakieś dwadzieścia lat temu?
— Oj! — rozległ się głos Sally. Widocznie stalą obok Klaudii. Może też martwiła się długim milczeniem Pawłysza.
— A ludzie?
— Statek jest martwy. Rozbił się — powiedział Pawłysz.
— Zaraz spróbuję dostać się do środka.
— Poczekaj! — powiedziała Klaudia. — Nie znamy powodu katastrofy.
— „Polus” się rozbił — powtórzył Pawłysz. — Minęło dwadzieścia lat.
— W takim razie tym bardziej nie ma się co spieszyć — upierała się Klaudia. — Polecimy tam razem. Instrukcja zabrania…
— Jestem w skafandrze — przerwał jej Pawłysz.
— Sława naturalnie pójdzie — powiedziała Sally — Ja również bym poszła.
— Kategorycznie się sprzeciwiam! — wykrzyknęła Klaudia.
— Wybacz — odparł Pawłysz i wyłączył nadajnik. To był już prawdziwy bunt na pokładzie.
Pawłysz otworzył skrzynkę ze sprzętem ekspedycyjny m. W wyposażeniu łazika znajdowały się rzeczy przedziwne — od miotacza antyprotonów do prymitywnych haków, bo w trakcie wypraw zwiadowczych zdarzały się sytuacje, w których odmawiała posłuszeństwa cała technologia epoki kosmicznej, a ratował kawałek banalnej linki.
Pawłysz natychmiast odszukał idealne dla siebie urządzenie — olstra odrzutowe.
Wnętrze statku zachowało się w stanie wręcz idealnym. Lodowate powietrze zakonserwowało go lepiej niż formalina.
Pawłysz szedł wolno korytarzami statku, zaglądając po drodze do kabin. Jego celem była sterówka, w której powinien zachować się dziennik pokładowy.
Kabiny były puste.
To było bardzo dziwne, bo gdyby nawet większość załogi znajdowała się w przedziale anabiotycznym, to i tak na statku tej klasy wachtę musiało pełnić co najmniej sto osób.
W kabinach wszystko pozostało w takim lub niemal takim stanie, jak w momencie katastrofy — wyposażenie na miejscu, żadnych zwłok.
Część załogi leciała z rodzinami. W jednej z kabin, Pawłysz zapamiętał jej numer: 44, poruszył go nagle wzruszający, wręcz rozczulający widok, jakby utrwalony na amatorskim zdjęciu. Stała tam kołyska, obok niej niepełna butelka mleka, zabawki w kołysce…
Pawłysz był już pewien, że po awarii statku na jego pokładzie znajdowali się żywi ludzie. Teraz musiał dociec, co się później z nimi stało.
Odszukał sterówkę. Była silnie uszkodzona, a wszystkie urządzenia sterownicze rozbite. Działał tylko wskaźnik automatycznego naprowadzania na Ziemię. Pawłysz wyłączył go, gdyż pulsujące zielone światełko wyglądało w tym martwym chaosie złowieszczo.
W kabinie głównego mechanika oraz w innych pomieszczeniach służbowych również nie było nikogo. Nie było także dziennika pokładowego. Pawłysz nie odnalazł ludzi nawet w przedziale silnikowym, który ucierpiał najbardziej. Wreszcie dotarł do sekcji hibernatorów. Była szczelnie zamknięta. Pawłysz spodziewał się tego, więc zabrał ze sobą palnik.
Zamek drzwi wejściowych poddał się dość łatwo. W hibernatorni było ciemno, gdyż jej ściany w przeciwieństwie do innych pomieszczeń nie były pokryte warstwą luminoforu. Pawłysz włączył lampę na kasku.
I wówczas wszystko zrozumiał.
Ludzie leżący w hibernatorach zginęli wraz ze statkiem.
Najprawdopodobniej w momencie awarii całkowicie wysiadło zasilanie i pozostali przy życiu nie mogli uruchomić systemu reanimacji. Chociaż najwyraźniej próbowali. Niektóre z wanien anabiotycznych miały uchylone pokrywy.
A potem roztwory w wannach zamarzły i ci, którzy w momencie katastrofy „Polusa” spali, zostali następnie zakuci w przezroczyste bryły lodu.
W przejściach między wannami Pawłysz znalazł tych, którzy zginęli w innych miejscach. Ktoś znalazł dość sił, żeby ich przenieść do hibernatorni.
Pawłysz wyszedł z przedziału anabiotycznego już po paru minutach. Można być zimnym, trzeźwym racjonalistą, człowiekiem oschłym i odważnym, a jednocześnie bać się, że gdzieś za plecami rozlegną się nagle wolne kroki lub że złośliwie wyszczerzy do niego zęby człowiek zmarły przed dwudziestu laty.
Cofał się ku wyjściu, nie mając odwagi odwrócić się plecami do cmentarza „Polusa”, a kiedy zamknął za sobą drzwi, oparł się ciężko o ścianę korytarza i postał tak kilka minut, póki nie przeszła mu słabość w nogach.
Następnie ruszył ku wyjściu, które okazało się być bardzo daleko. Szedł szybko i zatrzymał się tylko raz, zajrzawszy przez otwarte drzwi do jakiegoś pomieszczenia magazynowego, bo zdumiał go panujący tam bałagan. Wyglądało to tak, jakby jakieś dzikusy lub zwierzęta dobrały się do skrzynek i worków, rozpruwając je i rozrzucając po podłodze puszki i kartony, jakby rozgryzione lub rozbite kamieniami. Tego nie mogli zrobić mieszkańcy statku nawet w największej potrzebie, chociażby dlatego, że wiedzieli, jak się otwiera puszki… To znaczy, że na statku musiał ktoś być już po tym, jak ostatni ludzie porzucili go lub zginęli. To było niewytłumaczalne, gdyż w przeciwnym razie należałoby założyć istnienie na planecie wysoko zorganizowanych zwierząt lub nawet pierwotnych ludzi. A Pawłysz jako biolog był stuprocentowo pewien, że wyższych zwierząt na planecie nie ma. I dopiero gdy odszedł kilkadziesiąt metrów od zrujnowanego magazynu, przyszła mu do głowy prosta i przekonująca myśl. Przedtem podświadomie jej unikał, ale teraz był pewien, że na zamarzającym statku ludzie umierali stopniowo, jeden po drugim, zaś ostatni oszaleli z przerażenia. I umierający szaleniec w poszukiwaniu ratunku przypełzł do tego magazynu.
Jak najszybciej na otwartą przestrzeń! Jak najszybciej wyrwać się z ponurego grobowca pełnego lodowatych cieni dawnej tragedii, wyrwać się na powietrze i słońce…
Tak się przez noc zmordowali i zmokli, że przed świtem, kiedy fale się uspokoiły i wysepkę przestało zalewać, padli i zasnęli jak zabici.
Dick i Kazik objęli Mariannę i przytulili się do niej z obu stron. Wydawało się im, że tak będzie jej cieplej i nawet we śnie starali się nie poruszać, żeby nie sprawiać dziewczynie bólu, r. Marianna, która nijak nie mogła się zagrzać i ciągle się budziła, też ze wszystkich sił powstrzymywała dreszcze. Oleg ciągle nie przychodził i choć go stale wołała, oddalał się, niknął. Biegła za nim, chora noga odmawiała jej posłuszeństwa i nie mogła go dopędzić… Ziemia chwiała się, z góry na głowę zwaliło się coś ciężkiego…
Ocknęła się. Błona zakryła jej twarz i przeszkadzała oddychać. Marianna odsunęła ją. Dick i Kazik leżeli po obu jej stronach i na ten widok przypomniała sobie, jak w zeszłym roku leżeli na śniegu i zamarzali, a chłopcy też kładli ją w środku, żeby się zagrzała. Wówczas nie wiedziała, że znów przyjdzie jej zamarzać tak daleko od domu, chociaż o dwa kroki od Ziemi.
Wysepka kołysała się, chociaż nie powinna tego robić.
— Dick, płyniemy? — zapytała.
— Co? — mruknął przez sen, ale za parę sekund obudził się, odrzucił błonę i powiedział: — Tego tylko brakowało!
Kazik poruszył się, jęknął, ale w żaden sposób nie mógł się ocknąć.
Ciekawe co by teraz powiedziały na jego widok kobiety z osady, które zawsze użalały się nad jego chudością…
Marianna spróbowała usiąść. Łokcie zapadały się jej w podściółkę, a noga prawie dziś nie bolała.
Wokół była tylko woda i nic więcej. W czasie snu zniosło ich z łachy.
Dick wstał, zapadł się po kolana w wodzie, wgramolił się na tratwę i zaczął się rozglądać. Kazik też się wreszcie obudził.
— Poszczęściło się nam — powiedział Dick. — Mogło być znacznie gorzej.
Kiedy spali zmordowani nocnymi przejściami, prąd ściągnął tratwę z łachy, ale łagodny wiatr wiał w stronę brzegu i dlatego znaleźli się bliżej zamierzonego celu.
Teraz wspierani sprzyjającym wiatrem zaczęli wiosłować ku brzegowi jeziora, kierując się za ujście rzeki. Wiosłowali dłońmi. Nawet Marianna podpełzła do krawędzi i też im pomagała.
Kazik ściągnął z siebie podarte spodnie i kurtkę, z której zostały same strzępy i wskoczył do wody. Płynął za tratwą i popychał ją przed sobą. A potem, kiedy brzeg był już całkiem blisko i wszystkich ogarnęła niecierpliwość, skoczył za nim również Dick, nie czując wcale, jak zimna jest woda.
Popychali, tracąc oddech, tę przeklętą, nieruchawą tratwę, która opierała się im jak żywa, gdy nagle Dick dotknął nogą dna. Silnie popchnął tratwę. Kazik stracił równowagę i omal nie zadławił się wodą, bo tam było jeszcze dla niego za głęboko. Dick wyciągnął go na powierzchnię, a potem ruszyli ku brzegowi za płynącą tratwą. Szli bez pośpiechu i po paru minutach wynieśli Mariannę na niski, łagodnie opadający brzeg i ułożyli ją pod niewielkimi sosnami.
Wśród drzew pachniało grzybami, po mchu biegały owady, a rosnące niedaleko krzewy poruszały z szelestem gałęziami, obwąchując nieznajomych.
Do celu pozostało już bardzo niewiele.