Przez cały dzień szli po otwartym terenie, na którym tylko z rzadka trafiały się kępy niskich krzewów. Było pustynnie i martwo, ale szło się łatwo, więc nawet specjalnie się nie zmęczyli. Tomasz mówił, że wybrali dobrą porę. Lato w tym roku jest ciepłe, a poprzednim razem w tym samym czasie leżał już tu śnieg. Dick nudził się i jak skoczek odbiegał co jakiś czas w bok, ale niebawem wracał zły i rozczarowany, bo bez zdobyczy.
Kozioł miał szczęście, że wrócił akurat wtedy, kiedy Dicka nie było. W przeciwnym razie — tego Oleg był pewien — skończyłby w garnku. To był ten sam kozioł. Wyskoczył z zarośli z takim łoskotem, jakiego nie narobiłaby cała zgraja niedźwiedzi. Ludzie czekali na niego z napiętymi kuszami, ale rozpoznali już z daleka. Włochaty olbrzym, wyższy w grzebieniu od Olega, hałaśliwie ucieszył się na widok znajomych i podbiegł do nich z rozgłośnym tętentem.
Od tej chwili już ich nie opuszczał. Ucieszył się nawet z przybycia Dicka, wyczuwając go prawie na kilometr, a potem władował się w sam środek między ludzi, nie chcąc iść z boku lub z tyłu i plącząc się pod nogami. Oleg ciągle się obawiał, że kozioł zaraz nadepnie mu na nogę ostrym kopytem, ale zwierzę okazało się nadspodziewanie zwinne i delikatne.
Węch i słuch miało wręcz niewiarygodne. Wyczuwało obecność każdego żywego stworzenia na wiele metrów i pod wieczór Marianna utrzymywała już, że rozumie sens wydawanych przez kozła dźwięków — kiedy zapowiada, że przed nimi jest polanka porośnięta smacznymi grzybami, a kiedy trzeba patrzeć pod nogi, bo po ziemi pełzają drapieżne liany.
Na nocleg zatrzymali się na skraju płaskowyżu, kiedy do zmroku było jeszcze daleko. Dalej droga pięła się pod górę i Tomasz powiedział, że trzeba będzie rano odszukać źródło strumienia i wspinać się jego korytem, szeroką dolinką, która potem zwęzi się w wąwóz Tym właśnie wąwozem będą musieli iść co najmniej dwa dni.
Żadnej groty albo innej kryjówki tam nie było, więc spali w namiocie, co kozłowi zupełnie się nie podobało i chociaż tej nocy najwyraźniej żadne niebezpieczeństwo nie groziło, zwierzę napierało się, żeby wpuścić je do środka, a w końcu oparło się o namiot, omal go nie przewracając i depcząc ludziom po nogach. Wszyscy klęli kozła, ale nie odpędzali, bo było oczywiste, że w tej sytuacji nie muszą wystawiać warty. Gdy pojawi się jakiś nieproszony gość, kozioł z pewnością narobi takiego rwetesu, że umarłego obudzi.
Nad ranem Oleg straszliwie zmarzł. Nie miał siły się obudzić, a we śnie wydawało mu się, że ktoś topi go w lodowatym bagnie. Zaczął gwałtownie dygotać. Potem nagle zrobiło się trochę cieplej i Oleg zapadł w głęboki, spokojny sen. Obudził się dlatego, że kozioł postanowił wgramolić się wyżej na namiot i boleśnie nastąpił mu na nogę. Oleg podciągnął nogę, otworzył oczy i zobaczył, że Tomasz w nocy zamienił się z nim miejscami i położył się z brzegu. Tomasz był biały z zimna, leżał z zaciśniętymi zębami i udawał, że śpi. Olegowi zrobiło się wstyd. Już we wsi umówili się, że kiedy zrobi się zimno, Tomasza trzeba będzie oszczędzać, bo ma słabe płuca i źle znosi mróz. Młodym jest łatwiej, bo są zdrowi i przyzwyczajeni.
— Tomaszu — zawołał cicho Oleg. — Ja już się ogrzałem. Zamieńmy się z powrotem.
— Nie, nie trzeba — wyszeptał Tomasz, ale wargi nie bardzo go chciały słuchać.
Oleg nie spierał się z nim dłużej, tylko wrócił na swoje stare miejsce. Rybia skóra namiotu przepuszczała mróz jak sito i tej nocy pod kocami spali wszyscy, nawet Dick, który twierdzi, że może spać nawet w śniegu, że tak mu jest nawet wygodniej.
— Dziękuję — powiedział Tomasz dzwoniąc zębami. Obudziła się Marianna i od razu wszystko zrozumiała.
— Zagrzeję wody — powiedziała. Zaczęła się krzątać po namiocie.
Kozioł zrozumiał, że ludzie się obudzili, zerwał się więc z miejsca, załomotał kopytami i beknął zachęcająco. Widocznie nudził się w nocy. Dick rzucił swój koc Tomaszowi i szybko wyskoczył na zewnątrz.
— Najważniejsze — krzyknął już stamtąd — to się ruszać. Zobaczcie, jak jest ładnie!
Oleg zmusił się do wstania i wyjścia za nim z namiotu.
Dolina, do skraju której wczoraj dotarli, była pokryta śniegiem. Śnieg, który napadał przez noc, był biały i czysty, o wiele jaśniejszy od chmur, które przez kontrast z nim wydawały się teraz ciemnofioletowe. Kozioł stał niedaleko i wygryzał z sierści sopelki lodu. Biała płachta doliny urywała się pod stromym urwiskiem płaskowyżu. Krzewy rosnące na tym stoku wolno poruszały gałęziami, strząsając z nich obłoczki śniegu.
Dick był zły, że zapasy drewna topnieją szybciej, niż to przewidywali, ale powiedział o tym jedynie Olegowi, i to cicho, kiedy odeszli ładny kawałek drogi od namiotu.
— Nie trzeba było brać Tomasza — mruknął. — Będzie chorował.
— Bez niego trudno nam będzie pokonać przełęcz — odpowiedział Oleg.
— Z nim będzie jeszcze trudniej — powiedział Dick, wypuszczając strzałę z kuszy w ciemną skalną niszę, w której Oleg niczego nie zauważył. Ale w niszy zakłębił się śnieg, wypadł z niej królik i wielkimi susami, zarzuciwszy trąbkę na plecy, pognał przed siebie. W jego śladach ciemniały kropelki krwi.
— Pójdę po niego — powiedział Dick.
Olegowi nie udało się go przekonać.
Z Dickiem trudno jest się spierać, bo kiedy jest pewny swego, to nie kontynuuje dyskusji, tylko po prostu odchodzi. A najpotrzebniejsze słowa przychodzą do głowy dopiero wtedy i wychodzi na to, że Dick w każdym sporze bierze górę, jeśli nawet nie ma racji.
A jak my tam dojdziemy bez Tomasza? — Oleg w myśli kontynuował rozmowę z Dickiem. — Przecież najważniejsza jest nawet nie droga, tylko to, jak się znaleźć i jak postępować później. Przecież będziemy — tam jak głupie szczeniaki, które nie wiedzą, jak się nazywa i do czego służy ten lub inny przedmiot… Przecież jesteśmy dzikusami, które nigdy w życiu nie widziały roweru i dlatego nie wiedzą, czy to właśnie rower, czy też parowóz!? Dickowi zdaje się, że wie wszystko, co może przydać się w wiosce lub w lesie. Może trochę lęka się świata, w którym nie będzie najsilniejszy, najzwinniejszy i najszybszy?
Marianna rozpaliła ognisko. Kozioł już przywykł do ognia i uznał, że ogień mu nie zagraża. Dlatego natychmiast wlazł do ogniska i Marianna krzyknęła do Olega, żeby odciągnął to przeklęte zwierzę. Odciągnięcie dorosłego kozła jest prawie niemożliwe, ale Oleg bardzo się starał. Stłukł kozła drzewcem dzidy, chociaż zwierzę najwidoczniej uznało to za pieszczotliwy wyraz sympatii i radośnie popiskiwało.
Tomasz szybko chodził po śniegu, żeby się rozgrzać. Ciągle jeszcze miał koc na ramionach. Garbił się i wyglądał na bardzo starego człowieka, chociaż Oleg wiedział, że Tomasz ma dopiero czterdzieści lat. Aggie powiedziała kiedyś, że w wiosce procesy starzenia się przebiegają nie wiedzieć czemu znacznie szybciej, a ciocia Luiza dodała wówczas, że od takiej diety dawno powinien wszystkich szlag trafić. Wszyscy mają chroniczne nieżyty żołądka i jelit, cierpią na schorzenia alergiczne, a u starszego pokolenia nerki są już zupełnie do niczego. Inna rzecz, że dzieci są stosunkowo zdrowe i na szczęście miejscowe mikroorganizmy nie przystosowały się do ludzkiego metabolizmu. Jeszcze się nie przystosowały…
— Szkoda, że tu nigdzie nie ma bagna — powiedziała Marianna — Narwałabym Tomaszowi trawy. Wiem, jakiej potrzebuje.
— To dlaczego nie narwałaś jej wcześniej? — zapytał Oleg. Marianna najlepiej z całej wioski znała się na ziołach, wyczuwała je dosłownie przez skórę.
— Dziwny jesteś — zdumiała się Marianna. — Przecież tę trawę trzeba jeść od razu, dopóki jest świeża. A jak ją przechować?
Zawsze wydawało się jej dziwne, że inni nie wiedzą tego, co dla niej jest oczywiste.
Oleg rozejrzał się dokoła. Jeśli tu nawet gdzieś były bagienka, to zamarzły przez noc. Ale to mało prawdopodobne, żeby były — teren tu jest znacznie wyższy niż w okolicach wioski, bardziej suchy i kamienisty.
— Oleg — zawołał Tomasz. — Podejdź do mnie.
Tomasz ciężko opadł na zwiniętą płachtę namiotu.
— Znów boli mnie grzbiet — powiedział. — Lumbago.
— Później zrobię masaż — obiecała Marianna.
— Dziękuję, to nic nie pomaga — uśmiechnął się Tomasz. Był podobny do ptaka zwanego wroną, jakiego na lekcjach biologii rysował Stary. Do wielkiego ptaka z ciężkim zaostrzonym dziobem. — Słuchaj, pamiętasz, gdzie trzymam mapę? Bo przecież wszystko się może ze mną zdarzyć.
— Nic się nie stanie — powiedział Oleg. — Przecież idziemy razem.
— A jednak nie będziemy ryzykować. Potrafisz odczytać mapę?
Mapa była narysowana na kawałeczku papieru, na największym skarbie wioski. Oleg zawsze miał do papieru dziwny, szczególny stosunek. Papier, nawet czysta kartka, był w jakiś czarodziejski sposób związany z Wiedzą, bo po to właśnie, żeby wiedzę wyrazić, został kiedyś stworzony. Był jakby przejawem boskości.
Tomasz, głosem przerywanym atakami kaszlu, zmusił Olega do pokazania na mapie drogi na przełęcz. Trasa była znana, wielokrotnie przebyta w myśli razem z Veitkusem i Starym, ale wtedy, kiedy mówili o tym w wiosce, odczucie prawdziwej istoty drogi — odległości, zimna, mozołu — było niemożliwe. Bo przecież w domu było ciepło, jasno świeciły kaganki, a za ścianą, szeleścił miarowo deszczyk…
Dick przyniósł zająca. Kozioł nie wiadomo czemu przestraszył się martwego zwierzątka i w gwałtownych podskokach oddalił się aż pod urwisko i zatrzymał się, kręcąc z potępieniem głową.
— Czuje, idiota, co go czeka — powiedział Dick i rzucił zająca na kamienie. — Zjedzmy go teraz, to lepiej nam się będzie szło. Tomaszowi też to wyjdzie na zdrowie. Jeszcze lepiej byłoby napić się świeżej krwi, zawsze tak robię na polowaniu, ale Tomasz pewnie nie będzie chciał?
Tomasz pokręcił głową.
— Co robicie? Oglądacie mapę? — zapytał Dick.
— Tomasz każe mi sobie przypomnieć trasę na wypadek, jeśli by mu się coś stało.
— Nie opowiadaj głupstw — mruknął Dick oprawiając zręcznie zająca. — Możesz jeszcze iść. A jak będzie zupełnie źle, to wrócimy.
Oleg doskonale wiedział, że Dick nie chce Tomasza obrazić. Dick przecież od początku mówił, że Tomasz może nie dojść, i uważał, że zatajenie własnych myśli jest głupotą.
— Nie szkodzi — powiedział Tomasz, który zupełnie nie dał po sobie poznać, jak wielką przykrość sprawia mu obojętny ton chłopaka. — Zawsze lepiej być przezornym.
Kiedy pili herbatę — wrzątek z suszonymi korzonkami — kozioł odważył się podejść bliżej, ale nie z tej strony, gdzie Dick rzucił skórkę zająca, lecz z przeciwnej, odgradzając się od skórki ogniskiem i rozłożonym na ziemi namiotem. Wzdychał tak ciężko, że Marianna rzuciła mu kilka suszonych grzybów.
— Nie powinnaś tego robić — powiedział Dick. — Grzybów nie mamy za dużo. Może przecież tak się zdarzyć, że nic więcej nie znajdziemy. A jak wracać?
— Za przełęczą jedzenia jest pod dostatkiem — powiedział Tomasz.
— Nie wiemy wcale, czy to jedzenie jeszcze jest! — warknął Dick. — Głupio byłoby zginąć z głodu. A w czasie mrozów trzeba dużo jeść.
— W najgorszym razie zjemy kozła — powiedział Oleg.
— Dlaczego w najgorszym razie? — zdziwił się Dick. — Na pewno go zjemy, i to niedługo, bo jeszcze ucieknie.
— Ani mi się waż! — wykrzyknęła Marianna.
— Dlaczego? — Dick zdziwił się jeszcze bardziej.
— Dlatego, że kozioł jest miły. Wróci z nami do wsi i będzie tam żył. Już najwyższy czas, żebyśmy mieli swoje zwierzęta.
— Ja ci takich kozłów przyprowadzę z lasu, ile tylko będziesz chciała — powiedział Dick.
— Nieprawda, tylko się tak chwalisz. Nie przyprowadzisz, wcale ich tak dużo w lesie nie ma. A jak kozioł nie będzie chciał iść, to go za nic nie przyprowadzisz.
— Trudno będzie, ale pójdziemy razem, bo ty potrafisz rozmawiać ze zwierzętami — powiedział Dick i zaczął kroić zająca na jednakowe części, żeby było sprawiedliwie.
— Nie dam jej zabić — powiedziała Marianna — bo ona będzie miała małe.
— Kto? — zapytał Oleg.
— Kozioł — odparła Marianna. — Koźlica.
— A więc to koza? — zdumiał się Tomasz.
— Tak, koźlica, koza. Jestem pewna.
— To chyba rzeczywiście jest samica — powiedział Tomasz. — Po prostu się dotąd nie przyjrzałem.
— Zabawne — powiedział Dick.
— Nie ma w tym nic zabawnego — odpowiedziała Marianna.
— Robinson Cruzoe też hodował kozy — i pił ich mleko.
— Nic z tego nie będzie — zauważył Dick. — Próbowałem już. To trucizna.
— Marianna ma rację, niech koza sobie żyje — powiedział Tomasz. — Ten eksperyment może przynieść dobre rezultaty. Zawsze trzeba myśleć o tym, co będzie jutro.
— Ale trzeba też do tego jutra dożyć — powiedział Dick.
— Będziemy ją trochę dokarmiać — powiedziała Marianna.
— Tylko spróbuj!
— Będę jej oddawała swoją porcję. — Marianna nie zamierzała rezygnować.
Dick pochylił głowę i przyglądał się jej jak nieznanemu zwierzątku.
Tomasz wstał i zaczął pakować namiot do worka. Dygotał z zimna.
— Może wrócisz? — zapytał go Dick.
— Za późno — odparł Tomasz. — Dojdę.
— Zastanów się — Marianna rozzłościła się na Dicka — jak można tak mówić! W pojedynkę nikt do wioski nie dojdzie.
— Oleg może go odprowadzić.
Dick powiedział to tylko po to, żeby do niego należało ostatnie słowo. Przeliczył się jednak, bo ostatnie słowo należało do Marianny.
— Oleg jest potrzebniejszy za przełęczą niż ty — powiedziała spokojnie.
— Ty też? — zapytał Dick. Twarz miał nieruchomą, tylko blizna nad okiem lekko mu pulsowała.
— Trzeba ruszać — odezwał się Tomasz. — Jeśli dziś utrzymamy dobre tempo marszu, to może zdołamy dotrzeć do płaskowyżu. Poprzednim razem ugrzęźliśmy w tym wąwozie. Śniegu było po pas. I zamieć.
Tomasz szedł pierwszy szerokim łożyskiem strumienia, który po większych deszczach z pewnością zamieniał się w rwący potok, a teraz ledwie ciurkał po kamieniach, roztapiając narosłe na nich przez noc kawałki lodu.
Koza z początku rzuciła się do góry, jakby pokazując drogę, ale potem rozmyśliła się i stanęła. Dick pogroził jej palcem. Zwierzę westchnęło i powlokło się za ludźmi, chociaż czasami przystawało i monotonnie becząc namawiało do powrotu.
Trochę się ociepliło, śnieg pod nogami zaczął tajać, było ślisko. W ciągu dnia trzeba było chyba z dziesięć razy przechodzić z brzegu na brzeg strumienia, który wił się zakolami po dnie doliny. Nogi — wszystkim zmarzły na kość.