Śnieg przemieszany z deszczem padał tak obficie, jakby zima postanowiła wrócić. Dlatego wszyscy postanowili zebrać się u Starego, w pokoju lekcyjnym. Ledwie się zmieścili. Dzieciaki siedziały na podłodze, chcieli je wypędzić, ale żaden się nie ruszył, nawet najmłodszy. Olegowi wydawało się, że wszyscy dorośli chcieli tylko jednego — zdyskredytowania Siergiejewa, okrzyknięcia go łgarzem lub fantastą. Olega w tym wszystkim po prostu nie brali pod uwagę. Nie rozumiał, że wynika to z przesądnego lęku, obawy zapeszenia, a każdy z oponentów w gruncie rzeczy marzył o tym, aby dostrzeżony przez Siergiejewa przedmiot istotnie okazał się sondą atmosferyczną i tylko dlatego wysuwał przeciwko tej tezie najbardziej szalone i najgłupsze argumenty.
Na przykład matka, nie wiedzieć czemu, powiedziała, że był to satelita obserwacyjny pozostawiony przez jakąś starą grupę eksploracyjną.
— W atmosferze? — odpowiadał Siergiejew. — Na wysokości paru kilometrów? Przecież w gęstych warstwach powietrza satelita spaliłby się już w trakcie pierwszego obrotu!
— A właśnie! — wtrącił się Veitkus. — Jesteś pewien wysokości? — Tak bardzo poczerwieniał z podniecenia, że stał się na twarzy ciemniejszy od swojej rudej brody.
— Oleg może to potwierdzić.
Oleg powtórzył, chyba piąty raz z rzędu, że był to ciemny przedmiot, który poruszał się bardzo szybko i pozostawiał za sobą puszysty ślad.
— A zatem na wysokości najwyżej dziesięciu kilometrów. Wyżej smugi kondensacyjne się nie tworzą — zakonkludował Siergiejew.
W pokoju robiło się coraz duszniej, ale nie otwierali drzwi, bo niewidoma Krystyna była przeziębiona i kaszlała.
— Nie jest wykluczone — powiedziała Luiza — że są tutaj bardzo szybkie ptaki. Bajecznie szybkie.
— Poruszające się z prędkością tysiąca kilometrów na godzinę? — zapytał cierpliwie Siergiejew.
Oleg zdumiewał się jego cierpliwości. Już dawno chciał wrzasnąć: „To nie był żaden ptak, żaden satelita! Tutaj, może o parę kroków są ludzie, a my siedzimy i tracimy czas na głupie gadanie!”.
— Uważasz, że to było za małe na lądownik? — zapytał Veitkus.
— To była sonda, rozumiesz, typowa sonda — odpowiedział Siergiejew. — W życiu widziałem ich całe setki. I sam wystrzeliwałem.
— To znaczy, że oni nas sfotografowali? — zapytała Marianna.
— Nie sądzę — odparł Stary. — Mapę planety sporządziła poprzednia wyprawa, a dokładniej automatyczna stacja Test. To była sonda biologiczna lub geologiczna…
— No, przynajmniej ty wierzysz… — powiedział Siergiejew.
— Chciałbym wierzyć — odrzekł Stary.
— A więc mogą nas nie zauważyć? — zmartwiła się Marianna.
— Na dwoje babka wróżyła. Równie dobrze mogą zauważyć — powiedział Siergiejew.
— Tylko bez optymizmu! — wybuchła Krystyna. — Nikt nas nie zauważy. Żeby zauważyć, trzeba byłoby nas szukać. Czy sobie nie zdajecie sprawy z tego, jakim jesteśmy tutaj znikomym pyłkiem? Mikroskopijną kropeczką! W dodatku w naszej osadzie prawie nie ma metalu, w związku z czym przy każdej analizie wyda się ona wytworem lasu, jego przedłużeniem. Nikt nas nie znajdzie.
— Może jednak przypadkiem?
— Sondy atmosferyczne pobierają próbki biosfery, powietrza, gruntu, ale nie sporządzają map — powiedział Stary. — Krystyna ma rację, szansę odnalezienia nas są niemal zerowe. Nie należy zapominać również i o tym, że jesteśmy stale zasłonięci chmurami.
— Ale mogą zobaczyć statek — powiedział Oleg. — Nad nim zdarza się czyste niebo.
— Tak, w tym wypadku szansa jest odrobinę większa, ale też nieduża — powiedział Stary.
Koniec, pomyślał Oleg, dorośli zaczynają się zgadzać. Pozwolili się przekonać, ale zrobili to jak z łaski… Zapragnął nagle powiedzieć tak głośno, żeby wszyscy usłyszeli, że gdyby nie jego balon, nigdy nie zobaczyliby sondy, że być może wyprawa wystrzeliwująca sondy — szperacze siedzi tu już od pół roku i właśnie zbiera się do odlotu. I tak wyraźnie wyobraził sobie statek podobny do „Polusa”, wyobraził sobie sytych, czystych ludzi, ubranych w piękne mundury lub skafandry, zamykających pojemniki z próbkami i mówiących do siebie: dosyć, na tej planecie nie ma nic poza krzykliwymi kozami i szakalami.
W pokoju panowała cisza i w tej ciszy rozległ się głos Kazika. Kazik siedział na podłodze razem z dzieciakami, a Fumiko leżała przewieszona przez jego kolana.
— A może oni odlatują?
— Kto odlatuje? — zapytała wysokim głosem Krystyna.
— Skąd ci to przyszło do głowy? Oni nigdzie nie odlatują.
Dach zadudnił pod nagłym uderzeniem wiatru. Światło przenikające przez okienka zaciągnięte pęcherzami mustangów było tak słabe, iż twarze ludzi rozpływały się w półmroku i nie sposób było rozpoznać ich wyrazu. Jednakowe szare plamy.
— Trzeba do nich pójść — powiedział Dick. — Jeśli tu będziemy siedzieć, to nic się nie zdarzy. Trzeba pójść i powiedzieć im, że tu jesteśmy.
— Zuch z ciebie, Dick — powiedziała Marianna i położyła mu rękę na ramieniu.
Głupio, pomyślał Oleg z poczuciem krzywdy. To ja powinienem był powiedzieć. Dlaczego czekałem, aż Dick się z tym wyrwie.
— I dokąd to zamierzasz się wybrać? — zapytała matka.
— Może te sondy latają po okręgu? Może ta leciała w lewo, a może w prawo? Może wyląduje na drugiej półkuli?
— Co więc proponujesz? — zapytał Stary.
— Trzeba dać jakiś sygnał.
— Jaki? Rozpalić ognisko?
— Myślałem o tym — wtrącił się Siergiejew. — Według mnie sytuacja nie jest zupełnie beznadziejna. Dokładnie znamy kierunek lotu szperacza, a z mojego doświadczenia wynika, że takie sondy prawie nigdy nie są wysyłane na trasy kołowe. Wystrzeliwuje się je w stokrotkę.
— Jeśli to był szperacz — powiedziała matka Olega.
Oleg zrozumiał, iż matka oponuje nie dlatego, że naprawdę nie wierzy Siergiejewowi i uważa każdą próbę odnalezienia wyprawy za pozbawioną sensu. Po prostu lęka się, że na poszukiwanie ludzi wyślą Olega…
Jej syna.
— Ten „ptak” leciał po bardzo płaskim torze — powiedział Siergiejew — a potem wszedł w chmury.
— Czemuś tego od razu nie powiedział?! — wykrzyknął Stary.
— Bo w ogóle nie chcieliście mi wierzyć, a to akurat jest szczegół.
– Ładny mi, szczegół! — Veitkus roześmiał się wysokim, dudniącym głosem i matka musiała niemal krzyknąć, żeby ją było słychać:
— A daleko to? Gdzie jest ten punkt?
— Mogę określić kierunek — odparł Siergiejew. — Przypuszczalny kierunek, w którym znajduje się baza tego szperacza. — I uniósł rękę.
— Południowy wschód — sprecyzował Stary.
— Chmury przez swą monotonię utrudniają ocenę odległości — ciągnął Siergiejew. Veitkus wreszcie przestał się śmiać. — W dodatku zupełnie nie wiem, jak daleko sonda przeleciała w chmurach i pod nimi…
— Ale rząd wielkości, rząd! — przerwała mu Luiza.
— Kilkadziesiąt kilometrów. Niemal na pewno poniżej stu.
— No, to już zupełnie nadzwyczajny fart — powiedział Veitkus. On nigdy nie chodzi do lasu, pomyślał Oleg, więc nie ma pojęcia, co tutaj znaczy sto kilometrów. Nikt z nas nigdy jeszcze nie chodził tak daleko. Nawet Dick. Nie, chodziliśmy, ale do statku, w góry. A tam na południowym wschodzie jest bardzo trudny las. I bagna. Kiedyś Dick dotarł do rzeki, za którą rozciągają się wielkie bagna.
— Istotnie można uznać, że mieliśmy szczęście — zgodził się Siergiejew. — W każdym razie dotarcie do nich jest realne.
— Trudne — powiedział Dick.
— Ale realne, prawda? — w głosie Veitkusa zabrzmiały proszące nuty. Rozumiał, że sam do bazy wyprawy nie dojdzie i pójść musi Dick. I Oleg.
— Oni już odlecieli — powtórzyła matka. — Zanim tam dojdziecie, po nich nie będzie już śladu.
— Nie możemy stracić tej szansy — powiedział Stary. — Jeśli będzie trzeba, to sam pójdę.
— Gdzie tam — powiedział Dick. — Droga jest trudna.
— Ale dojść można — Kazik zerwał się na równe nogi.
— Zrobimy tratwę.
— A bagna? — zapytał Dick. — Próbowałem już tam wleźć.
— Obejdziemy je — powiedział Kazik. — Przecież muszą się gdzieś kończyć.
— W końcu — powiedział Oleg, bo wychodziło na to, że iść ma ktoś inny, a nie on — doszliśmy do przełęczy, a to było trudniejsze.
— Jakieś pięć, sześć dni drogi — powiedział Veitkus.
— Pójdę z wami.
— To jest wyprawa o wiele bardziej niebezpieczna niż droga na przełęcz — ostrzegł go Siergiejew.
Za okienkiem ściemniało. Stary zapalił kaganek i odblask płomienia sprawił, że twarze obecnych stały się niepodobne do siebie i złe.
Ktoś za plecami Olega poruszył się, miękka ręka dotknęła jego szyi. Veitkus z Siergiejewem spierali się o tereny leżące na południowym wschodzie tak zaciekle, jakby tam już nieraz bywali. Oleg odwrócił się, bo pragnął, żeby to była ręka Marianny, ale wiedział, że Marianna ma dłoń suchą i szorstką. To była Liza.
Zbliżyła wargi tuż do jego ucha i szepnęła.
— Nie idź tam, boję się o ciebie.
Mówiła bardzo cicho, ale ludzie byli tak stłoczeni, że Olegowi wydało się, że wszyscy te słowa usłyszą i będą się śmiać. Odsunął więc głowę, aby uwolnić się od dotknięcia i nic nie odpowiedział. W uszach mu szumiało i dlatego z trudem zrozumiał, że Stary mówi coś o tratwie.
— Na tratwę potrzebne są pnie. Pnie trzeba zrąbać. Siekierę mamy tylko jedną, a nasza piłka nadaje się raczej do drobnych robót stolarskich. Zresztą nie wiadomo, czy pnie rosnących tam drzew będą pływać.
— Gdyby nie rzeka — powiedział Dick — doszlibyśmy w pięć dni.
— Można użyć pęcherzy — odezwał się Oleg. — Powiązać je ze sobą i… Przecież dzieciaki pływają na pęcherzach.
— To jest pomysł — powiedział Stary.
— Chwileczkę, chwileczkę! — zawołała Marianna i zaczęła mówić szybko, jakby obawiała się, że ktoś jej przerwie i sam powie to, co ona ma zamiar powiedzieć: — Oleg mówił o pęcherzach. Właśnie! Wcale nie musimy przepływać rzeki i przeprawiać się przez bagna. Mamy przecież balon!
— Mamy balon! — usłyszał własny głos Oleg. — A tymczasem gadamy i gadamy…
— A jak w takim razie polecimy na statek? — zapytał Siergiejew.
— A po co? — zdziwił się Oleg. — Statek nie jest nam już teraz potrzebny.
Potem był wielki hałas, wszyscy mówili jeden przez drugiego, ponieważ balon był znakomitym wyjściem z sytuacji, a spotkanie z tą tajemniczą wyprawą, która wystrzeliwała szperacze, stała się nagle realna i prosta. Wystarczyło wsiąść w balon i dolecieć. W ciągu dnia, a może i krócej. Ktoś mówił, że wiatry tu są stałe i że jeśli na noc się ociepli i spadnie rosa, to wiatr z pewnością będzie południowy. Nawet matka nagle się uspokoiła i zaczęła szeptać Olegowi na ucho, żeby cieplej się ubrał. Jednak w pewnym momencie Krystyna jęknęła, powiedziała, że jest jej bardzo duszno, źle się czuje i prosi o odprowadzenie do domu. Liza poprosiła Olega o pomoc, bo sama nie da rady odprowadzić Krystyny.
Oleg bardzo nie chciał wychodzić, bo teraz miała się zacząć najważniejsza rozmowa dotycząca właśnie jego. Na szczęście wstał Siergiejew i powiedział:
— Przerwa. I tak nie ma tu czym oddychać. Proponuję, żeby wszyscy zjedli kolację, a dopiero potem będziemy kontynuować rozmowę. Położymy dzieciaki spać i nad wszystkim się zastanowimy. Sprawa jest bardzo poważna.
Prowadzili Krystynę do jej domu. Liza zupełnie Olegowi w tym nie pomagała, tylko po prostu szła obok niego. Zresztą jej pomoc zupełnie nie była potrzebna, bo Krystyna była tak lekka, że można ją było donieść na rękach.
— Marzę — mówiła Krystyna — czuję się jak zaczadzona. Czyżbym istotnie miała wreszcie zobaczyć prawdziwych ludzi? Sądzę, że wyleczą moją ślepotę bez trudu, może nawet tutaj, w bazie. To przecież łatwa operacja, prawda?
— Naturalnie — zgodził się Oleg, który nieustannie czuł na sobie wzrok Lizy.
— Smutno mi bez ciebie — powiedziała Liza. — Zupełnie do nas nie zaglądasz ostatnio.
— A komu jesteśmy potrzebne? — zaśpiewała swoją smętną pieśń Krystyna. — Jeśli nawet mnie wyleczą, to nikt już nie zwróci mi młodości. Nigdy. I może lepiej nie otwierać ponownie oczu, żeby nie zobaczyć w lustrze rozsypującego się ze starości potwora.
Oleg nie wierzył, że Krystyna tak naprawdę myśli. W głębi duszy jest przekonana, że ludzie zwrócą jej również młodość. Przecież całkiem możliwe, iż przez dwadzieścia lat w Galaktyce tak wiele się zmieniło, że ludzie przestali umierać. Jeśli ludzie mają dość miejsca do życia, a wolnych planet jest bardzo dużo, to wszystko jest możliwe.
— Przychodź do mnie — powtarzała Liza i Oleg zorientował się, że mówiła przez cały czas jak nakręcona. — Będę czekała. Kiedy wszyscy pójdą spać, przyjdź do mnie. Krystyna nie powie ani słowa.
— Nie będę milczała, bo będziecie mi przeszkadzać — powiedziała Krystyna. — Jesteście jeszcze dziećmi i nie powinniście myśleć o takich rzeczach.
— A my wcale o niczym takim nie myślimy — odparł Oleg. Podeszli do domu. Oleg puścił Krystynę i powiedział:
— Lizo, wprowadź ją do środka, bo ja muszę już wracać.
— Będę czekała — powiedziała Liza. — Zawsze będę na ciebie czekała.
— Dobranoc — powiedział Oleg. Nie bardzo wsłuchiwał się w jej słowa i zupełnie nie potrafił zrozumieć, jak Liza akurat teraz może tak mówić. Nie rozumiał, że dziewczyna bardzo się boi tego, iż ponownie odejdzie lub odleci, a ona znów będzie na niego czekała, nie wiedząc, czy się doczeka.
Oleg wrócił do Siergiejewa, gdzie już był Stary i Veitkus. Goś w rodzaju rady osady. Olega na to zebranie nie zaprosili, ale na pewno go nie wypędzą. W osadzie tak się jakoś ułożyło, że każdy sam decydował, czy ma zjawić się na naradzie, czy też nie. I teraz Dick poszedł spać, chociaż rozmowa dotyczyła również jego. W domu była Marianna i Linda, ale obie przecież w nim mieszkały. Był jeszcze Kazik, który jednak nie wszedł, tylko stał na dworze pod ścianą. Dygotał z zimna i słuchał.
— Wejdź do środka — powiedział do niego Oleg, ale Kazik tylko machnął ręką. Lepiej wiedział, co wolno a czego nie.
— Posiedzę z wami — powiedział Oleg, wchodząc do pokoju.
Nikt nie odpowiedział, ale też nikt nie zaprotestował. Siergiejew podsumował to, co mówił przedtem.
— Dlatego podtrzymuję swoje zdanie — powiedział. — Kolejność priorytetów winna pozostać niezmienna.
Wszyscy milczeli. Jaki priorytet? — pomyślał Oleg. Trzeba zaczekać. Ktoś zaraz odpowie i sprawa się wyjaśni”.
— Siergiejew ma rację — powiedział Stary, przysuwając sobie kubek z herbatą. Marianna postawiła kubek przed Olegiem. — Gołębie i wróble. Nie możemy powiedzieć z całkowitą pewnością, czy operuje tu grupa badawcza, czy też Siergiejew z Olegiem padli ofiarą złudzenia optycznego.
— Nie — powiedział Oleg.
— Nie przerywaj. Nie wiemy też, czy szperacz schodził do bazy, czy też po prostu zmieniał pułap w celu pobrania próbek. Nie wiemy, czy wyprawa ma obsadę ludzką, bo przecież nie można wykluczyć, że jest to stacja automatyczna. Niczego nie wiemy. A zatem mamy gołębia na dachu. Naturalnie spotkać tu ludzi byłoby wspaniale, ale obawiam się, że prawdopodobieństwo przemawia przeciwko tej możliwości. Mamy za to wróbla w garści, „Polusa”. Ten cel jest osiągalny. Mam nadzieję, że Oleg nie zmarnował tej zimy. Sprawdzałem go i ty, Siergiejew, również. Jego wiedza jest niedostateczna, ale gruntowna. Istnieje zatem nadzieja, że wspólnie potraficie zrobić coś z nadajnikiem. To wszystko.
Stary zaczął pić herbatę, a Oleg nie zdołał pojąć, o co mu właściwie chodziło. Żeby nie lecieć na poszukiwanie wyprawy?
— Ale to nie było złudzenie optyczne — powiedział. — Jestem tego pewien.
— Jest również problem kozy, kapusty i wilka — powiedział Veitkus. Oleg znał to zadanie, ale znów nie zrozumiał, dlaczego Veitkus wspomniał o nim akurat teraz. Pozostali wiedzieli, o co mu chodzi. Siergiejew popatrzył z uśmiechem na Olega.
— Wytłumaczcie mi o co chodzi, a nie mówcie zagadkami! — zirytował się Oleg.
— To nie jest zagadka, tylko zadanie do rozwiązania — powiedział Siergiejew.
Marianna siedziała obok Olega, który dzięki temu mógł widzieć jej wyrazisty profil. Profil był bardzo piękny, odwrócił więc od niego wzrok, żeby nie przepuścić słów Siergiejewa.
— Trzeba dotrzeć do ekspedycji, zgadza się?
— pewnie, że trzeba. I to balonem — odparł Oleg.
— Na razie wszyscy się zgadzamy. Dalsza sprawa: kto ma lecieć?
— Ja polecę. Mogę z Marianną, mogę z Dickiem — powiedział Oleg. — Mamy doświadczenie.
— A my sądzimy, że nie powinieneś lecieć.
— Jak to?
— Bardzo prosto. Dopiero co słyszałeś o gołębiu na dachu i wróblu w garści. Nasza osada jest bardzo mała i mieszka w niej niewielu ludzi. I dlatego, żeby wyżyć, musimy w miarę możliwości minimalizować ryzyko.
— Nie rozumiem.
— Czeka cię wyprawa do „Polusa”. To konieczne. Będziesz musiał wyruszyć już wkrótce. Lato się zaczęło.
— Polecimy, a jeżeli nikogo tam nie będzie, to wrócimy i polecimy w kierunku „Polusa”. To przecież takie proste.
— Wcale nieproste! — krzyknął Stary i nawet rąbnął pięścią w stół z taką siłą, że kubek omal nie spadł na ziemię. — Nie wiemy, ile potrwa lot do bazy. Nie wiemy, gdzie ta baza się znajduje. W ogóle niczego nie wiemy. W najlepszym razie możemy liczyć na to, że balon przeniesie ludzi przez rzekę i bagna. Nie wierzę, aby tam można było swobodnie wylądować i z powrotem wystartować balonem. Najprawdopodobniej trzeba będzie go porzucić i przygotować się na to, że droga zajmie bardzo wiele czasu.
Oleg usłyszał poruszenie przy drzwiach. Okazało się, że Kazik cichutko wszedł, nie mogąc oprzeć się ciekawości, a może po prostu za bardzo zmarzł na dworze. Teraz stał pod drzwiami nieruchomy jak drzewo.
— A do statku można dojść — ciągnął Stary. — Znamy drogę, jesteśmy lepiej ubrani i obecnie jest to wyprawa trudna, ale już nie szalona. I ty jesteś w niej niezbędny. Zdołasz dotrzeć tam z Siergiejewem. Wszystko jasne?
— Kto w takim razie poleci moim balonem? — zapytał Oleg, mimo woli kładąc nacisk na słowie „moim”.
— To jest nasz wspólny balon — powiedziała Marianna takim tonem, jakby poczuła się urażona.
— Balonem poleci Dick z Marianną — powiedział Stary. — Oni mają największą szansę na przeżycie w lesie.
— I ja — powiedział cicho Kazik.
— Spać, Kazik — powiedział Veitkus — już późno.
Kazik pozostał pod drzwiami. W jego nieruchomej pozie było tyle uporu, że Veitkus udał, iż w ogóle go nie widzi.
— Jak to jest? — powiedział Oleg gniewnie. — Ja wypróbowywałem balon, ja najlepiej umiem go obsługiwać, wreszcie ja mam lecieć nim do „Polusa”, a tymczasem zabiera mi się go?!
— A jak sam byś postąpił na naszym miejscu? — zapytał Stary. — Gdybyś myślał nie tylko o sobie, lecz również o całej osadzie?
— Odwołałbym lot do bazy szperaczy. Nie ma tam żadnych ludzi.
— No, to już przesada — uśmiechnął się Siergiejew.
— W takim razie polecę z Marianną. Siergiejew również dużo wie o radiostacji.
Oleg zrozumiał, że nie może dopuścić, żeby Marianna poleciała z Dickiem nad odległe bagna, podczas gdy on będzie siedział na miejscu i czekał nadejścia pełni lata. I dlatego rzucił się do jeszcze jednego ataku.
— Dlaczego wam się wydaje, że balonem nie można lądować? Polecimy i wrócimy. W najgorszym razie wrócimy bez balonu i zrobimy nowy. Mamy Plujaka, a o mustangi nie jest tak trudno.
— Mustangi na lato przenoszą się gdzie indziej — powiedział cicho Kazik. — Mustangów do jesieni nie będzie.
— To w końcu nie jest takie ważne! — zirytował się Oleg. — I tak zdążymy dojść do statku. Lato jest długie.
Nikt się z nim nie spierał. Wszyscy w milczeniu patrzyli na niego. Veitkus skręcał w palcach brodę, jakby zamierzał zapleść ją w warkocz, a Siergiejew wyjął scyzoryk i zaczął zestrugiwać jakąś nierówność z blatu stołu.
Oleg też zamilkł, bo wydało mu się, że się z nim zgadzają. Milczą, a zatem zgadzają się, bo zostali przekonani. A potem odezwała się Marianna.
— Oni słusznie postanowili — powiedziała — tylko obawiają się powiedzieć na głos to, co należy powiedzieć.
— Co? — Olega zaskoczyły jej słowa. Wszyscy wiedzieli coś oczywistego, czego nie potrafił dostrzec. — Co takiego?
— To, że ci, którzy wyprawią się na poszukiwanie bazy szperaczy, mogą nie wrócić. Długo nie wrócić albo nawet w ogóle. Dlatego konieczne jest, żebyś ty został i doszedł do statku.
— Zwariowałaś?! — krzyknął Oleg. — Jak możesz tak mówić!
A dorośli milczeli, bo zgadzali się z Marianną i od początku liczyli się z haniebną możliwością, że Marianna może nie wrócić.
— To przecież oczywiste — powiedziała Marianna spokojnie. — Chcesz herbaty?
— W ogóle nie chcę więcej z wami rozmawiać! — powiedział Oleg i rzucił się do drzwi. Kazik ledwie zdążył odskoczyć.
Oleg przebiegł kilka kroków po ulicy i wpadł w lodowatą kałużę. Trochę go to otrzeźwiło i ruszył wolniej w stronę palisady. Pod nogami trzeszczał mu cienki lód, ale on tego nie zauważał.
Zatrzymał się przy ogrodzeniu, patrząc na ciemny las, przez który przemykały szybkie niebieskie świetliki, usłyszał, jak skrzypnął stopień przed domem Siergiejewa, jak wyszedł Veitkus ze Starym. Usłyszał cichy głos Veitkusa:
— Co mu się stało? Czyżby żałował nam balonu?
— To też — odpowiedział Stary — ale jest również inny, ważniejszy powód.
Oleg nie usłyszał, jaki to miał być powód, bo Stary koniec zdania powiedział szeptem.
— Dziwne — powiedział Veitkus. — Zapewne masz rację, a ja nie zauważam oczywistych rzeczy. Zresztą nic dziwnego. Oni są już niemal dorośli… A wszystkie rzeczy oczywiste i naturalne na Ziemi, tutaj jakoś uchodzą naszej uwagi.
— I mnie też bardzo szkoda chłopaka — powiedział Stary.
— Ale innego wyjścia nie widzę — westchnął Veitkus.
— Oleg też zrozumie — powiedział Stary nieco głośniej i Oleg pomyślał ze złością, że Stary powiedział to umyślnie, bo wie, że on ich słyszy. I omal nie odkrzyknął: Nic podobnego! Wcale nie chcę niczego rozumieć!
Potem Veitkus pożegnał się ze Starym i rozeszli się.
Skrzypnęły drzwi. Ktoś jeszcze wyszedł z domu Siergiejewa. Oleg pomyślał, że to Siergiejew idzie przemówić mu do rozsądku, miał jednak nadzieję, że to nie on.
— Oleg — rozległ się głos Marianny.
Szukała go!
Gotów już był się odezwać, bo ucieszył się, że Marianna go szuka, ale nie zrobił tego. Pewnie sam by nie potrafił powiedzieć dlaczego. Nie, potrafiłby. Marianna zaraz też zacznie go przekonywać, tak jak pozostali. Zgadza się lecieć jego balonem, zgadza się na to, żeby Oleg został w osadzie. A przecież ona jedna ze wszystkich powinna rozumieć, że nie wolno słuchać ostrożnych starców, którzy wszystkiego się boją. Boją się umrzeć tutaj, boją się ryzykować, zupełnie ich nie Obchodzi, co czuje jakiś tam Oleg i dla dobra osady gotowi są wsadzić go do klatki. A co to jest dobro osady? Puste słowa. Przecież każdy myśli o sobie, tylko o sobie… Trzeba sobie z nimi dać spokój, nie zwracać na nich uwagi. O świcie wystartować samemu i odlecieć. Zna kierunek. Sam doleci gdzie trzeba i znajdzie bazę. Tylko że balon leży pod dachem, w pojedynkę nie da rady go wyciągnąć…
Postanowił jednak spróbować, dopóki wszyscy śpią. W tym momencie nie myślał o tym, że ktoś musi zwolnić balon z uwięzi, że rano wiatr może wiać w niewłaściwym kierunku. Odwrócił się na pięcie i pobiegł w stronę szopy. Miał przed sobą całą noc.
Wówczas Marianna, która została na dworze, bo była pewna, że Oleg jest gdzieś w pobliżu, zauważyła go i zamiast zawołać, również podeszła do szopy.
— Co chcesz zrobić? — zapytała szeptem.
Oleg drgnął, jakby znienacka zaatakował go szakal.
— Co ty tu robisz? — on również mówił szeptem.
Marianna wybiegła na dwór nieubrana, na mokrym śniegu jej włosy skleiły się i zwisały nieporządnymi kosmykami.
— Bałam się, że coś ci się stało.
— Idź spać — burknął Oleg. — Sam sobie dam radę.
— Chcesz polecieć sam? To głupi pomysł — powiedziała Marianna.
— Jestem najgłupszy z całej wsi — odpowiedział Oleg. — Wszyscy jesteście mądrzy, a ja głupi. Dlatego będę siedział tutaj i czekał.
— Przecież przez całą zimę się uczyłeś. Tak wiele od ciebie zależy.
— Gdybym wiedział, czym się to skończy, nigdy w życiu bym się nie uczył.
— Kocham cię, bo jesteś najmądrzejszy.
— Nikt mnie nie kocha, mną po prostu chcą się posłużyć jak narzędziem. Jak maszyną. I nikogo nie obchodzi, co myślę.
— Nie bój się o mnie. Polecę z Dickiem. Przecież wiesz, że nic mi się nie stanie.
— Jeśli nic się nie stanie, to trzeba lecieć razem.
— A jeśli jednak coś się zdarzy?
— To tym bardziej trzeba lecieć razem!
— Oleg, bardzo cię proszę, daj spokój… Wściekasz się, bo oni mają rację. Kiedy my będziemy lecieć do bazy, ty tutaj przygotujesz się do wyprawy na „Polusa”.
— Jeśli tam są ludzie, to moja wyprawa nikomu nie jest potrzebna. To oszustwo.
— Nie, to są myśli dorosłych ludzi.
— Oni myślą o sobie, tylko o sobie.
— Brednie. Dziwię się, że możesz coś takiego mówić! Oni myślą identycznie jak ja. Myślą o podrastających dzieciakach, które powinny wrócić do domu i uczyć się. O starych, którzy powinni żyć. I o tobie również.
— Wobec tego ty pójdziesz ze mną w góry.
— A kto poleci?
— Dick i Kazik. Dadzą sobie radę.
— Nie waż się tego nikomu powiedzieć, bo inaczej przestanę cię znać. Jak ci nie wstyd przywiązywać mnie, zmuszać, żebym trzymała cię za rękę. Po co? Żebym patrzyła na ciebie i mówiła, jaki jesteś śliczny? Od tego masz matkę.
— Obejdą się bez ciebie.
— Znam wszystkie rośliny i lekarstwa. Jestem im potrzebna.
— Jesteś potrzebna mnie.
— Dlaczego?
— Przecież wiesz! Dlatego, że cię kocham.
Skrzypnęły drzwi, chyba gdzieś obok.
— To ojciec — powiedziała Marianna. — Chodźmy spać. I jeśli rzeczywiście mnie kochasz, potrafisz to zrozumieć.
Ciemna postać Siergiejewa zbliżała się, majacząc wśród padającego śniegu.
Marianna pociągnęła Olega w kierunku domów. Poszedł za nią. W głowie miał taki zamęt, że już sam nie wiedział, co ma myśleć.
— Już zaczynałem się niepokoić — powiedział Siergiejew.
— Rozmawialiśmy, ojcze — powiedziała Marianna.
— No i dobrze — powiedział Siergiejew, kładąc ciężką rękę na ramieniu Olega. — Ja też na twoim miejscu poczułbym się skrzywdzony. Doskonale cię rozumiem. Ale ty spróbuj zrozumieć nas. Jest nam bardzo trudno. Przez wszystkie te lata żyjemy oko w oko ze śmiercią. Jesteś zbyt młody, aby zdać sobie z tego sprawę. Uważasz, że ja się nie boję puszczać Mariannę w drogę? I że w zeszłym roku się nie bałem? Zastanów się nad tym, bardzo cię proszę.