10

Stacja zwiadowcza przyczaiła się na skraju lasu. Przez dwa dni po eksplozji aktywności, zamieszania, ustawiania kopuły, wyładunku — panowała kompletna cisza.

Nikt nie wychodził ze stacji, a jej cienkie podwójne ściany tłumiły jakikolwiek dźwięk rozlegający się w środku.

Nieruchomy przedmiot nie wzbudza lęku.

Wielki las zaczął się przyzwyczajać do tego, że tuż obok żyje coś obcego.

Pawłysz, choć nieustannie zajęty krzątaniną, z ciekawością obserwował proces wtapiania się stacji w nowy świat. Szło mu to tym łatwiej, że już zostały włączone zewnętrzne kamery, działało obserwatorium meteo, a wiertnice ustawione pod kopułą geologiczną zaczęły wgryzać się w grunt. Rozpoczęło się poznawanie lasu i ziemi, poznawanie obiektywne, niezwiązane z narządami zmysłów, gdyż przyrządy niezwłocznie kodowały uzyskane informacje. A zakodowane pojęcia dadzą się łatwo przetworzyć na uogólnione prawidłowości, ponieważ wszystkie planety składają się z jednych i tych samych pierwiastków zestawionych najczęściej w tych samych proporcjach, zaś żywa przyroda podporządkowana jest wspólnym prawom genetyki i w dowolnym punkcie Galaktyki składa się z takich samych białek. Różnica polega nie na biologicznej istocie, lecz na zewnętrznych odmiennościach. Dlatego Pawłysza nieustannie stresował rozziew między zgromadzonym już zbiorowiskiem danych obiektywnych, a całkowitą niewiedzą zmysłową.

Doskonale rozumiał, że szaleństwem byłoby wyjść na zewnątrz, głęboko zaczerpnąć tego żywego, niesterylizowanego powietrza, rozetrzeć w palcach liść drzewa lub zerwać źdźbło trawy i powąchać je. Wiedział, że za pozornym spokojem otaczającego świata kryją się siły wrogie człowiekowi nie dlatego, że wymierzone są właśnie w człowieka, lecz dlatego, iż są dlań całkowicie obce, nie znają go i postarają się go odrzucić, gdy tylko spróbuje wejść z nimi w kontakt. Na trzeci dzień rano Pawłysz postanowił wystrzelić pierwszy próbnik. Miał tych próbników biologicznych w sumie trzy i zamierzał z ich pomocą zarejestrować chemiczny i biologiczny skład atmosfery na różnych wysokościach. Podobne próbniki miała Klaudia, ale ich zadaniem było zestawienie mapy geologicznej planety. Różnica polegała na tym, że w razie konieczności Klaudia mogła zmusić swoje próbniki do wylądowania i pobrania próbek gruntu. Próbniki Pawłysza były po prostu akumulatorami informacji oddawanych po powrocie. Pawłysz przeglądał po każdym locie wstępnie przetworzony raport próbnika, zapoznawał się ze zdjęciami i określał punkty, w które sam powinien się udać.

Teraz przeszedł niskim owalnym korytarzem do swego laboratorium, gdzie próbniki już na niego czekały, ustawione na wysokich wyrzutniach. Zgodnie z dawno już opracowanym standardowym programem powinien w pierwszym etapie rozsyłać próbniki w stokrotkę. Każdy start odpowiadał jednemu płatkowi kwiatka. Długość płatka wynosiła pięćset kilometrów przy zmiennej wysokości lotu. Dzięki temu zostaje zbadany cylinder atmosfery o wysokości około trzydziestu kilometrów i średnicy tysiąca.

Sama procedura startu była nieskomplikowana. Wystarczyło zaprogramować lot, nacisnąć klawisz startowy i już. Reszta odbywała się automatycznie.

Próbnik mrugnął do Pawłysza zieloną lampką gotowości startowej, a wyrzutnia uniosła się pod kopułę, w której odsłonił się otwór wystarczająco duży, aby próbnik wydostał się do atmosfery. Pawłysz zadzierając do góry głowę, zobaczył szare, zachmurzone niebo. Kropla deszczu upadła na hełm skafandra. Starł ją rękawicą.

Szczęknęło. Próbnik uniósł się nad wyrzutnią i wyprysnął przez otwór w stropie. Buczał przy tym basowo, niczym chrabąszcz wylatujący na polowanie.

Otwór w kopule natychmiast się zamknął.

— No i dobrze — powiedział Pawłysz na głos. — Zaczął się dzień pracy.

Włączył interkom i zameldował:

— Klaudio, wystrzeliłem pierwszy próbnik. Teraz wyjdę na zewnątrz.

— Tylko ostrożnie — powiedziała Klaudia. Jej głos nieco zniekształcony przez słuchawki wydawał się niemal czuły.

— Nie zapomniał pan aneblastera?

— Nie, mój aniele — odparł Pawłysz. — Ponadto wziąłem żelazny zapas jadła, śpiwór i wielgachną maczugę. Przy okazji pragnę panią poinformować, że odejdę od kopuły dokładnie na sto metrów.

— Sława, niech pan przestanie dowcipkować! — powiedziała Klaudia już mniej czule. — To jest pierwsze pańskie wyjście.

— No, powiedzmy drugie. Proszę nie zapominać, że po przylocie tutaj musieliśmy spędzić około godziny na świeżym powietrzu.

— Pod ochroną kutra planetarnego — poprawiła go Klaudia

— i w obecności dziesięciu członków załogi statku macierzystego.

— Dziękuję — powiedział Pawłysz. — Będę ostrożny. Zresztą i tak trzeba wypróbować aneblaster.

Wyjął z kieszeni kombinezonu niewielki, lecz ciężki pistolet anestezyjny. Z tymi oszałamiaczami bywało różnie. W zasadzie powinny unieruchomić każdego napastnika, od mrówki do słonia, ale nie zawsze chciały. Skuteczność broni zależała nie tylko od wielkości, ale często także od metabolizmu drapieżnika. Dawka, która jednego usypiała na tydzień, innego wpędzała tylko w lekką drzemkę, a trzeciego potrafiła zabić. Tak więc zadaniem Pawłysza było między innymi wypróbowanie aneblastera na miejscowych stworach, co w zasadzie winno odbyć się po dostarczeniu jakiegoś delikwenta do laboratorium. Jeśli naturalnie delikwent nie będzie stawiał nadmiernego oporu.

Luk śluzy mlasnął, przysysając się do ramy.

Pawłysz chwilę postał koło kopuły, rozglądając się wokół i obserwując reakcję miejscowej fauny na jego pojawienie.

Miejscowa fauna nie reagowała.

Pawłysz niespiesznie podszedł po miękkiej trawie do lądownika i pogładził jego krągłe cielsko. Potem zerknął na iluminator laboratorium geologicznego. No jasne, Klaudia stoi pod oknem i sprawdza, czy jej chłopczyk umie przechodzić przez jezdnię na zielonym świetle.

Pomachał do niej, Klaudia w odpowiedzi uniosła rękę, ale od iluminatora nie odeszła.

— Wszystko przez to, że nie masz dzieci — powiedział Pawłysz. — Gdybyś tak miała z piątkę…

Ugryzł się w język w obawie, że nie wyłączył interkomu, bo Klaudia mogłaby się obrazić. Nie, wyłączył.

Teraz można się spokojnie rozejrzeć.

Stroma kopuła stacji z rękawami korytarzy i małymi kopułkami laboratoriów stała o jakieś dwieście metrów od skraju lasu. Na tę właśnie stronę wychodził iluminator, przy którym stało kalekie biurko Pawłysza.

Jeśli obejść stację dokoła, co Pawłysz właśnie zrobił, to trafi się na łagodne zbocze opadające ku wielkiemu jezioru. Stok był pokryty trawą, a w jego dolnej części wyłaziły z nagiej ziemi obłe grzbiety kamieni, wokół których bujnie rozrosły się jakieś krzewy.

Samo jezioro było szare, równe i spokojne, zresztą cały ten świat sprawiał wrażenie spokojnej szarości. Mylne wrażenie. Pawłysz rozumiał, że ta równa szarość maskuje namiętności i tragedie, pierwotne, ale przez to jeszcze bardziej okrutne, że ten świat przyczaił się, obserwując bacznie obcego przybysza.

Popatrzył do góry. Przez trzy dni chmury ani razu się nie rozstąpiły, żeby choć na chwilę pokazać słońce. Niebo było równie szare jak jezioro i tak samo równe. I równie nieruchome.

Z przodu coś błysnęło.

Pawłysz ostrożnie ruszył w tamtą stronę i zatrzymał się o parę kroków od lśniącego stwora, który zwinnie zakopywał się w ziemi. Stworzenie nie zwracało na niego najmniejszej uwagi. Pawłysz podszedł bliżej, trzymając w pogotowiu aneblaster. Błyszczący metalicznie pancerz zwierzątka już niemal skrył się pod ziemią. Pawłysz przykucnął i zaczął ostrożnie rozgrzebywać spulchniony grunt wokół niego. Potem podsunął pod spód obie ręce i gwałtownym szarpnięciem wyciągnął go do góry.

Stworzenie nie stawiało oporu. Coś trzasnęło. Pawłysz zobaczył tkwiącą w ziemi długą iglicę.

Uniósł kulę wyżej i zrozumiał, że udało mu się złowić zwierzę niezwykłe w tych okolicach egzotyczne, a mianowicie ruchomą wiertniczkę Klaudii. Zrozumiał też, że Klaudia ukręci mu za to głowę i wyjątkowo w tym wypadku będzie miała świętą rację.

Ponieważ przyrząd i tak trzeba było naprawić, wziął go ze sobą, następnie wyciągnął z ziemi jego cienki czujnik i cały ładunek zapakował w pojemnik na próbki. Później, chociaż zupełnie nie miał na to ochoty, nacisnął guzik interkomu i wywołał Klaudię.

— Wszystkie pani wiertniczki pracują? — zapytał.

— Jedna dopiero co się wyłączyła — odpowiedziała Klaudia. — Akurat chciałam pana poprosić o sprawdzenie, co się z nią stało.

— Ta prośba byłaby nieco spóźniona — westchnął Pawłysz.

— Urządziłem na nią polowanie z nagonką i właśnie złowiłem. Przyniosę ją Sally. Ona wszystko potrafi naprawić.

— Przecież wiertnica jest metalowa! Okrągła! Jej nie można z niczym pomylić!

— Jak pani widzi, jednak można. Strach ma wielkie oczy — odparł Pawłysz. — Ignorancja prowadzi do fatalnych pomyłek.

Wyłączył się. Był na siebie zły. Żaden normalny biolog nie pomyli aparatu z żywym stworzeniem. A wszyscy jak dotąd uważali, że Pawłysz jest zupełnie normalnym człowiekiem i w dodatku naukowcem. Na tym właśnie polega niebezpieczeństwo obcego świata skojarzonego z własną nadczujnością. Zdumiewające połączenie nadmiernej ostrożności z poczuciem całkowitego bezpieczeństwa. „Przecież tylko dlatego zacząłem wygrzebywać tę kulkę — pomyślał Pawłysz — że wiedziałem, iż mojego skafandra nie przegryzą żadne zęby, że mój aneblaster powali każdego drapieżnika, że w najgorszym razie mogę uciec do kopuły albo nawet odlecieć w kosmos kutrem i tam czekać, aż ktoś mnie zabierze. Nie muszę się bać tej planety nawet wówczas, jeśli zwali na nas jakiś kataklizm. A jednocześnie jej nie ufam. Lękam się jej i robię wszystko, żeby badając ją, jednocześnie, broń Boże, jej nie dotknąć. A co by było, gdybym dostał się tu bez tych wszystkich kopuł i skafandrów, stanął na tej trawie nagi i bosy? Czy patrzyłbym na to jezioro takim samym zaciekawionym wzrokiem? Czy może las, jezioro i powietrze groziłyby śmiercią?” To były puste, do niczego nie wiodące myśli. Lepiej zejść nad samo jezioro i pobrać próbki wody. Naturalnie z równym powodzeniem może to zrobić automat, i to lepiej niż Pawłysz, ale przecież nie wolno wszystkiego oddawać w łapy automatom. Automaty pozbawione są wyobraźni, w przeciwieństwie do Sławy Pawłysza, który wolno podchodził do brzegu jeziora, omijając skupiska krzewów. Wolał wolną przestrzeń.

Miejscowa fauna wyglądała na biedną, co było o tyle dziwne, że z miejscową roślinnością było wszystko w porządku. Inna rzecz, iż nie można wykluczyć istnienia świata, w którym dominującą rolę odgrywa flora…

Pomyślawszy to zobaczył owada — coś czarnego i szybkiego przemknęło pod nogami, poderwało się do góry i odleciało w stronę krzewów.

„No, nareszcie — pomyślał z satysfakcją Pawłysz. — Pierwsza znajomość”.

Zszedł nad samą wodę i postał tam chwilę. Woda w jeziorze była czysta, przy samym brzegu pokryta cienkim lodem. Do lodu od dołu przymarzły włoski wodorostów. Cieniutka żmijka smyrgnęła między kamienie i zniknęła w głębinie.

Przeciwległy brzeg jeziora tonął we mgle i można było jedynie domyślić się wznoszącego się tam pasma wzgórz.

Pawłysz rozbił warstewkę lodu, nabrał do probówki wody, a następnie rozgrzebał kamyki, mając nadzieję znaleźć między nimi jakieś żyjątka, ale nie było tam niczego.

Daleko, co najmniej sto metrów od brzegu woda wzburzyła się, uniosło się nad nią coś na kształt pancerza ogromnego żółwia, i zaraz potem z głośnym pluskiem zapadło się pod powierzchnię. Po jeziorze rozeszły się wielkie kręgi.

Pawłysz wyprostował się z probówką w ręku. Woda się uspokajała, jezioro milczało. Czekało, co zrobi przybysz. Pawłysz odruchowo obejrzał się i stwierdził, że do kopuły jest daleko. Woda znów się rozfalowała, ale inaczej. Pojawił się na niej wzburzony ślad. Ktoś dyskretnie ukryty pod powierzchnią szybko płynął do brzegu.

Przy tym wszystkim panowała martwa cisza, nawet wiatr ucichł.

Pawłysza zaczął ogarniać niewytłumaczalny, irracjonalny lęk przed tym czymś czy kimś, niewidocznym i bezdźwięcznym, pędzącym w jego stronę. Zrobił krok pod górę, potem jeszcze jeden, potknął się o kamień, z najwyższym trudem utrzymał równowagę i nieoczekiwanie dla siebie ruszył w stronę kopuły, nie odwracając się i starając się udawać, że nie ucieka, tylko po prostu idzie, bo znudziło mu się spacerowanie po brzegu.

— Pawłysz? — usłyszał głos Klaudii. — Nic się nie stało? Ta kobieta miała intuicję. Albo doświadczenie.

— Nic — odparł Pawłysz, starając się uspokoić oddech. Zwolnił kroku i obejrzał się przez ramię na jezioro. Jezioro było beztrosko, idyllicznie spokojne.

Tylko z daleka nadbiegała ściana śniegu i woda wzdłuż jej frontu lekko się burzyła.

— Nic — powtórzył Pawłysz. — Wracam. Nic tu ciekawego -

Widok kopuły był krzepiący. Tam w środku było ciepło, potwory do wnętrza nie miały wstępu i w ogóle było milo. Koło lądownika stała Sally Gosk w pomarańczowym, lśniącym od deszczu skafandrze. Pomachała mu ręką.

— Dowiedziałam się — powiedziała — że wybrał się pan na spacer i postanowiłam się przyłączyć. Jeśli naturalnie nie ma pan nic przeciwko temu.

— A Klaudia nie będzie się gniewać?

— Wręcz przeciwnie. Będzie zadowolona, bo instrukcja zaleca, aby zwiadu w nieznanych i niebezpiecznych miejscach dokonywać grupą.

— A gdzie tu jest niebezpieczne miejsce?

— Nie odchodźcie daleko — rozległ się głos Klaudii.

— Zajrzymy tylko do lasu i zaraz wracamy — odpowiedziała Sally.

Rzadka trawa porastająca polanę zniknęła w odległości trzech kroków od pierwszych drzew. Była tam tylko naga ziemia z plamami cherlawych mchów.

Pnie drzew były brudnoróżowawe lub brudnożółtawe. Zresztą nie były to właściwie pnie, bo przypominały raczej korzenie, które z jakichś tam powodów postanowiły wyleźć na światło dzienne. Przy samej ziemi owe pnie — korzenie skręcały się w fantazyjne węzły, jakby w obawie, że ktoś je będzie próbował ściągnąć z powrotem pod powierzchnię i zawczasu się przed tym zabezpieczyły.

Liści w zwykłym rozumieniu tego słowa drzewa nie miały. Korzenie na cienkich końcach przekształcały się w siwe włosy, które zwisały na kształt frędzli i poruszały się od najmniejszego podmuchu wiatru, co nadawało lasowi złowieszczy, zaczarowany wygląd.

Ziemia między drzewami była mokra, gdzieniegdzie pokryta topniejącymi płatami śniegu, między którymi widniały pomarańczowe płachty porostów i niebieskie wzgórki mchu. Wyglądało to jak nieporządnie zszyty ze szmatek różnobarwny chodnik.

— Jak w przerażającej bajce — powiedziała Sally. Wyciągnęła rękę i ostrożnie dotknęła rękawicą najbliższego pnia, który miękko ustąpił, jakby był z kauczuku, a włosy na głowie drzewa zafalowały. Sally krzyknęła i gwałtownie cofnęła rękę. Pawłysz nawet się nie uśmiechnął. Złowieszcza atmosfera lasu działała przygnębiająco.

— Co? — wysokim głosem zapytała Klaudia.

— Wszystko w porządku — odpowiedziała Sally. — Oswajamy się.

Przeszli jeszcze kilka kroków, starając się nie dotykać pni. Zatrzymali się.

— Proszę spojrzeć — powiedziała cicho Sally.

O kilka metrów przed nimi z mchu wyłaniały się niewielkie półkule jak kapelusze grzybów wyrastające z ziemi.

Pawłysz chciał wziąć jeden z grzybów, ale Sally powiedziała:

— Chwileczkę, mam laskę.

Dotknęła grzyba cienkim prętem i grzyb nagle uciekł przed metalem, zapadł się pod ziemię.

— Ciekawe — powiedziała Sally i wyciągnęła pręt w stronę innego grzyba.

Akurat w tej samej chwili cienki korzeń wyrastający z pnia i leżący na ziemi, przypominający pień barwą i dlatego wyglądający niegroźnie, skoczył ku lasce, omotał ją i szarpnął tak silnie, że Sally trzymająca silnie pręt omal się nie przewróciła.

Pawłysz zareagował niemal instynktownie. Wyszarpnął aneblaster z kieszeni I strzelił. Korzeń natychmiast wyprostował się i znieruchomiał.

Sally stała, przyciskając metalowy pręt do piersi, jakby obawiała się, że ktoś jeszcze będzie go chciał jej odebrać.

— Przepraszam — powiedziała.

— Wygląda na to, że nas tu nie lubią — odparł Pawłysz.

W lesie pociemniało. Ściana śniegu nadlatująca znad jeziora wdarła się między drzewa mrowiem mokrych płatków.

— Chodźmy do domu — zaproponowała Sally.

— Zgoda.

W padającym śniegu nie było nic widać na trzy kroki. Pewnie w krótkim starciu z korzeniem stracili kierunek, bo przeszli jakieś pięćdziesiąt metrów, a las się nie skończył. Tylko drzewa rosły tam ciaśniej, a ich pnie były bledsze.

— Klaudio — powiedział wówczas Pawłysz. — Daj nam peleng.

— Tego tylko brakowało, żebyście zabłądzili — powiedziała Klaudia i włączyła brzęczyk pelengu.

Wracali wolno, omijając wzgórki mchu i porosty. Tylko raz Pawłysz wdepnął niechcący w pomarańczowy śluz, który od razu przykleił się do buta, a kiedy pochylił się, żeby go zetrzeć, natychmiast przepełzł na rękawicę.

— W porządku — powiedział Pawłysz. — Umówimy się, że pobraliśmy próbkę miejscowego życia i niesiemy ją do domu.

— Co niesiecie? — zapytała Klaudia.

— Bardzo nieprzytulny las — powiedziała Sally. — Za nic nie chciałabyś tu zabłądzić.

— Zaraz nastawię herbatę — obiecała Klaudia.

— Znakomita myśl! — ucieszył się Pawłysz.

Przez ostatnie drzewa widoczne już były zasnute strugami deszczu i śniegu kopuły stacji.

Jednak okazało się, że dojście do nich nie jest takie proste.

Między lasem a kopułami czekało na nich zwierzę.

Zwierzę wyglądało jak ozdoba koszmarnego snu. Jego sześć cienkich nóg dźwigało ciężkie ciało pokryte zielonkawą, długą, przypominającą wodorosty sierścią i uwieńczone wzdłuż grzbietu wysokimi kostnymi płytami. Straszliwie wyszczerzony pysk otwierał się wolno i zamykał, jakby potwór przymierzał się, jak tu najlepiej wgryźć się w zdobycz.

Na widok ludzi zwierzę wydało dziwny, beczący głos, groźny i wyzywający, po czym zaczęło kołysać się na boki, grzechocąc płytami kostnego grzebienia.

Nie przestając beczeć, potwór rzucił się w ich stronę.

Pawłysz zdążył osłonić sobą Sally i wypuścił w potwora maksymalny ładunek z aneblastera. Potwór ryknął wysokim głosem i zawirował w miejscu, tracąc zdobycz z oczu. Pawłysz wystrzelił ponownie i znów bez skutku. Tylko przypomniał potworowi, gdzie znajduje się jego zdobycz.

Nie wiadomo, czym by się ten bój zakończył, gdyby nie Klaudia. Ze szczytu głównej kopuły wytrysnął cienki zielony promień i trafione nim zwierzę zwaliło się z łoskotem na ziemię.

— Miłe zwierzątko — powiedział Pawłysz, starając się uśmiechnąć. Obrócił się w stronę Sally.

Sally milczała. Starała się wyrwać z objęć drzewa. Widocznie cofając się przed potworem oparła się plecami o drzewo, które otoczyło ją swoją tkanką, chcąc wessać ją do środka, wypić z niej wszystkie soki.

Resztkę ładunku aneblastera Pawłysz wpakował w drzewo. Tym razem poskutkowało. Pień skurczył się, poczerniał i Sally zrobiwszy trzy kroki, wpadła w ramiona Sławy.

— Czemu milczałaś? — zapytał Pawłysz.

— Nie chciałam przestraszyć Klaudii — odpowiedziała Sally cicho.

Podtrzymując dziewczynę, Pawłysz podszedł do rozciągniętego na całą swoją trzymetrową długość cielska potwora.

— Wszyscy mają ochotę nas przekąsić — powiedział.

Wziął od Sally pręt i ostrożnie rozwarł nim paszczękę potwora. Zamiast zębów w czarnej dziurze sterczały tępe, żółtawe tarczki.

Klaudia wybiegła z kopuły i przystanęła obok.

— Wniosek pierwszy — powiedziała. — Aneblaster na miejscowe wielkie drapieżniki nie działa lub działa nie dość skutecznie.

— To nie jest drapieżnik — zauważył Pawłysz. — Takimi tarczkami łatwiej przecierać pokarm roślinny niż rwać mięso. Chociaż gdyby nas przetarł, za późno byłoby zastanawiać się nad jego naturą. Dziękuję, Klaudio.

— Nieustannie was obserwowałam.

— Nogi mam jak z waty — wyznała Sally.

— Rada jestem, że tak się stało — ciągnęła Klaudia. — To posłuży za lekcję.

— Nie rozumiem — powiedział Pawłysz.

— Lekcję ostrożności. Postanowił pan spacerować po tej planecie jak po Ziemi. Teraz już nie będzie pan tego robił.

— Może ma pani rację — westchnął Pawłysz. — Pomoże mi pani przenieść to ścierwo do laboratorium?

— Uruchomiłam serworobota — odparła Klaudia. Jakby słysząc jej słowa, z luku wygramolił się serworobot i miarowym krokiem pospieszył ku cielsku potwora.

— Co pan ma na nodze? — zapytała Klaudia.

Pomarańczowy porost pokrył cienką, śliską warstwą nogawkę skafandra niemal do kolana, więc przed poddaniem się dezynfekcji Pawłysz zdrapał uparty śluz do probówki.

Загрузка...