Zaprzęgli się w trójkę do sań i ciągnęli je najpierw w górę stromym zboczem kotliny, potem przez płaskowyż, a wreszcie w dół. Padał śnieg i ciężko im się szło. Nie było jednak zbyt wielkiego mrozu i mieli mnóstwo jedzenia. Pustych puszek po konserwach nie wyrzucali.
Na czwarty dzień, kiedy zaczęli schodzić ciasną doliną potoku, usłyszeli nagle znajome beczenie.
Koza leżała pod skalnym nawisem nad samą wodą.
— Czekała na nas! — krzyknęła Marianna.
Koza wychudła na szkielet i wyglądała tak, jakby miała za moment zdechnąć. Trzy puszyste koźlątka usiłowały dobrać się jej do sutek.
Marianna szybko odrzuciła namiot okrywający sanie i zaczęła szukać w workach jakiegoś pożywienia dla kozy.
— Tylko jej nie otruj! — powiedział Oleg. Koza wydała mu się bardzo ładna. Ucieszył się na jej widok prawie tak samo, jak Marianna. I nawet Dick się nie złościł, bo był człowiekiem sprawiedliwym.
— To dobrze, żeś mi uciekła — powiedział. — Na pewno bym cię zabił, a tak to cię teraz zaprzężemy.
Inna rzecz, że kozy nie udało się zaprząc do sań. Bydlę nadymało trąbę i wrzeszczało tak, że aż skały się trzęsły, a w dodatku koźlęta zaczęły wtórować matce. Poszli więc dalej tak: Dick z Olegiem ciągnęli sanie, Marianna podtrzymywała je z tylu, a na końcu szła koza z małymi i żebrała, bo ciągle chciało jej się jeść. Nawet kiedy weszli już do lasu, gdzie były grzyby i korzonki, nadal dopominała się skondensowanego mleka. Chociaż tak samo jak ludzie nie wiedziała jeszcze, że ta biała słodka masa nazywa się skondensowanym mlekiem.