Woda w sadzawce była ciemna i zatęchła, żyło w niej mnóstwo drobnych stworów, przeważnie nieznanych. Kiedy Marianna zeszła na dół i opatrzyła spuchniętą dłoń Kazika, dała zaraz chłopcom po tabletce z zapasu, który Oleg przyniósł ze statku, ponieważ od nieznanej, złej wody można zachorować na dyzenterię albo nawet się otruć.
Napili się, ale od tego głód zaczął im jeszcze mocniej doskwierać.
Marianna podeszła do sosenek, malutkich i jakichś cherlawych. Widocznie kiedyś wiatr przyniósł tu ich spory, które zakorzeniły się w miękkim pniu. Pod sosnami zawsze trafiają się grzyby, ale Marianna nie była pewna, że tam, gdzie nie ma miękkiej ziemi, w której można się zagrzebać, grzyby zechcą rosnąć. Jednak poszczęściło jej się i w mierzwie pod sosenkami schwytała kilka grzybów — też malutkich, ale najprawdziwszych. Grzyby miały nieznany kolor i mogły być trujące — czasami trujące udają prawdziwe. Nadgryzła jeden. Był prawdziwy, słodkawy. Naturalnie lepiej byłoby je ugotować, bo inaczej będą szczypać w język, ale teraz nie było czasu bawić się z ogniskiem, bo wszyscy byli zbyt głodni. Marianna schwytała więc wszystkie grzyby, jakie rosły pod sosenkami, a zebrało się ich ze dwadzieścia, przyniosła chłopcom, podzieliła i kazała zjeść.
Ręka Kazika spuchła tak, że zrobiła się grubsza od nogi i zdrętwiała.
To akurat było nie najgorsze, bo dzięki temu mniej bolała. Chłopak nie miał też dreszczy ani mdłości, co znaczyło, że trucizna parszywca nie była zbyt silna. Gorzej, że Kazik nie mógł posługiwać się skaleczoną ręką i trudno mu było schodzić po lince, a przecież wcześniej czy później trzeba będzie ruszać w dalszą drogę — do ziemi jest jeszcze daleko.
Zrobiło się cieplej. Na wysokości sadzawki przebiegała dolna granica chmur, a ponieważ w ciągu dnia warstwa chmur wznosi się wyżej, to kiedy pożywili się, okazało się, że w dole jest czysto i można dojrzeć ziemię.
Ziemia leżała bardzo daleko w dole. Wyglądała zupełnie tak, jak z kosza balonu. Dostrzec ją można było tylko z najwyższym trudem, ponieważ pień w niektórych miejscach rozszerzał się, gdy liany rozchodziły się, tworząc labirynt tuneli. Jakieś sto metrów pod nimi utworzyła się szeroka platforma z laskiem i oczkami bagien. Podróżników ogarnęło przygnębienie.
— Lepiej żebyśmy tego nie widzieli — powiedziała Marianna. — Kiedy człowiek nie widzi, to wydaje mu się, że niewiele już zostało.
— Teraz to już na pewno nasz worek ktoś zeżre — powiedział Kazik. Był potwornie głodny.
— Coś tu na pewno upolujemy — pocieszył go Dick, trzymając się pnia sosenki i wychylając się w dół. — Żebyśmy tylko tam zeszli.
— Szkoda, że Oleg nie zrobił spadochronu — powiedział Kazik. — Radziłem mu zrobić spadochron i skakać z balonu, ale powiedział mi, że zrobi go później.
— Oleg by coś wymyślił — powiedziała Marianna i Dickowi wydało się, że słyszy w jej głosie wyrzut.
— Dobrze mu myśleć tam, w osadzie — odburknął. — A tu trzeba działać.
— Oleg chciał lecieć z nami — powiedziała Marianna — ale go nie puścili.
— W takim razie nie ma czego żałować! — rzucił ostro Dick.
W rzeczywistości wcale się na Olega nie złościł, bo nie było o co. Zresztą, to teraz nie było ważne. Ważne było zejście na dół.
Kazik przeszedł konarem za sadzawkę, żeby spojrzeć w dal. Zobaczył tę dal i krzyknął w podnieceniu:
— Szybciej! Popatrzcie.
Podbiegli do niego.
Kazik odsunął zwisający z góry liść większy od niego i w utworzonym w ten sposób prześwicie widać było rzekę, płynącą zupełnie blisko od nich, tak blisko, że można było dojrzeć drobne fale wzbudzane na jej powierzchni przez wiatr. Rzeka dzieliła się dalej na kilka odnóg i wpadała nimi do jeziora. Było oczywiste, że to jest jezioro, a nie morze, ponieważ za jego ogromnym lustrem widniała smużka niebieskawych wzgórz obramowanych ciemną kreską lasu. W delcie rzeki przez piaszczystą łachę szło wolno stado mustangów. Coś je spłoszyło, więc nadęły pęcherze i pospieszyły do wody.
Las za rzeką był inny, ciemniejszej barwy wpadającej w granat. Wspinał się na niewysokie wzgórza i miękko opadał w doliny. Wydawało się, że tam zastygło lekko rozfalowane, granatowe morze. To było bardzo piękne.
Bazy nie zobaczyli, bo znajdował się od nich jeszcze o jakieś dwadzieścia kilometrów i skrywał się za falami pagórków. Bardzo go chcieli zobaczyć, więc długo wpatrywali się w las za rzeką.
— Błyszczy się! — krzyknął nagle Kazik i wskazał ręką w kierunku lasu.
Nad lasem uniosła się błyszcząca iskierka, jak ognik na tle szarych chmur — i znikła.
Pozostali nie zobaczyli tej iskierki, bo zniknęła w chmurach zbyt szybko, ale uwierzyli Kazikowi, gdyż bardzo chcieli uwierzyć. Miejsce, z którego uniósł się ognik, znajdowało się niedaleko brzegu jeziora, więc Dick powiedział:
— Przeprawimy się przez rzekę bliżej jeziora. Tam są niezbyt szerokie odnogi, więc łatwiej będzie przepłynąć. Potem pójdziemy brzegiem.
— Słusznie — zgodził się Kazik. — Nad jeziorem las jest trochę rzadszy.
Długo jeszcze stali i patrzyli w tamtym kierunku, mając nadzieję coś jeszcze zobaczyć, ale tego ranka Klaudia wystrzeliła tylko jeden szperacz. Chciała wypuścić również drugi, ale potem uznała, że i bez tego ma dość pracy. Była w bardzo złym humorze i nawet przed sobą nie chciała się przyznać, że wpadła w ten paskudny nastrój po tym, co zobaczyła wczoraj w laboratorium. Właściwie nic nie zobaczyła, ale wyczuła po zmieszaniu Pawłysza i Sally, że łączy ich jakiś sekret, którym nie mają zamiaru się z nią dzielić. Nigdy się tak paskudnej zdrady po Sally nie spodziewała.
Pawłysz nie miał o tym pojęcia. Zamierzał polecieć w góry, bo znudziło mu się już preparowanie miejscowych krwiożerczych potworów i katalogowanie niezliczonych gatunków bakterii. Zapragnął znaleźć się w miejscu, gdzie jest niebieskie niebo i czysty śnieg, gdzie nić nie pełza, nic się nie podkrada, nic nie czyha, gdzie z podstępnych topieli nie unoszą się smrodliwe miazmaty, gdzie można zdjąć hełm i pospacerować nie myśląc o chorobach — wśród czystego śniegu, na mrozie pod błękitnym niebem. W momencie, kiedy młodzi ludzie wpatrywali się z wielkiego drzewa w las otaczający stację, Pawłysz rozmawiał z Sally, która podjęła się przygotować kuter planetarny. Powiedział, że chciałby polecieć na cały dzień w góry, a Sally poprosiła, żeby ją zabrał ze sobą. Ją również las przygnębiał i bardzo się ucieszyła, że Pawłysz czuje to samo co ona.
Następną noc podróżnicy spędzili w napowietrznym lesie na rozległym rozwidleniu drzewa. To był prawdziwy las, w którym rosły nie tylko sosny, ale również niebezpieczne krzewomioty. Co prawda, gdy się je spostrzeże zawczasu, krzewomioty nie są wcale groźne. Te drzewa wyczuwają ciepło i jeśli jakieś nieostrożne zwierzę się do nich zbliży, miotają w nie swoje długie, ostre igły. Miotają tak silnie, że mogą przebić kozę lub niedźwiedzia. Osadnicy bardzo szybko nauczyli się je neutralizować. Trzeba było tylko z odległości co najmniej dziesięciu metrów rzucić w krzak czymś ciepłym. Na przykład zdjętą z siebie kurtką. Drzewo od razu wystrzeli igły, a potem można już śmiało podchodzić. Ich igły są użyteczne w gospodarstwie, a młode pędy są bardzo soczyste i pożywne.
Marianna bardzo się na ich widok ucieszyła. Nałamała całe naręcze gałęzi, które żuli chyba przez godzinę, dopóki się im nie znudziły. Nie zaspokoili głodu, bo po mdłych pędach zachciało się im czegoś innego.
Dick ruszył w lasek, bo był przekonany, że coś mu się uda w nim upolować. Chodził po nim z godzinę, ale poza niejadalną żmiją i ptakiem, który na jego widok natychmiast odleciał, nie znalazł niczego.
Mimo tych niepowodzeń zostali na miejscu. Pogoda znów się pogorszyła i chociaż było ciepło, nawet cieplej niż zwykle, z dołu uniosła się mgła. Poza tym Kazika nadal bolała ręka i nawet do lasku puszczali go przywiązanego do linki.