Tego wieczoru, jeszcze przed zapadnięciem mroku, Pawłysz postanowił wyprawić się łazikiem nad brzeg jeziora, ale nie od strony rzeki, lecz tam, gdzie jeszcze dotąd nie był.
Przejechawszy jakieś dziesięć kilometrów, dotarł do niewielkiej bystrej rzeczki wpadającej do jeziora i udał się jeszcze parę kilometrów w górę jej biegu. Potem zobaczył dziwne i zaskakująco sympatyczne stworzenie. Było leniwe, wzrostu wielkiego psa i porośnięte sięgającymi do ziemi wodorostami. Przesuwało się między niskimi krzewami, nie zwracając najmniejszej uwagi na łazik, czasami rozgrzebując długimi pazurami ziemię w poszukiwaniu pokarmu. Dalej wypadki potoczyły się tak szybko i zaskakująco, że dopiero po powrocie do laboratorium i odtworzeniu taśm Pawłysz zrozumiał, co się właściwie stało. Otóż ten zielony niedźwiedź zbliżył się do pozornie niewinnych krzaczków porośniętych kolcami, takich samych, jakie kiedyś w niego samego pluły igiełkami. Krzew rzucił igłami w niedźwiedzia, który przekształcił się w jeżozwierza i zwalił bez życia na ziemię.
Pawłysz nie mógł zrozumieć, po co krzewowi taka agresywność. Przecież niedźwiedź niczym mu nie zagrażał. Dlatego wyciągnął kilka igieł ze skóry niedźwiedzia i w laboratorium obejrzał je pod mikroskopem. Wówczas odkrył interesujący fakt, który raz jeszcze potwierdził nieubłagane i odwieczne prawo, że w naturze wszystko ma swoje przyczyny. Okazało się, że na końcach igieł znajdowały się mikroskopijne spory, które po dostaniu się do krwi natychmiast wykiełkowały.
Rano Kazik obudził się pierwszy. Przegryzł parę pędów krzewomiotu i cichutko, żeby nie obudzić starszych, poszedł na swój punkt obserwacyjny. Jezioro było jeszcze pokryte mgłą i dlatego jego przeciwległy brzeg krył się w białej nieskończoności. Dlatego łatwo było sobie wyobrazić, że to Ocean Spokojny, on zaś jest kapitanem Drake’em, który z pomocą Indianina wspiął się na wysokie drzewo rosnące na Przesmyku Panamskim i patrzy teraz z góry na przestwór Pacyfiku…
Z ciemnozielonego liścia, którym można by pokryć całą chatę, schodziły rządkiem żmijki spieszące na poranne polowanie. Sinawe mszyce oblepiające liść poruszyły się nerwowo, czując niebezpieczeństwo. Z łodygi wyłonił się pasiasty żuk, w oczach przemienił się w latający włos i gdzieś pofrunął, a za nim z trzepotem skrzydeł pomknął biały ptak.
— Kazik, gdzie jesteś? — zapytała z daleka Marianna.
— Tutaj.
— Ręka boli?
— Już mniej.
Zapachniało dymem. To Marianna rozpaliła ognisko, żeby przypiec pędy krzewu i grzyby, które przez noc wylazły z mchu.
Kazik otrząsnął się z marzeń o Pacyfiku i, posuwając się skrajem konaru, dotarł do szarej ściany głównego pnia. Czepiając się cienkich lian przeszedł po suchej gałęzi do następnego rozwidlenia. Tam mu się poszczęściło, bo wypatrzył starą lianę grubą na jakieś pół metra, która spiralnie owijała pień i po niej zszedł jakieś trzydzieści metrów w dół, gdzie znajdowała się dziupla, w której swobodnie zmieściłby się warsztat Siergiejewa. Wyjął nóż i ostrożnie wszedł do ciemnej jaskini. Postał, czekając aż oczy przywykną do mroku, a potem rzucił przed siebie szyszkę. Szyszka potoczyła się po dnie dziupli z lekkim stukotem, a potem coś chlupnęło. To znaczy, że musiała tam stać woda. A skoro jest woda, to nie ma wyjścia, bo woda by je na pewno znalazła. Potem, jakby w odpowiedzi na plusk, rozległo się basowe sapanie — widocznie Kazik obudził mieszkańca dziupli. Można było poczekać, aż gospodarz wyjdzie na zewnątrz, ale nigdy nie wiadomo, co z takiego spotkania może wyniknąć. Kazik postanów ił nie ryzykować bez potrzeby.
Wrócił do starszych. Pożywili się i razem zeszli do dziupli, starając się nie hałasować, żeby nie rozgniewać nieznanego mieszkańca pieczary, a potem zaczęli uważnie przypatrywać się pniowi, mając nadzieję odszukać jakąś drogę w dół, bo przecież nie mogli na nim zostać do końca życia.
— W najgorszym razie — powiedział wreszcie Dick — będziemy wycinać stopnie w korze i po nich zejdziemy.
— Ile będzie trzeba takich stopni? — wykrzyknęła Marianna. — Jednego roku na taką robotę nie starczy!
— Spróbujemy, skoro nie będzie innego wyjścia — odparł Dick.
Po obiedzie Pawłysz powiedział Klaudii, że leci na całodniowy zwiad i zabiera ze sobą Sally, ponieważ silnik łazika przerywa i dobrze byłoby, żeby Sally go przy okazji skontrolowała.
— Dobrze — powiedziała Klaudia — tylko nie odlatujcie zbyt daleko.
— Dziękuję — powiedziała Sally, kiedy wznieśli się w powietrze. — Pokażesz mi te drzewa?
— Naturalnie, sam nie mogę się doczekać ich widoku. Po prostu nie mogę uwierzyć, że one istnieją.
Łazik przeleciał przez rzekę i kiedy Sally zobaczyła pnie splecione z gigantycznych lian i niknące w chmurach, nie mogła powstrzymać się od okrzyku zachwytu.
— Czegoś takiego po prostu nie ma — powiedziała z przekonaniem. — To może się jedynie przyśnić.
— Chciałbym rozpędzić chmury — powiedział Pawłysz — żeby móc sfotografować te drzewa w całym ich majestacie.
— Trzeba tu przywieźć Klaudię — powiedziała Sali j. — Ten widok jej się spodoba.
— Ona nie wyjdzie ze stacji — zaoponował Pawłysz. — Zdumiewająca rzecz, Klaudia wręcz nienawidzi planety, którą bada. To jest wręcz chorobliwe.
— A tobie się ona podoba?
— Moim zdaniem do planety nie można stosować takich kryteriów.
— Oczywiście, że nie można ich stosować nawet w odniesieniu do pojedynczej żywej istoty. Subiektywizm badacza jest groźny dla… Przepraszam, zaczęłam cytować Klaudię. Ale nie to jest w tym wypadku najważniejsze. Wszyscy za tą planetą nie przepadamy. Jesteśmy rozpieszczeni przez cywilizację. Wozimy ze sobą cały nasz świat łącznie z sosem pieczarkowym, a na nową planetę patrzymy przez pancerne iluminatory łazika niczym przez okulary mikroskopu.
— To znaczy, że się z Klaudią nie zgadzasz?
— Co tu ma do rzeczy moja zgoda lub niezgoda? Klaudia jest dokładnie taką samą ofiarą rozwiniętej cywilizacji jak ja.
W dodatku jest kobietą o bardzo rozwiniętym poczuciu obowiązku, która podnosi do rangi prawa najbłahsze punkty instrukcji wymyślonej w czyściutkich gabinetach na Ziemi-14, w których zresztą siedzą wcale niegłupi ludzie…
— Co w swoim czasie widzieli niejedną planetę…
— I chcą, żeby badania obywały się bez ofiar. Tym bardziej, że kontakt z nieznanym pierwotnym światem jest często niebezpieczniejszy dla tego świata niż dla nas. Na razie włos nam z głowy tu nie spadł, a kilku przedstawicieli tego świata już zabiliśmy.
— Ze strachu — uśmiechnął się Pawłysz.
— Generalnie rzecz biorąc doskonale rozumiemy, że ludzie piszący instrukcje mają świętą rację. Najpierw trzeba się dowiedzieć, z czym mamy do czynienia, a dopiero potem wyciągać wnioski. Przecież stawką nie jesteśmy tylko my, lecz również ludzie, którzy przyjdą po nas i ci, z którymi się będziemy kontaktować po powrocie do domu. Nie chciałabym zawlec na Ziemię jakiegoś dzikiego wirusa.
— Tym razem w przestrzeganiu instrukcji pomaga nam fakt, iż planeta nam się nie podoba — zakończył Pawłysz.
— Możliwe — zgodziła się Sally. — Wiesz co, wybierzmy się kiedyś na wspinaczkę na to drzewo, jak w góry.
— Już drugi dzień o tym marzę — wyznał Pawłysz. Wznieśli się wyżej, na jakieś dwieście metrów, tuz pod dolną granicę chmur. Tam w szerokim rozwidleniu splecionych gałęzi zmieściło się małe jeziorko i nawet kilka drzewek.
— Idylliczny zakątek, wspaniałe miejsce na piknik — powiedział Pawłysz.
— Nie kuś — powiedziała Sally, dotykając jego ręki. — Przecież doskonale wiesz, że marzę o pikniku. Ale nie tutaj, bo tu są tu skorpiony.
— Jesteśmy w skafandrach.
— Co to za piknik w skafandrze?
Wznieśli się jeszcze wyżej. Z gigantycznego poziomego konaru podpierającego warstwę chmur niczym wiadukt jakiejś zapomnianej cywilizacji zwisała ogromna podarta szmata omotana żyłami z ciałem przypominającym pleciony kosz, wystarczająco wielki, aby pomieścić kilku ludzi. Sfotografowawszy szmatę Pawłysz powiedział:
— Wyobraź sobie, że przyroda wymyśliła tu balon!
— W każdym razie coś bardzo do balonu podobnego — zgodziła się z nim Sally.
— Sądzę, że za życia ta istota była gigantycznym pęcherzem powietrznym. Pokazywałem wam podobne stworzenia, tylko znacznie mniejsze, które w chwili zagrożenia nadmuchiwały pęcherze na grzbiecie. Może kiedy już zagospodarujemy tę planetę, to znajdą się śmiałkowie, którzy na tych żywych balonach polecą w chmury…