Pawłysz obudził się, kiedy było jeszcze zupełnie ciemno. Nie od razu przypomniał sobie, gdzie jest, a gdy to sobie uświadomił, spróbował dociec, dlaczego się obudził. Potem usłyszał płacz i zrozumiał, że to Klaudia, która czasem płakała lub mówiła przez sen, a nawet krzyczała, ale po przebudzeniu niczego nie pamiętała.
Gdyby to od niego zależało, Pawłysz już tydzień temu przeniósłby się spać do swojego laboratorium. Nawet próbował coś na ten temat powiedzieć, choć obawiał się; że dotknie tym Klaudię, ale ta zimnym tonem, jakby zawczasu przewidziała jego pomysł i przemyślała stosowne kontrargumenty, wytłumaczyła mu, że laboratorium nie jest dostatecznie wy — sterylizowane i całe jego wnętrze dosłownie roi się od bakterii i wirusów, które Pawłysz przywleka z zewnątrz. Ani słowem nie dała mu odczuć, że jego prośba o zezwolenie na przenosiny sprawiła jej przykrość. Nawet nie zapytała, dlaczego chce mieszkać w laboratorium.
Naturalnie powodem tego były nocne koszmary Klaudii. A mówiąc ściślej, były jednym z powodów. Gdyby planeta okazała się mniej złowieszcza i niegościnna, gdyby można było po niej spokojnie chodzić i sycić się nowymi wrażeniami, nie odczuwałby tak bardzo ciasnoty i izolacji przedziału mieszkalnego. Jeszcze niedawno Pawłysz marzył o wyrwaniu się ze statku, który zbrzydł mu w ciągu wielu miesięcy monotonnego lotu, rwał się pod niebo nowego świata. Teraz statek wydawał mu się przestronny, spokojny i przytulny. Tam można się było wykąpać w basenie, posiedzieć z jakimś miłym rozmówcą w oranżerii, pomuzykować w mesie…
Tutaj natomiast planeta nie tylko nie dopuszczała człowieka do siebie, ale również wtykała swoje krwiożercze łapska do wnętrza stacji. Na przykład tej pomarańczowej pleśni, która przyczepiła się do nogawki skafandra, prysznic dezynfekcyjny nie dał rady. Pawłysz zeskrobywał ją, truł wszystkim, co miał pod ręką, ale pleśń nie tylko skutecznie się opierała, lecz również, gdy przez nieuwagę dotknął jej końcem palca — bardzo boleśnie parzyła. Teraz oparzony palec był opatrzony plastrem, zaś Klaudii trzeba było nakłamać, że to skaleczenie. Klaudia nie wybaczyłaby — i miałaby świętą rację — takiej lekkomyślności.
Zresztą, nic szczególnego się nie działo. Planeta jak planeta, ekspedycja jak ekspedycja. Na tyle banalna, że można myśleć o sparzonym palcu. Zbyt agresywną planety tez nie można było nazwać, bo z wyjątkiem starcia z potworem, które skończyło się dla niego źle, nie wydarzyło się nic poważniejszego. I to nie tylko dlatego że Klaudia strzegła porządku. Sally i Pawłysz również nie byli dziećmi i wiedzieli, że w Afryce spacer bez taty i mamy nie jest zbyt bezpieczny. A emocje można stłumić i skanalizować. Należy zorganizować dłuższą wycieczkę, a plany badawcze takie wyprawy eksploracyjne przewidywały. Wsiąść do łazika i zobaczyć, jakimi sprawami żyje ten świat poza granicami polany. Najwyższy czas to zrobić, bo program startów szperaczy został już zakończony i przyniósł pewne interesujące wyniki, chociaż nic nadzwyczajnego znaleźć się nie udało. Na razie. Zupełnie jak na wykopaliskach, gdzie znajduje się mnóstwo skorup lub zardzewiałych gwoździ niezwykle interesujących z punktu widzenia nauki, natomiast przyprawiających o ziewanie przypadkowego kibica. W muzeum taki kibic przechodzi obojętnie obok gablot z grotami włóczni czy posklejanymi z kawałków garnkami, bo pragnie zobaczyć wspaniały posąg lub złoty diadem. Każdy archeolog potrafi w trzy minuty udowodnić, że zdobywanie diademów czy innych pektorałów nie ma większego znaczenia, bo celem archeologii jest odszukanie jak największej liczby skorupek i paciorków, bo to właśnie pozwala określić trasy migracji i poziom kultury materialnej. Możecie być jednak pewni, że archeolog nie jest zupełnie szczery, bo w głębi duszy marzy o diademie, o błysku złota wśród rozgrzebywanych śmieci, o tej niezmiernie rzadkiej sensacji, dla której pogarda jest kamieniem węgielnej archeologicznej pychy.
Planeta aktywna biologicznie musi kryć w sobie jakiś diadem, co zresztą nie oznacza, że ten skarb dostanie się właśnie Pawłyszowi. Skrawek planety, który powoli poznawał, był znikomo mały w porównaniu z całym tym światem i trzeba będzie jeszcze wielu wypraw, i wielu Pawłyszy, aby można było powiedzieć, iż planeta została w jakimś tam stopniu poznana i zrozumiana.
Pawłysz przyznawał, że nie dysponuje ani stosowną wiedzą, ani znajomością planety. Jednak intuicja nieustannie przestrzegała go przed tym światem, a Pawłysz przywykł ufać swojej intuicji.
Przygotowywał łazik do wyprawy, kiedy do kopuły garażowej przyszła Sally. Chciała pojechać z Pawłyszem, ale Klaudia jej nie puściła, bo jej samej potrzebna była pomocnica. Obiecała wziąć Sally ze sobą następnego dnia, żeby obejrzeć ciekawe formy geologiczne na przeciwległym brzegu jeziora, odkryte przez jej szperacze.
— Jeśli napotka pan kwiaty — powiedziała Sally — prawdziwe kwiaty, to proszę przywieźć mi malusieńki bukiecik.
— A Klaudia?
— My się nie boimy Czarnego Luda!
— Stopniowo zaczynam dochodzić do wniosku, że ona ma jednak rację.
— Pan? Zdeklarowany buntownik?
— To wszystko tylko gra, Sally. A mnie na przykład wczoraj rozbolał brzuch…
— Jasne, może pan dalej nie mówić — przerwała mu Sally.
— Trzy dni temu dostałam dreszczy, bo trochę się przeziębiłam… I już zaczęłam podejrzewać tę podstępną planetę, że zdołała przebić swymi śmiercionośnymi bakteriami nasze hermetyczne ściany.
— Niestety, odwieczne marzenia o tym, że gdzieś tam napotkamy nieprawdopodobne formy życia, na razie się nie spełniły. Prawa natury są wszędzie monotonnie jednakowe. Wszędzie jest ten sam garnitur chromosomów pod maską zewnętrznej egzotyki. I niemal wszędzie trafiają się mikroorganizmy znakomicie funkcjonujące na materiale ludzkim.
— Sally, jesteś wolna? — rozległ się głos Klaudii. Usłyszeli go oboje.
— Idę — powiedziała Sally.
„Można pomyśleć — omal nie powiedział na głos Pawłysz — że Klaudia jest zazdrosna”.
Wyprowadził łazik z kopuły garażowej i ruszył wzdłuż brzegu jeziora, aby nie zagłębiać się w las. Jechał bez pośpiechu, rozglądając się na boki. Spokojnie brzęczały kamery, potrzaskiwały analizatory — łazik rzetelnie pracował, nie zwracając uwagi na pasażera. Pawłysz bardzo chciał znaleźć kwiaty, chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że raczej ich na tej planecie nie znajdzie. Tu w ogóle było mało roślin wyższych, a i owadów zdolnych do ich zapylania jakoś nie było widać.
Dzień był ciepły i parny, trochę śniegu pozostało jedynie w głębi lasu. Ziemia nasyciła się wodą i okoliczny las w ostatnich dniach zaczął wyraźnie ożywać — zaczynało się długie, chmurne lato. Pawłysz więcej już tu śniegu nie zobaczy, bo odleci wcześniej, nie doczekawszy nawet środka lata. Chociaż musi się przecież jeszcze wybrać w góry, gdzie są lodowce i wieczne śniegi. Szkoda, że wybrali miejsce do pracy akurat w tym mrocznym kraju. Bardziej na południe, gdzie nad oceanem rozciąga się pustynia, klimat jest znacznie suchszy…
Dziwny widok przyciągnął jego uwagę. Nawet zatrzymał pojazd, aby dokładniej przyjrzeć się ogromnym owadom, przypominającym o dziwo konie, których stado prawdopodobnie szło do wodopoju i nagle natknęło się na łazik. Owady na moment znieruchomiały i zaraz na ich grzbietach, lśniąc i opalizując, zaczęły wyrastać przezroczyste pęcherze. Stado rzuciło się do ucieczki wzdłuż brzegu jeziora, a pęcherze wciąż się nadymały, przewyższając wreszcie wielkością same zwierzęta i osiągając około trzech metrów średnicy. Każdy krok uciekiniera zamieniał się w przedłużony skok — owady polatywały nad ziemią. Ten dziwaczny bieg miał w sobie wiele egzotycznej gracji.
Następnie stado skręciło ku jezioru i rzuciło się do wody. Nad powierzchnię wystawały jedynie pęcherze i wąskie czarne głowy z ogromnymi jak spodki, białymi ślepiami.
Owady nie odpłynęły daleko. Nagle woda przed pierwszym z nich wzburzyła się i smocza głowa z rozwartą, pełną zębów paszczęką wystrzeliła ku pęcherzowi. Pęcherz pękł, czarny pysk skrył się pod wodą i razem z nim zniknęła smocza głowa. Pozostali pływacy gwałtownie zawrócili do brzegu.
Pawłysz sprawdził, czy kamery pracowały. Tę scenę Warto będzie odtworzyć wieczorem w domu. Klaudia powie jakiś banał w rodzaju: „okrutna walka o byt”, Sally będzie się zdumiewać, a może nawet współczuć tym pęcherzowatym stworom lub dostrzeże w nich coś zabawnego, choć co może być zabawnego w tym pozbawionym humoru świecie?
Pawłysz ruszył dalej wzdłuż brzegu, snując w myślach rozważania o tym, że za kryterium ucywilizowania świata można uznać właśnie poczucie humoru. Czasami potrafi się roześmiać nawet małpa, ale potrzebna jest wystarczająco rozwinięta mowa, żeby opowiedzieć jakiś dowcip i zobaczyć roześmiane twarze rozmówców. Tutaj natomiast niczego śmiesznego po prostu nie ma. Jeśli się zagapisz, bo masz ochotę się pośmiać, ktoś cię natychmiast skonsumuje.
Wkrótce znów musiał zahamować, bo równy dotychczas brzeg zamienił się w pofalowany teren opadający urwiskiem ku jezioru. Pagórki porośnięte były rzadkimi, białawymi i jakby cherlawymi krzewami, ale wśród nich widniały kręgi spulchnionej ziemi. Doskonałe geometrycznie koła jakby zakreślone cyrklem.
Pawłysz zatrzymał łazik na skraju jednego z kręgów. Postał. Nic ciekawego się nie działo, wobec tego włączył chwytak. Długi i giętki pręt wyskoczył spód pancerza łazika i zaczął obmacywać ziemię. Jego koniec zbliżał się wolno do środka koła. I nagle, gdy już Pawłysz uznał, że kręgi spulchnionej ziemi są zupełnie niegroźne, grunt rozsunął się i coś białego, podziemnego i bezkształtnego wylazło na zewnątrz. Jakaś macka czy całe podłużne i bezkształtne stworzenie owinęło chwytak i z taką siłą pociągnęło do siebie, że pręt nie wytrzymał i urwał się. Macka znikła, a ziemia się wyrównała. Pawłysza zmartwiła utrata urządzenia, więc pogroził porywaczowi:
— Jeszcze się tym moim chwytakiem udławisz! Słowo daję, że się udławisz!
Skierował pojazd w bok i zaczął objeżdżać koliste pułapki, przedzierając się przez zarośla krzewów. Niemal natychmiast zobaczył wśród nich kwiaty albo coś, co je bardzo przypominało.
Purpurowe płatki wielkości dłoni otaczały żółty puszysty rdzeń. To było bardzo ładne. Długie źdźbła kwiatów kołysały się lekko, uginając pod ciężarem płatków.
Pawłysz rozejrzał się dokoła. Nic mu chyba nie groziło, a gdyby nawet, to i tak jego skafander oprze się każdemu napastnikowi. Wyskoczył z łazika i ruszył ku kwiatom. Sally się ucieszy.
Jednak w momencie, gdy jego rękawica dotknęła źdźbła, kwiat odchylił się i złożywszy płatki zapadł się pod ziemię. Tylko wąska norka wskazywała miejsce, w którym rósł. Drugiego postanowił wziąć z zaskoczenia. Chwycił go szybkim ruchem, jakby łowił muchę, i szarpnął.
Kwiat zawibrował w ręku, starając się uciec pod ziemię, ale Pawłysz trzymał go mocno. Walka trwała z pół minuty, potem kwiat poddał się i zawisł nieruchomo w ręku. Pawłysz spróbował rozchylić płatki, ale to nie były już płatki, tylko śluzowata grudka czerwonej protoplazmy.
Pawłysz odrzucił bryłkę, która spadła ciężko na ziemię i nagle znów ożyła. Łodyga, przed chwilą jeszcze miękka i bezwolna, zaczęła energicznie falować, odszukując szczelinę w gruncie. Po kilku próbach znalazła jakąś dziurkę i niczym dżdżownica wślizgnęła się do niej, wciągając za sobą również czerwoną bryłkę kwiatu.
— A żyjcie sobie jak chcecie! — powiedział Pawłysz, nie ukrywając obrzydzenia. — Kwiatów tu więcej nie będziemy zbierać!
Po dalszych kilkuset metrach znowu musiał się zatrzymać. Wzgórza opadały do jeziora wysokim urwiskiem, z wody sterczały ostre głazy, a jak wynikało z dotychczasowych obserwacji, pływanie po jeziorze mogło być niebezpieczne. Wówczas Pawłysz uniósł łazik w powietrze i poprowadził go nad szczytami drzew.
Przez cienkie niebieskie i zielonkawe gałęzie trudno było dostrzec, co się dzieje w głębi lasu, tym bardziej, że rozpadał się deszcz, zasnuwając wszystko pajęczyną drobnych kropelek.
Pawłysz usiłował wmówić sobie, że otoczenie bardzo go interesuje, że jako biolog i podróżnik wiele się dziś dowiedział, że jest pionierem, Kolumbem tego świata i wobec tego jest bardzo rad ze swojej pierwszej wyprawy. W rzeczywistości czuł się paskudnie i ciągle myślami powracał do widoku cienkiej, śliskiej łodygi wyciąganej z ziemi i kwiatu przekształcającego się w bryłkę czerwonawego śluzu.
Może wrócić? Pawłysz wyobraził sobie, że zaraz wejdzie do ciasnej kopuły wypełnionej czystymi, domowymi zapachami. Klaudia popatrzy na niego z udawaną surowością i oświadczy, że z pewnością niedbale zdezynfekował się przy wejściu, a Sally zacznie krzątać się przy kuchence, dając upust kobiecej chęci nakarmienia myśliwego.
Las skończył się jak nożem uciął przy wielkiej, bystrej rzece wpadającej do jeziora. Dochodził do rzeki zwarty i gęsty, bez skrawka wolnej ziemi, drzewa stały w wodzie białymi pniami jak niezdecydowani plażowicze zastanawiający się, czy mają dać nurka i popływać, czy też po prostu opryskać się trochę wodą i wrócić na rozścielone na piasku koce.
Na przeciwległym brzegu Pawłysz spostrzegł niewielki przylądek porośnięty trawą i otoczony pasmem żwiru. Po chwili wahania skierował tam łazik. Uznał, że ten właśnie przylądek będzie granicznym punktem jego podróży.
Kiedy wyszedł z pojazdu, dookoła było zupełnie cicho, jeśli nie liczyć szmeru wody opływającej kamienie. Jakby wszedł do pokoju, w którym jeszcze przed momentem toczyła się niewymuszona rozmowa, ale na widok nieoczekiwanego gościa wszyscy zamilkli, czekając na wyjście intruza.
— Niewesoło tu macie — rzucił Pawłysz, ale odpowiedziało mu milczenie.
Otrząsnąwszy się z ponurych rozmyślań zaczął patrzeć w dal. Za rzeką znów zaczynał się las, niski i dość rzadki, który dopiero w pewnej odległości od brzegu nabierał siły. A jeszcze dalej, tam, gdzie las zlewał się z mętną ścianą deszczu, zauważył gigantyczną urwistą skałę. Zresztą nie, to chyba nie była skała, tylko raczej jakby kolumny, cztery kolumny sięgające chmur. O, to już jest ciekawsze, pomyślał Pawłysz, któremu odechciało się wracać do domu. Wzniósł łazik w powietrze i poleciał dalej.
Po pięciu minutach zbliżył się do kolumn na tyle, że mógł je dokładniej obejrzeć.
Przypominały pnie drzew, ale pnie o średnicy kilkudziesięciu metrów i jakby splecione z mnóstwa lin, z których każda miała ponad metr w obwodzie. Ponieważ sploty były przypadkowe, nieuporządkowane, to w niektórych miejscach pnie rozszerzały się, wypuszczały się gigantycznymi naroślami w bok, przy czym cała ta olbrzymia żywa konstrukcja była pokryta krzewami, porostami, niewielkimi drzewkami wyrastającymi z pnia, a w pewnym miejscu Pawłysz dostrzegł nawet w rozwidleniu niewielką sadzawkę otoczoną gęstą trzciną. Potem zobaczył jeszcze pieczarę — dziuplę, w której swobodnie zmieściłby się dwupiętrowy dom i już zamierzał wlecieć do jej środka, gdy w porę sobie wyobraził, jaki paskudny charakter mogą mieć jej mieszkańcy i zrezygnował.
Krążąc wokół pnia, powoli unosił łazik i zataczał coraz szersze kręgi, bowiem na wysokości jakichś stu metrów od pnia zaczęły odchodzić koślawe konary, a pień wciąż wznosił się do góry, zanim nie zniknął w niskich chmurach zasłaniających szczyt drzewa.
Pawłysz włączył reflektor. Silny promień światła z trudem przebijał się przez mgłę, w której majaczyły posplatane gałęzie. Kiedy łazik znalazł się w odległości jakichś pięciu metrów od pnia, światło reflektora odbiło się w ślepiach jakiegoś stwora, który tylko czekał, aż łazik znajdzie się jeszcze bliżej, żeby spróbować, jak smakuje.
Nagle pojazdem szarpnęło tak gwałtownie, że Pawłysz uderzył łokciem w pulpit sterowniczy i, chwytając za ręczny sterownik, nie od razu się zorientował, że radiolokator łazika zatrzymał go, aby nie wpaść na ogromną poziomą gałąź, szeroką na dziesięć metrów estakadę biegnącą do sąsiedniego drzewa.
Na razie nic więcej nie udało się zobaczyć. Trzeba będzie tu wrócić przy lepszej pogodzie, pomyślał Pawłysz. No, może nie jest to złoty diadem, ale na pewno srebrny naszyjnik. Udało mu się znaleźć najwyższe drzewa w Galaktyce, a to już było odkrycie.
Postanowił przebić warstwę chmur i zaprogramował odpowiednio autopilota, bo wolał nie ryzykować lotu na ręcznym sterowaniu.
Łazik wznosił się wolno, upłynęło więc co najmniej dziesięć minut nim znalazł się na górze.
Zrobiło się bardzo jasno. Niecodziennie jasno.
Nad głową połyskiwało błękitne niebo. Właściwie niebieskie, bo o wiele ciemniejsze niż na Ziemi. Płonęły na nim rzadkie gwiazdy. Tuż pod łazikiem ciągnęła się nieskończona warstwa chmur. Niczym niezakłócona, spokojna, biała i czysta.
To znaczy, że szczyt drzewa kryje się w chmurach.
Nie szkodzi, w domu się we wszystkim zorientujemy. Radary zarejestrowały przekrój drzewa. Pawłysz zawrócił i wytyczył kurs na bazę, ale na razie postanowił nie schodzić pod chmury.
Pożałował, że wcześniej tu nie przyleciał, że wystrzeliwał w ten czysty przestwór swoje szperacze, a nie pomyślał, jakim znakomitym lekarstwem dla udręczonego zatęchłym lasem człowieka może być spojrzenie z góry na uprzykrzoną warstwę chmur.
Wspaniale by się tu oddychało…
— Doskonale — powiedział na głos. — Wiem teraz, gdzie przylatywać, kiedy mi będzie paskudnie na duszy.
— Gdzie? — zapytała Klaudia.
Okazało się, że interkom był włączony i Klaudia przez cały czas słyszała wszystkie jego westchnienia, przekleństwa i rozmowy z samym sobą.
— Wracam — powiedział Pawłysz.
— Jak lot? — zapytała Klaudia.
— Lot był bardzo interesujący — odpowiedział szczerze Pawłysz. — I bardzo piękne niebo.