1

Odwilż ciągnęła się już dwa tygodnie.

Wedle kalendarza na wiosnę było jeszcze za wcześnie, ale wszyscy mieli nadzieję, że mrozy już mimo wszystko nie wrócą.

Osiedle miało dwa kalendarze. Jeden miejscowy, oparty na rytmie dni i nocy i naturalnej zmianie pór roku, drugi natomiast ziemski, formalny niczym prawo, któremu nikt się nie podporządkowuje.

Dawno, niemal dziewiętnaście lat temu według ziemskiej rachuby i przed sześcioma miejscowymi laty, kiedy nieliczni uratowani z katastrofy „Polusa” dotarli do lasu, Siergiejew zrobił pierwszy karb na słupie wkopanym za ostatnią chatą wioski. Jeden karb — jeden dzień, trzydzieści lub trzydzieści jeden karbów — ziemski miesiąc.

Stopniowo kalendarz rozrósł się do całego lasu słupów z karbami, chronionego przed deszczem i śniegiem specjalnie zbudowanym daszkiem. Karby były różne. Jedne dłuższe, drugie krótsze. Obok niektórych znajdowały się dodatkowe znaki. Znaki śmierci i znaki narodzin. Znaki epidemii i znaki trzaskających mrozów.

Kiedy Oleg był mały, słupy wydawały mu się żywe i wszechwiedzące, bo wszystko pamiętały. Pamiętały, że nie nauczył się geografii lub zachował się niegrzecznie wobec matki. Marianna wyznała kiedyś, że też bała się tych słupów, a Dick opowiadał ze śmiechem, że chciał usunąć ze słupa jakiś „zły” karb, ale Stary przyłapał go na tym i zbeształ.

Kalendarz Siergiejewa był fałszywy. Wszyscy o tym wiedzieli. Był fałszywy podwójnie. Po pierwsze, dlatego że tutejsza doba trwała o dwie godziny dłużej niż na Ziemi. Po drugie, miejscowy rok liczył takich dób ponad tysiąc. Krótkie lato, długa deszczowa jesień, czterysta dni zimy i chłodna, bardzo długa wiosna. Właśnie ta cała pogmatwana arytmetyka stała się linią rozgraniczającą starszych, przybyłych ze statku, od młodego pokolenia. Starsi udawali, że wierzą karbowanym słupom i odliczali ziemskie lata. Młodsi żyli zgodnie z kalendarzem miejscowym, bo jak inaczej się połapać, skoro jesień trwa rok i zima również rok…

Odwilż ciągnęła się już dwa tygodnie. Śnieg opadł, pojawiły się w nim połacie nagiej ziemi. Zbocze cmentarnego wzgórza zwrócone ku wsi zbrunatniało od młodych porostów, które również uwierzyły, że nadeszła wiosna. Jedyna uliczka wioski, wzdłuż której stały jednospadowe, kryte różowymi liśćmi wodnych tulipanów chatki, przekształciła się we wstęgę błota. Za domami wstęga rozdwajała się. Wąskie pasmo biegło ku wrotom, szerokie kończyło się przy warsztacie i szopach. Z prawej strony warsztatu, przed kozią obórką, utworzyła się głęboka zielona kałuża. Co rano koźlęta ostrymi kopytkami kruszyły na niej lód i grzebały w błocie, szukając robaków. Potem zaczynały się zabawy, bójki i wesoła taplanina — na zwierzaki również podziałała niby — wiosna. Jedynie koza imieniem Koza, matrona tej całej rodziny, doskonale wiedziała, że do wiosny jeszcze daleko. Godzinami sterczała przy warsztacie, skąd ciągnęło ciepłem i czasami niecierpliwie zaczynała ocierać się pancerzem o ścianę. Warsztat zaczynał się trząść, Oleg wybiegał na dwór i zaczynał okładać kozę kijem. Na widok Olega Koza stawała na tylnych nogach i przednimi wymachiwała nad głową Olega, cieniutko pobekując z radości. Była przekonana, że jej ulubieniec zwyczajnie żartuje. Wówczas Oleg wolał na pomoc Siergiejewa, którego koza się bała. „No, no — mówił groźnie Siergiejew. — Zaniedbuje pani matczyne obowiązki, proszę wracać do swoich dzieci!” Koza oddalała się niespiesznie, wysoko podrzucając zielony zad. Do porzuconych dzieci nie wracała, lecz truchtała do ogrodzenia i nieruchomiała tam w nadziei, że pojawi się jej przyjaciel kozioł, bydlę mierzące ponad trzy metry w kłębie ozdobione ostrym grzebieniem z płyt kostnych.

Czasami kozioł pojawiał się na skraju lasu i cienkim głosem zapraszał Kozę na spacer. Blisko do ogrodzenia nie podchodził, bo lękał się ludzi. Koza biegła do bramy i, jeśli przy niej nie było nikogo, sama odsuwała rygiel i znikała na kilka dni. Wskutek tych spacerów już trzy razy miała młode i w obórce mieszkało siedmioro koźląt w różnym wieku.

Z koziego stada było niewiele pożytku, ale kozy stały się częścią dnia powszedniego, dowodem na żywotność osiedla i rozrywką dla dzieciaków, które jeździły na nich wierzchem, chociaż zabawa ta koźlętom się nie podobała i woltyżerka kończyła się zazwyczaj siniakami pogromców. Można było naturalnie zarżnąć je i zjeść, bo przecież myśliwi zabijali dzikie kozy w połowie zimy, kiedy z jedzeniem zrobiło się krucho. Dick zaproponował, że sam to zrobi, ale Marianna zaprotestowała, a Stary ją poparł. Dick nie lubił się spierać, wzruszył ramionami i mimo zamieci wyprawił się do lasu. Wrócił późnym wieczorem. Odmroził palce lewej ręki, ale przyniósł niewielkiego niedźwiadka.

Zresztą Koza nie była tak całkiem bezużyteczna, bo okazała się niezwykle czujną wartowniczką i przekazała tę umiejętność koźlętom. Wystarczyło, aby jakiś intruz zbliżył się do palisady, a kozia rodzinka podnosiła taki wrzask, że cała wieś zrywała się na równe nogi. Była i druga strona medalu — kiedy Koza uznawała zagrożenie za szczególnie poważne, usiłowała schronić się w pierwszym z domów. Tam potrafiła rozbić wszystko i dodatkowo w mgnieniu oka wymieść do czysta każdy garnek i miskę.

Koza, stworzenie dobroduszne i towarzyskie, nie przepadała jedynie za Plujakiem. Musiała się z nim już wcześniej spotykać. Nie zbliżała się do jego klatki, tupała z bezpiecznej odległości, beczała, groźnie potrząsając kostnym grzebieniem i kategorycznie domagała się wypędzenia ze wsi tego obrzydliwego potwora.

Jako pierwszy zawarł z Plujakiem znajomość Kazik przybrany syn Dużej Luizy.

Na przedwiośniu Kazik skończył trzynaście łat, chociaż na oko trudno mu było dać nawet dziesięć. Był malutki, szczupły o smagłej skórze pokrytej niebieskimi szramami po nasionach dmuchawca. Ręce miał ciągle poobijane i pokaleczone, a czoło przecięte na ukos poszarpaną blizną. Kazik nosił przezwisko Mowgli, bo w lesie czuł się jak w domu. Inni chłopcy potrafili włóczyć się po lesie, w razie potrzeby nawet w nim przenocować, umiejąc ukryć się przed drapieżnikami w miękkim rozwidleniu konarów białej sosny, a on mógł mieszkać w lesie tygodniami. Czuł się w nim jak gospodarz, o czym wszyscy wiedzieli. Drzewa skwapliwie usuwały gałęzie z jego drogi, grzyby zakopywały się w ziemię, drapieżne liany podkulały ogony. Zapachu Mowgliego bały się nawet szakale i dlatego idąc do lasu, nigdy nie zabierał ze sobą kuszy. Umiał rzucać nożem z taką siłą i precyzją, że przepoławiał komara siedzącego na pniu drzewa odległego o pięćdziesiąt kroków.

W osiedlu Kazik zawsze był spokojny i milkliwy. Nigdy nie płakał i z nikim się nie bił. Zresztą nikt nie chciał się z nim bić, bo każda bójka wywoływała w nim zimną wściekłość. Nie umiał się bawić.

Z początku Luiza bała się, że Kazik jest opóźniony w rozwoju, ale chłopak posłusznie chodził do szkoły i chociaż nigdy nie wyrywał się do odpowiedzi i milczał, kiedy inni krzykliwie o czymś dyskutowali, to jednak wszystko zapamiętywał. Stary utrzymywał, że Kazik ma wręcz fotograficzną pamięć. „Na Ziemi — powiadał — wyrósłby z niego człowiek wybitny. Tutaj brakuje mu pokarmu intelektualnego. To wyjątkowo rozwinięty, ale wiecznie głodny mózg”. „Daj mu wszystko, co możesz — odpowiadała Luiza — a kiedy wrócimy na Ziemię, inni dadzą mu całą resztę”.

Bożyszczem, opiekunem i wiernym przyjacielem Kazika był Dick. Dlatego że Dick był leśnym człowiekiem i obaj byli sierotami. Dick w ogóle nie pamiętał swoich rodziców, a rodzice Kazika umarli w czasie epidemii, kiedy był jeszcze zupełnie malutki. Nigdy nie nazywał Luizy matką. Fumiko, jej drugie przybrane dziecko, tak się do niej zwracała, ale Kazik nigdy.

Jesienią, wkrótce po powrocie z gór, gdzie leżał rozbity „Polus”, Kazik z Dickiem wybrali się do lasu. Ruszyli na dalekie polowanie, jakieś dwadzieścia kilometrów na południe od osiedla. Tam jesienią przenosiły się stada mustangów. Mięso mustangów jest niejadalne, nawet szakale odwracają się od niego ze wstrętem, ale mustangi mają niezwykłe pęcherze powietrzne. Zwierzę rozdyma go ratując się przed pościgiem. Wówczas mustang ze szczupłego, zwięzłego, przywodzącego na myśl wychudzoną szkapę owada przekształca się w lśniący balon i unosi w powietrze. Jego pęcherz lotny jest mocny i elastyczny, nadaje się na błony okienne, worki, torebki, bukłaki na wodę i ziarno i w ogóle jest bardzo użyteczny. Dziewczynki robiły z pęcherzy leciutkie narzutki i biegały w nich po wsi jak tęczowe ważki.

Wyszli o świcie. W lesie na nic interesującego się nie natknęli. W owe dni wszyscy jeszcze żyli pamięcią o niezwykłej wyprawie ku przełęczy i dlatego milczący zazwyczaj Kazik zamęczał Dicka pytaniami. Lekko i bezszelestnie szedł obok niego, nie patrząc pod nogi, przeskakiwał przez żywe korzenie, czasami pochylał się, żeby przykryć małą i twardą dłonią słodki grzybek, wrzucić go, nie zwalniając kroku, do ust. Czasami uskakiwał gwałtownie w bok, żeby powąchać jakiś interesujący ślad, ale natychmiast wracał z kolejnym pytaniem:

— Czy jest cały żelazny?

— Ze stopu.

— I większy od naszej osady?

— Jak nasza palisada. Nie większy.

— I okrągły?

— Mowgli, przecież już o to pytałeś!

Dick nie lubił rozmawiać w lesie. W lesie głos niesie daleko. W lesie trzeba milczeć i samemu nadstawiać ucha. Dla Kazika te zasady niewiele znaczyły, bo sam słyszał lepiej od najczujniejszego zwierzęcia.

— I jeszcze nieraz zapytam — powiedział niezrażony. — Bardzo lubię pytać. Przyszłym latem zabierzesz mnie na wyprawę do „Polusa”?

— Oczywiście. Jeśli tylko będziesz się dobrze zachowywał.

Kazik parsknął pogardliwie. Zawsze zachowywał się tak, jak sam uznawał za stosowne.

— Chcę polecieć do gwiazd — powiedział. — Gwiazdy są o wiele większe od naszego lasu, od całej tej ziemi. Wiesz, dokąd pojadę, kiedy wrócimy na Ziemię? Do Indii.

— Dlaczego? — zdziwił się Dick.

— A tak sobie — zmieszał się nagle Kazik. — Bo mam ochotę.

Przez jakiś czas szli w milczeniu.

— A ja bym tu został — wyznał nagle Dick, który nigdy dotąd nikomu o tym nie mówił.

Kazik milczał. Nagle rozpędził się, wskoczył na niski, rosnący poziomo konar drzewa, sięgnął po orzechowe gniazdo, zerwał je i wrzucił do swojego worka.

— Wieczorem upieczemy — powiedział, zeskakując na ziemię.

Dick milczał, to on powinien zauważyć gniazdo orzechów. Dla Dicka las był polem walki, na którym zawsze starał się zwyciężać. W lesie kryły się niebezpieczeństwa, które należało pokonać lub w porę obejść, w lesie kryła się zdobycz, którą należało dopaść, kryły się drapieżniki lub śmiercionośne stwory, które należało zabić, żeby samemu nie paść ich ofiarą. Natomiast dla Kazika las był domem, może nawet w większym stopniu domem niż osada, ponieważ osada było w tym świecie ciałem obcym i las godził się z jej istnienie tylko dlatego, że ludzie okazali się odeń mądrzejsi i sprytniejsi. Kazik rozumiał las i dlatego się go nie bał. Jeśli był silniejszy, pokonywał lub odpędzał przeciwnika, a ustępował drogi temu, który był silniejszy od niego. Jakiejś szczególnej miłości do lasu jednak nie odczuwał, podobnie jak nie darzy się niezwykłym uczuciem powietrza czy wody. Wszystkie jego myśli, marzenia i nadzieje krążyły wokół świata żyjącego w opowieściach dorosłych, w pamięci Starego i Luizy. Ów świat gwiazd i statków kosmicznych, świat, w którym czekała na niego Ziemia, był mu formalnie znany o wiele lepiej niż któremukolwiek innemu mieszkańcowi osiedla. Tak było, choć nikt się tego nie domyślał. Kazik zapamiętywał wszystko, co mówił o Ziemi Stary, wszystko, co wyłowił z rozmów dorosłych. Znał wysokość Everestu, daty urodzin i śmierci Aleksandra Macedońskiego, masy cząsteczkowe wszystkich minerałów i długość Brahmaputry, jego dziecięca głowa była nafaszerowana liczbami i informacjami nie mającymi żadnego związku z ponurym dniem powszednim osady. Szczególnie urzekła go historia — niezliczoność pokoleń, z których każde żyło, wojowało i budowało, ustępując miejsca na Ziemi następnemu. Miliardy ludzi i miliony zdarzeń splecionych ze sobą niezliczonymi więzami przekształcały las i osadę w płaską abstrakcję, rodzaj nudnego snu, który trzeba przeczekać. Przez cały rok będę chodził po muzeach, powtarzał sobie w duchu. Wiem, jak się nazywają: Ermitaż, London Gallery, Prado, Pergamon… Nigdy się jednak z tych zamiarów nie zwierzał, bo i po co?

Kiedy latem Marianna, Dick, Oleg i Tomasz wyruszyli ku przełęczy, Kazik w myślach powtórzył ich całą drogę przez góry. Na długo przed ich powrotem przestał jeść i spać, tylko słuchał. To właśnie on czekał na nich o jakieś dziesięć kilometrów od wioski, kiedy resztką sił ciągnęli po rozmiękłej ziemi własnej roboty sanie wyładowane skarbami znalezionymi na statku.

Każde z osobna spokojnie i wytrwale wypytywał o to, co widzieli na statku. Wiedział, że do „Polusa” można będzie wrócić dopiero następnego lata, ale te trzy ziemskie lata oczekiwania nie wydawały mu się zbyt długie. Minie zima, Oleg z Siergiejewem wymyślą sposób nawiązania łączności, dostroją naprawione radio i wówczas Ziemia przyśle pomoc.

Kiedy się ściemniło, Dick i Kazik zatrzymali się na nocleg w zaroślach śmierdzieli. Leśne zwierzęta i gady unikają takich miejsc, ale jeśli człowiek się uprze, to może przywyknąć do ich ciężkiego odoru. Następnego ranka wytropili stado mustangów, podkradli się do niego, nie płosząc owadów i zabili kilka upatrzonych starych samców. Dick strzelał z kuszy. Choć nosił przy sobie zabrany ze statku blaster, to jednak się nim nie posługiwał, oszczędzając ładunek na czarną godzinę. Kazik upolował tylko jednego mustanga, bo jego rola w polowaniu była odmienna — napędzał samce w stronę Dicka w ten sposób, aby nie zdążyły poderwać się w powietrze. Swojego jedynego owada zabił rzuconym z daleka nożem, który specjalnie dla niego zrobił Siergiejew z metalowego trapu przywleczonego z „Polusa”. Zresztą Siergiejew zrobił takie noże wszystkim mieszkańcom osiedla.

Dick zajął się oprawianiem mustangów. Wyciąć pęcherz lotny tak, aby go nie uszkodzić, nie jest rzeczą prostą. To robota precyzyjna, nie dla dzieciaka. Kazik nie mógł usiedzieć na miejscu, ruszył więc brzegiem strumienia, szukając ślimaków. Z ich muszli dawało się sporządzić doskonale skrobaczki i talerze. Kobiety się ucieszą…

Przeszedł jakieś trzysta metrów. Myślał o Indiach, czarodziejskim kraju, gdzie w młodości mieszkała Luiza, przekraczał bramy miasta o baśniowej nazwie Hajdarabad i nagle usłyszał cichy trzask, coś mu mignęło przed oczami, a za chwilę stwierdził, że stoi pośrodku jeziorka, którego jeszcze przed sekundą nie było.

Jeziorko było idealnie okrągłe, miało jakieś trzy metry średnicy i najwyżej trzy centymetry głębokości. Jego doskonale gładka powierzchnia odbijała zaciągnięte chmurami fioletowe niebo.

Kazik znieruchomiał. Podobnie jak każdy inny mieszkaniec lasu nie lubił niespodzianek. Las przyczaił się i milczał. Mowgli zaczął ostrożnie unosić nogę, ale płyn go nie puszczał, trzymał za buty uszyte z grubej rybiej skóry, w oczach twardniał, zeszkliwiał się.

Chłopak zaniepokoił się i gwizdnął, wzywając Dicka na pomoc. Zapomniał, że odszedł zbyt daleko, żeby Dick mógł go usłyszeć i gdy sobie to uprzytomnił, znieruchomiał ponownie, zastanawiając się, co robić. Wówczas pobliska ściana zarośli poruszyła się i zza gęstych liści powoli wypełzło jakieś paskudztwo przypominające kraba, którego obłupiono z pancerza, a z przodu dodano słoniową trąbę. Stwór był Kazikowi nieznany i nie miał nazwy, ale czuło się w nim groźną, podstępną siłę, więc Mowgli nazwał je gadem.

Po obu stronach trąby, poniżej tępych ślepi stwór miał dwa otwory zaciągnięte błonami. Błony lekko drżały i Kazik instynktownie zrozumiał, że to właśnie one stanowią największe zagrożenie. Dlatego, gdy błony rozsunęły się i z ukrytych za nimi otworów trysnęły dwa strumienie kleistej żółtawej cieczy, mimo nóg przykutych do stwardniałej kałuży, Kazik zwinnie przysiadł i zrobił unik. Ciecz głośno plusnęła w kałużę i rozpłynęła się po niej jak woda po lodzie.

Gad był bardzo zdziwiony. Nie przywykł do podobnego zachowania ofiar, potrząsnął więc głową, uniósł do góry trąbę i zatupał cienkimi, kruchymi na oko nogami. Gniewał się.

Kazik nawet przelotnie się uśmiechnął, patrząc jak gad zasłonił otwory błonami, zaczął się prężyć i nadymać, a potem znów uruchomił swoje sikawki, ale zamiast silnych strumieni wypuścił dwie nędzne, cieniutkie strużki. Stwór osiadł na tylne łapy. Widocznie zamierzał czekać i myśleć, jeśli naturalnie miał czym myśleć. Chłopak natomiast miał do rozwiązania palący problem — jak wydostać się z pułapki.

Klej, wysychając, ścisnął nogi. Było oczywiste, że już po butach. Kazik bez trudu wyciągnął z nich nogi i teraz musiał odskoczyć na jakieś półtora metra w bok, starając się nie dotknąć gołymi stopami wilgotnego jeszcze kleju. Patrząc na Kazika, gad znowu się zaniepokoił. Pomacał pazurem przedniej nogi krawędź kałuży, stwierdził, że jeszcze się klei, wobec czego zaczął wolno okrążać pułapkę, odszukując miejsce, z którego mógłby dosięgnąć ofiarę trąbą.

Kazik skoczył w przeciwną stronę, starając się wylądować na rękach i podciągnąć nogi. Skok niemal mu się udał, ale prawa stopa musnęła krawędź kałuży. Noga mocno zapiekła.

Usiłując oderwać ją od kleju wrzasnął tak, że słychać go było pewnie w osadzie. Gad żwawo podreptał w jego stronę.

Kazik wyciągnął nóż i chciał nim rzucić w gada, ale zrozumiał, że powinien najpierw wyswobodzić nogę, bo przecież nie wiadomo, czy nożem można temu stworowi coś zrobić. Szybkimi ruchami usiłował odciąć warstwę kleju, ale nóż tylko się ślizgał po szklistej powierzchni.

Wówczas, czując zbliżającą się trąbę gada, Kazik chlastnął się nożem po stopie, chybił, uniósł nóż, aby uderzyć w trąbę, która już go dosięgała, zionąc z bliska kwaśnym smrodem.

W tym momencie Dick wystrzelił w gada z blastera. Nie usłyszał gwizdu, ale wołanie o pomoc jak najbardziej. Przybiegł i nie zdejmował palca ze spustu blastera, dopóki ciało potwora nie zamieniło się w kłąb czarnego dymu.

Kazik ze zdumieniem popatrzył na stosik popiołu otoczony suchymi patykami nadwęglonych nóg i powiedział:

— Po co aż tak? Szkoda pistoletu.

Nigdy jeszcze nie widział blastera w działaniu, ale wiedział, że trzeba oszczędzać ładunek.

— Idiota! — odburknął Dick. — Przecież on by cię wyssał. Kto tak chodzi po lesie? Do Indii się wybrałeś?

Kazik nic na to nie odpowiedział. Udało mu się oderwać nogę od kleju. Z rozdartej stopy płynęła krew, sięgnął więc do worka po balsam. Po chwili odezwał się:

— Szkoda butów.

Zranioną nogę posmarowali balsamem i opatrzyli, Kazik dojechał do osady na ramionach Dicka. Dickowi było ciężko, bo niósł jeszcze worek z pęcherzami mustangów, ale wszyscy wiedzieli, że jest silny, więc się nie uskarżał. Kazik też milczał, chociaż noga wściekle bolała i potem, już we wsi, przez dwa tygodnie skakał tylko na jednej nodze.

Przygoda Kazika zaowocowała w przyszłości ważnymi wydarzeniami, którym pierwszy impuls nadały jego własne słowa. Kazik siedział wówczas na pryczy i patrzył, jak przybrana matka szyje mu buty z przyniesionych rano przez Veitkusa kawałków rybiej skóry. Robota była katorżnicza. Wprawdzie Marianna przyniosła z „Polusa” prawdziwe igły, ale nie znalazła nici, dlatego w osadzie do szycia nadal wykorzystywano nitkowate wodorosty, dość grube i bardzo krótkie włókna, które ciągle trzeba było wiązać. Luiza burczała, bo nienawidziła szycia, a Kazik patrzył na nią i patrzył, aż wreszcie powiedział:

— Jak wyzdrowieję, to pójdę do lasu i przytaszczę tego gada.

— Jakiego gada? Po co? — nie zrozumiała Luiza.

– Żeby szył.

— A niby dlaczego twój gad miałby szyć?

— Nie rozumiesz — odparł Kazik. — On nie będzie szył tylko kleił.

Luiza puściła słowa Kazika mimo uszu, ale on nigdy na próżno nie gadał. Kiedy tylko mógł wstać z łóżka, dowlókł się jakoś do Starego i poprosił go o jakąś niepotrzebną sieć. Stary łowił sieciami ryby w jeziorkach za bagnem, sieci często się darły i Stary, który uważał splatanie sieci za najlepszy środek uspokajający, nagromadził ich całe mnóstwo. Teraz dał Kazikowi największą i najmocniejszą sieć, a nawet zgodził się uczestniczyć w wyprawie na gada.

Razem z nimi wyruszyła Fumiko, przybrana siostra Kazika i najstarszy syn Veitkusa, poczciwy Piatras. No i oczywiście Dick.

Przez trzy dni wędrowali po zaroślach, zanim odnaleźli plującego klejem gada. Dick podrażnił go i gad wyzbył się całego zapasu kleistej cieczy. Teraz już bez trudu zarzucili na niego sieć i przetransportowali do wsi. Uważali tylko, żeby nie połamać mu nóg.

Wsadzili gada do specjalnie zbudowanej klatki, gdzie karmili go robakami i ślimakami. Gad czuł się znakomicie, omotał klatkę od środka pajęczyną i wcale nie wyrywał się na wolność. Był tępy i powolny, nie stanowił większego zagrożenia, a co do koszmarnego wyglądu, to mieszkańcy osiedla widzieli wiele jeszcze okropniejszych stworów.

Nazwali gada Plujakiem. Można go było nazwać pająkiem lub krabem, ale te nazwy już były zajęte przez inne stworzenia.

Imię Plujak zostało wymyślone przez Irenę, matkę Olega, i natychmiast przez wszystkich zaakceptowane. Substancję wydzielaną przez Plujaka dorośli nazywali jak należy klejem, natomiast dzieci, rzecz jasna, plujem.

Pojawienie się Plujaka rzeczywiście ułatwiło życie krawcowym, zwłaszcza po odkryciu Veitkusa, który stwierdził, że klej zastyga znacznie wolniej, gdy zmiesza się go ze śluzem wydzielanym przez trąbę gada. Z kolei Siergiejew nauczył się wytaczać ze stwardniałego kleju kubki i talerze. Robione przez niego naczynia były bardzo trwałe i piękne, zwłaszcza po tym, gdy zaczął dodawać do „plują” barwne glinki z pokładów za bagnem.

Z nadejściem zimy Plujak wpadł w śpiączkę, prawie niczego nie jadł i kleju trudno się było od niego doprosić. Dobrze, że Veitkus zrobił zapas kleju w zamkniętych szczelnie naczyniach. Po pierwszych wiosennych odwilżach Plujak ocknął się, ożywił, zaczął niespokojnie wiercić w klatce i pluć bez najmniejszego powodu.

Загрузка...