Rankiem dnia, na który zaplanowano start, Stary zapytał:
— Uważasz się za Napoleona?
— Dlaczego? — zdziwił się Oleg. — Nigdy nie widziałem Napoleona nawet na obrazku. I nie wiem, co on zrobił.
— Wiesz — powiedział Stary, przyglądając się Olegowi. Chłopak wyrósł przez zimę, zmężniał, włosy mu pociemniały, ale zachowały puszystość. Natomiast twarz stwardniała, utraciła dziecięcą miękkość.
To była mądra twarz. Może twarz człowieka niedostatecznie silnego, ale wytrwałego. Przyjemna twarz.
— W porządku, wiem — uśmiechnął się Oleg. — Podbił pół Europy.
Naciągnął buty i sprawdził, czy szczelnie przylegają do spodni. Veitkus powiedział, że w powietrzu będzie zimno. Jak w górach.
— Czy to mało? — zapytał Stary.
Przybiegły bliźniaki, wychowanki Starego, beztroskie istotki, wybuchające z byle powodu śmiechem i skłonne do nieprzemyślanych psikusów. One również, podobnie jak cała osada, czuły, że dziś jest uroczysty dzień. Wiedziały, że Oleg, ten bardzo zwyczajny Oleg, który mieszka za przepierzeniem i ma złą matkę, poleci dziś do nieba.
— To za proste — powiedział Oleg. — Zupełnie jak wzór matematyczny. Aleksander Macedoński podbił pół świata. Napoleon podbił pół Europy, Hitler usiłował podbić ją całą. Juliusz Cezar też coś podbił. Zdaje się, że Egipt. Żadnego z tych ludzi już nie ma. Dla mnie nie istnieją nawet związane z nimi pojęcia. Pan ich widzi inaczej. Zna ich wizerunki, czytał książki o nich. Są dla pana niezwykli, a dla mnie zwyczajni. Przecież ja nawet Europy nie widziałem.
— No cóż, trudno ich nazwać ludźmi zwyczajnymi — zaoponował Stary. — Właśnie niezwykłość sprawia, że się o nich pamięta. Dobra, zła, ale niezwykłość.
— Dla pana tak, zgoda. Pan mógłby wedle nich mierzyć swoje istnienie. Ja nie mogę. Kiedy miałem około dwunastu lat, zaczął mnie nagle męczyć problem, co to znaczy „podbił”? Zapytałem więc w klasie, czy był inny Napoleon, który podbił nie pół, lecz ćwierć Europy. Odpowiedział mi pan wtedy, że różnica między zdobywcami polega jedynie na długotrwałości ich sukcesów. I że nie było ani jednego, który osiągnąłby zamierzony cel.
— Pamiętam — skinął głową starzec. — Powiedziałem jeszcze, że nie znamy tych, którzy doznali porażki u początku drogi, bo w każdym starciu musi być strona przegrywająca.
Powiedziałem też, że każdego Napoleona czeka jego własne Waterloo, jeśli nie zdąży zginąć wcześniej. Pamiętam.
— No właśnie — powiedział Oleg, podskakując na miejscu, żeby sprawdzić, czy wszystko ma dobrze przytroczone. Wziął manierkę ze słodką wodą i przewiesił ją sobie przez ramię.
— Podbijanie jest normalnym zajęciem zwycięzców. I wszyscy z nich są tacy sami. Ale to obce mi i niezrozumiałe zajęcie. Podobnie jak handel. Dla mnie niezwykły jest ten, kto robi coś po raz pierwszy.
— Obiektywnie rzecz biorąc masz rację — zgodził się Stary.
— Ale nazwałem cię Napoleonem z zupełnie innego powodu. Cała osada wyległa na dwór, bo dzisiaj wypuszczasz swój balon.
— No, nie ja sam.
— Dzisiaj działanie wszystkich podporządkowane jest twojej woli, choćbyś sobie z tego nie zdawał sprawy. Dlatego wyobraziłem sobie taką scenę… Nie widziałem jej nigdy, ale w przeciwieństwie do ciebie potrafię ją sobie wyobrazić. Wczesny ranek gdzieś w Austrii lub Prusach na początku dziewiętnastego wieku. Napoleon spędził noc w niewielkim, schludnym zajeździe. Obudził go hałas i jeszcze nie całkiem przebudzony podchodzi do okna, otwiera je na oścież. Wszystkie ulice i rynek miasteczka zatłoczone są wozami, furgonami markietanek, końmi ciągnącymi armaty. Idą ludzie, rżą konie, turkoczą koła. I nagle Napoleon pojmuje, że ten niezmierzony ruch ma pewną dziwną cechę, że został przez kogoś zapoczątkowany, że z jakiegoś powodu narasta, potężnieje… I że ci żołnierze nie dlatego czekają na śniadanie stłoczeni wokół kuchni polowej, że lubią pożywiać się właśnie w ten sposób, że te działa wjeżdżają na plac wcale nie dlatego, że artylerzyści nie mają nic lepszego do roboty, że cały ten ruch zbiorowiska losów i żywotów ludzkich dokonuje się z jego, Napoleona woli. Z woli człowieka, któremu przez całą noc dokuczał bolący ząb i który nagle zapragnął krzyknąć w otwarte okno: „Ludzie! Wracajcie do domu!”.
— I krzyknął? — zapytał Oleg.
— Obserwuję u ciebie immanentną cechę wielkiego człowieka — Stary był niezadowolony. — Zanik poczucia humoru.
Do domu zajrzał Kazik i pełen napięcia znieruchomiał w progu. Mowgli w żaden sposób nie mógł się pogodzić z tym, że dziś nie poleci. Nie rozumiał, że najważniejsze jest, aby balon w ogóle wzleciał, chociażby bez niego, bo jeśli dziś wzniesie się w powietrze, to następny lot bez Kazika się nie obędzie.
— Idę — powiedział Oleg. Był gotowy.
Razem z Kazikiem wyszedł z domu, a za nimi wolno ruszył Stary, ciężko wspierając się na lasce. Laska była nowa i spokojna. Starą, gładką i srebrzystą, wyciął mu jesienią Dick w syczących zaroślach. Wszystko było w porządku, zanim nie nadeszła wiosna. Wówczas pewnego pięknego dnia laska wypuściła lepkie pędy i próbowała wyśliznąć się z domu, w którym Stary prowadził lekcję. Uganiała się za nią cała klasa, wreszcie ją złowiła, ale ostatecznie wypuściła na wolność. Laska dopełzła do palisady, puściła tam korzenie i przekształciła się w bujny krzew. Stary usłyszał kiedyś, jak chłopcy, wybierając się na ryby, umawiali się „koło laski” i natychmiast zrozumiał, co mieli na myśli.
Oleg, będąc już na polanie, odwrócił się i popatrzył na wolno kuśtykającego starca. Nagle zrobiło mu się go żal. Stary niedługo umrze. Coraz trudniej mu chodzić, często choruje i nawet prowadzenie lekcji staje się dla niego zbyt męczące. O wszystkim zapomina i wszystko gubi. Dobrze, że dzieci podrosły i niedługo odlecą na Ziemię. Stary bardzo wiele zrobił. Gdyby nie jego szkoła, nikt nie potrafiłby nauczyć dzieci tak wielu rzeczy.
Na równym gruncie za szopami leżał pofałdowany tłumok powłoki, do której wnętrza palnik wtłaczał z sykiem gorące powietrze. Pracował zresztą na razie zjedna czwartą wydajności, bo dowodzący startem Siergiejew nie chciał ryzykować.
Balon przypominał wielkiego górskiego słonia, bezkształtną górę mięsa podrygującą we śnie. Jeszcze o świcie balon był po prostu wielką stertą lśniącej błony i sieci z doczepionym do niej koszem. Teraz wszystko się zmieniło. Balon ożywał.
Koza z koźlętami przystanęła z boku, zerkając z lękiem na całe zamieszanie.
Kiedy Oleg podszedł, stojący obok kosza Siergiejew, zapytał:
— Zwiększyć płomień?
Zwracał się do Olega jak do równego sobie. Również uznawał balon za własność Olega, podobnie jak wszyscy wiedzieli, że lusterko jest własnością Marianny, co zresztą nic znaczyło, że lusterko nie należy do wszystkich. Przecież Mariannie nawet nie mogło przyjść do głowy odmówić komuś, kto chciałby się przejrzeć, prawda?
— My też potem polecimy? — zapytała ruda Ruth. Wszystkie twarze wydawały się Olegowi bardzo wyraźne, jakby patrzył na nie przez szkło powiększające. Patrzył niby nieuważnie, ale wszystko odnotowywał…
Oto biegnie Marianna ze słoikiem kleju — zauważyła, że jakiś szew powłoki przepuszcza powietrze.
Oto Duża Luiza, ciężka, otyła kobieta o nalanej twarzy poprawia sieć zaczepioną o pręty kosza.
Oto…
Balon drgnął, jakby westchnął i jakoś od razu zrobił się krąglejszy.
Oleg pochylił się, by sprawdzić, czy wystarczająco mocno przywiązany jest do ziemi.
Od palików głęboko wbitych w grunt biegły mocne postronki, a w pobliżu kosza był zakopany wygięty pręt z drzewa żelaznego — kotwica. Obok leżał porządny zwój grubej liny.
Balon jeszcze raz westchnął. Teraz był już prawie okrągły i dotykał ziemi tylko w jednym miejscu.
— Może już wejść do kosza? — zapytał Oleg Siergiejewa nieoczekiwanie wysokim głosem. Przestraszył się, że ludzie spostrzegą zdenerwowanie i zaczną się śmiać; Pomyślał: „Nie jestem Napoleonem. Nie pragnę podbojów, lecz niezwykłych dokonań. Nie chcę, aby przeze mnie ludzie musieli żywić się w kuchniach polowych i strzelać z dział. Ludzie znajdują się W ruchu nie z mojego rozkazu, ale jeśli zdołam im ten ruch ułatwić, jeśli moje działania pomogą im w osiągnięciu ich celów — będę niezmiernie rad”.
— Jeszcze za wcześnie, nie odleci bez ciebie — odpowiedział Siergiejew. Był bardzo poważny.
Nieoczekiwanie balon uniósł się, oderwał od ziemi, ale natychmiast znów opadł. Rzadka sieć wbiła się w ciało powłoki i cienka błona wylazła pęcherzami przez oka.
— Lepszy byłby sztywny materiał — powiedział Veitkus. — Na przyszłość lepiej będzie wzorować się na konstrukcji sterowców.
— Na czym? — zapytał Oleg, dla którego słowo „sterowiec” było pustym dźwiękiem.
— Jeśli pokryć powłokę balonu cienką warstwą kleju, to stanie się ona sztywna i bardziej wytrzymała — odparł Veitkus drapiąc się w brodę.
— Czemuś tego wcześniej nie powiedział?! — Oleg natychmiast ocenił piękno tego pomysłu i obraził się na Veitkusa, że go przed nim ukrywał.
— Bo dopiero teraz przyszło mi to do głowy — odparł zmieszany Veitkus.
— Taka powłoka byłaby o wiele cięższa — zauważył Siergiejew.
W tym momencie balon ostatecznie oderwanie od ziemi i jakoś krzywo poszybował do góry.
Oleg już dalej nie czekał. Wdrapał się do kosza i stanął na jego dnie, trzymając się burty obiema rękami.
Kosz był niewielki. Miał jakieś półtora metra średnicy i sięgał mu do pasa. Ciasnotę powiększał jeszcze stojący pośrodku zapas paliwa i kilka worków piasku — bo przecież każdy balon zabiera na pokład balast…
Balon wolno kołysał się nad głową i do dolnej krawędzi powłoki, pod którą był umocowany palnik, można było dosięgnąć ręką. Oleg sprawdził ręką liny mocujące kosz do sieci. Liny były mocne.
Kosz stał na ziemi, można było łatwo przeskoczyć przez jego burtę i stanąć na miękkiej młodej murawie, ale Oleg czuł się lekko wyobcowany, jakby już wszyscy inni zostali daleko w dole.
Kosz gwałtownie drgnął. Balon napiął liny starając się unieść go w powietrze.
— Poleci, poleci, odwiązujcie! — krzyknęła ruda Ruth.
— Cicho bądź! — skarcił ją Siergiejew. — Jeszcze za wcześnie.
Oleg z zadartą do góry głową patrzył na balon, który był tak wielki, że zasłaniał pół nieba. Ogromny i brzydki — nierówno sklejony, poskręcany i jakby pryszczaty, poprzecinany węźlastymi linkami sieci. Półprzeźroczysta, biaława powłoka odbijała trawę i krzywe chałupiny osady. A jednocześnie w tym nieporadnym ogromie wyczuwało się dziwną siłę przejawiającą się w dążeniu do zerwania się z uwięzi, w naprężeniu linek podtrzymujących kosz i w dudniącym syku palnika, którego odgłos wzmacniany był w trzewiach olbrzymiej powłoki.
Teraz balon wisiał dokładnie nad głową, a linki były silnie napięte. Oleg zagapił się i nie od razu spostrzegł, jak na sygnał Siergiejewa ludzie pochylili się nad palikami, do których były przywiązane liny.
— Trzymaj się, Oleg — powiedział Siergiejew. — Będziemy odwiązywać. Trzymaj się mocno, bo może szarpnąć.
— Trzymam się! — odkrzyknął Oleg, patrząc jak Veitkus nisko przygięty do ziemi rozplątuje węzeł.
Mało jednak brakowało, żeby wypadł z kosza.
Chociaż Siergiejew bardzo się starał, żeby linki zostały zwolnione równocześnie, to jednak siły jego pomocników były bardzo nierówne. Veitkus już swoją odwiązał i mocno trzymał w ręku, zaś Dick wyprostował się z lekkim uśmiechem, demonstrując wszystkim obecnym, że całą aferę z balonem uważa za niepoważną zabawę. Swoją linkę trzymał od niechcenia, bo balon, choć taki duży, wydawał mu się łatwy do opanowania. Z drugiej strony kosza Duża Luiza wspomagana przez Veitkusową trochę się spóźniła z odwiązywaniem zasupłanej liny. Balon jakby tylko na to czekał. Lekko pociągnął za liny, przekonał się, że z jednej strony jeszcze mocno trzymają się ziemi, a z drugiej już są luźne, poczekał na lekki poryw wiatru i porządnie szarpnął.
Veitkus był przygotowany na to szarpnięcie. Całym ciężarem zawisł na linie, ale druga linka gwałtownie pomknęła w górę, rozorała Dickowi dłonie i wyrwała się, odrzuciwszy go na ziemię. Dick natychmiast zrobił szalony przewrót przez głowę, zerwał się na równe nogi i spróbował chwycić linę. Było już jednak za późno. Gwałtownie szarpnięty kosz przechylił się na bok, Oleg upadł na zbiornik z paliwem przytłoczony workami piasku. Kosz odrzucił w bok Dużą Luizę, przygniótł Veitkusową, a potem balon szarpnął jeszcze raz, zachwiał się w drugą stronę, przewrócił Veitkusa, wyrwał pozostałe liny i z palikami majtającymi się na ich końcach pomknął do góry.
Kosz telepał się pod nim jak miotane wiatrem piórko. Wszystko to trwało zaledwie parę sekund pełnych trzasku, krzyku i huku powietrza.
Zaraz po tym nastąpiła cisza, krótki okres ciszy, w którym słychać było tylko cichy płacz Fumiko. Dziewczynka zaczęła płakać już zawczasu, bojąc się o Olega.
Milczeli wszyscy. Nawet Veitkusowa, której kosz mocno pokaleczył rękę, wciąż jeszcze leżąca na ziemi Luiza, Siergiejew, Veitkus i nawet dzieci. Wszyscy patrzyli w górę, bo tam, w koszu, był Oleg.
Tylko matka Olega trwała z zamkniętymi oczami, ponieważ z przerażającą jasnością wyobraziła sobie, jak ciało jej syna wypada z kosza i leci z rozrzuconymi rękami ku ziemi.
A dla Olega wszystko potoczyło się bardzo szybko: w mgnieniu oka upadł na dno gondoli, a zaraz potem niczym zmora zwalił się na niego worek z piaskiem. Zrozumiał, że leci, że niczego pod nim nie ma, a ziemia została gdzieś daleko, ponieważ kosz kołysze się swobodnie i lekko, a przez szczeliny w dnie widać światło.
Bardzo wolno, sparaliżowany lękiem wysokości, uniósł się na czworaki, czując jednocześnie, że kosz kołysze się coraz wolniej, a wypełniona gorącym powietrzem powłoka coraz pewniej ciągnie go w górę.
Kiedy tak się podnosił, stopniowo wracało mu poczucie rzeczywistości, jakby narządy zmysłów włączały się po kolei, meldując mu, co się dzieje dookoła. Syczał palnik, oka sieci przesuwały się z szelestem po powłoce, skrzypiały pręty kosza pod nogami, a z dołu dobiegał cieniutki płacz dziecka.
Postanowił wstać. Chwycił mocno za krawędzie kosza i już gotów był się wyprostować, ale na szczęście nie zdążył tego zrobić, bo gondolę tak gwałtownie szarpnęło, że omal nie wypadł na zewnątrz. Oleg natychmiast domyślił się, że rozwinęła się cała lina, którą kosz był przymocowany do kotwicy.
Ruch w górę ustał, chociaż balon nadal usiłował się uwolnić, przez co kosz dygotał i miotał się na boki.
Ludziom pozostałym na dole wydawało się, że upłynęło bardzo wiele czasu. Przez niemal minutę wszyscy patrzyli w górę i milczeli. Balon uniósł się na jakieś sto metrów — dalej nie puszczała go lina — i zaczął wolno przesuwać się w stronę lasu, jakby usiłował oszukać linę mocno przykuwającą go do ziemi.
Olega wciąż nie było widać, ale przynajmniej pozostawał w koszu.
Siergiejew, który pierwszy oprzytomniał, już zamierzał zawołać do Veitkusa i Dicka, żeby pomogli mu ściągnąć balon w dół, kiedy zorientował się, że najpierw trzeba zakręcić palnik, bo teraz siła nośna jest zbyt wielka i nie da się jej przezwyciężyć. Wówczas rozkrzyczała się Irena.
— Synku! — wołała, zakłócając uroczystą ciszę lotu. — Synku, żyjesz? Synku!…
Oleg usłyszał ten krzyk i zrobiło mu się wstyd, że matka woła go jak dzieciaka, ale potem przemknęła mu myśl, że nawet Napoleon pewnie miał matkę, wychylił się więc z kosza i, mocno trzymając się linek, krzyknął w dół:
— Wszystko w porządku!
Malutka figurka Olega, a właściwie ciemna sylwetka głowy i ramion była doskonale widoczna z ziemi. Wszyscy zaczęli krzyczeć, dzieci podskakiwać, a Irena rozpłakała się na cały głos.
Balon wolno płynął nad głowami. To był prawdziwy statek powietrzny, który może polecieć do nieba.
Stary pomógł siedzącemu wciąż na ziemi Veitkusowi podnieść się i powiedział do niego:
— A potem wynaleźli żeglugę powietrzną. — Veitkus uśmiechnął się.
— Przykręć palnik! — krzyknął Siergiejew. — Zmniejsz siłę nośną! Słyszysz mnie?
— Doskonale słyszę! — odezwał się Oleg i jego głowa zniknęła. Oleg odwrócił się do palnika i zaczął ostrożnie redukować płomień.
Nie przykręcał go jednak zbyt silnie, bo teraz, kiedy wszystko się powiodło, wcale nie miał ochoty wracać na dół. Jeszcze raz wychylił się i pomachał ręką.
— Wszystko w porządku! — zawołał jeszcze raz. I zobaczył osadę z góry.
Całą. Błotniste koryto uliczki, wzdłuż której ciągnęły się tak żałośnie wyglądające z góry chatki, zobaczył krzywe dachy szop i warsztatu, nierówną linię palisady. Zobaczył też malutką garstkę nierozpoznawalnych ludzików wymachujących rękami, podskakujących w dziecinnym tańcu radości. Zobaczył Krystynę siedzącą na progu swojej chaty. Może nie chciała przyjść do balonu, a może w tym całym zamieszaniu po prostu o niej zapomniano… Z boku stała Koza z pyskiem zadartym do góry. Nigdy jeszcze nie widziała latających słoni.
Spojrzenie Olega przeniosło się dalej, za palisadę, gdzie zaczynała się wąska smuga łąki, a zaraz za nią las. Po raz pierwszy widział go z góry. Kłębowisko białawych nagich gałęzi, gdzieniegdzie brunatne i zielone plamy porostów i lian ciągnące się do bagna. Z lotu ptaka bagno, takie przecież rozległe, wydaje się całkiem niewielkie. Za nim rozciągają się zarosła, a dalej znów las, zwarty, zbity las niknący w półprzeźroczystej mgiełce.
Ostrożnie przeszedł na drugą stronę kosza. Teraz widział początek drogi, którą szli ku górom, do „Polusa”. Znowu las, za nim pustkowie i czerwone skały wyrastające z lasu.
Jeszcze dwa kroki w prawo.
Też las, tyle że poprzecinany spłachciami stepu, na którym poluje się na jelenie, i ciemna ściana odległego boru, do którego rzadko kiedy docierają co odważniejsi myśliwi i zbieracze. Nie ma tam większej zwierzyny, a w wilgotnym półmroku czają się drapieżne kwiaty i liany.
Nadleciał poryw wiatru. Kosz zadygotał.
Oleg rozumiał, że powinien jeszcze bardziej przykręcić płomień.
Ludzie w dole czekają na jego powrót. Rozumiał to, ale nie mógł oderwać wzroku od rozciągających się przed nim przestworów. Przestał być mrówką pełzającą w trawie i wzniósł się nad światem jak ptak. Zupełnie odmienna skala tego powietrznego świata sprawiła, że Oleg poczuł się większy i potężniejszy od ludzików czekających nań w dole. To uczucie było w jakiś sposób pokrewne temu, jakiego doznał, kiedy po raz pierwszy zobaczył za przełęczą w górskiej dolinie przysypaną śniegiem gigantyczną soczewkę statku kosmicznego. Ale tamten statek był jedynie martwym pomnikiem potęgi ludzkości, a ten lot był jego zasługą. Jego własną. Oleg zrozumiał, że najchętniej przeciąłby linę, uniósł się ponad chmury, zapuścił wzrok jeszcze dalej, poleciał nad tymi lasami, nie kryjąc się w nich i nie obawiając się nikogo.
Pomyślał, że bracia Montgolfier nie mogą się z nim równać, bo wznieśli się nad swoim rodzinnym miastem, gdzie nikt nie groził im śmiercią. Musieli pokonać tylko powietrze, on natomiast musiał pokonać całą tę planetę, która chciała ich zabić.
Wysokość była niewielka i wątpliwe, aby sto metrów nad ziemią mogło być o wiele chłodniej niż na dole, ale Olegowi nagle zrobiło się zimno. Pewnie ze zdenerwowania. W każdym razie palce przykręcające palnik mocno mu drżały.
Balon stopniowo tracił siły i chęć, aby wyrwać się w obłoki.
Na dole Siergiejew i Dick zaczęli ciągnąć za linę, aby pomóc balonowi w łagodnym lądowaniu.
Świat dokoła zaczął się zmniejszać, horyzont zacieśniać.