Zjedli bardzo przyzwoity obiad. Na szczęście — człowiek musi się przecież jakoś pocieszać — Sally wzięła ze sobą mnóstwo rozmaitych przypraw i korzeni. Klaudia była wielką mistrzynią w przyrządzaniu chińskich dań i podobno, tak przynajmniej utrzymywała Sally, jej grupa słynęła w całym Dalekim Zwiadzie z osiągnięć kulinarnych. A rozmaitość i wytworność posiłków przyrządzanych w trakcie dalekich wypraw uznawana była za szczególny szyk, nieosiągalny nawet na wielkim statku, ponieważ kucharze idą zazwyczaj po linii najmniejszego oporu, przestrzegając ściśle instrukcji wypisanych na opakowaniach liofilizowanych, konserwowanych radiacyjnie, mrożonych i wszelkich innych półproduktów. Trzeba mieć chęć i wyobraźnię, żeby przekształcić pieczarkową zupę w proszku w cudowny sos do wspaniale soczystych befsztyków, przy czym samej soczystości i miękkości befsztyków nie da się osiągnąć bez uruchomienia intuicji i odrobiny polotu. Wystarczy chwila nieuwagi i befsztyk zamienia się w standardowy kawałek mięsa, taki sam jak na wszystkich statkach bazy.
Pawłysz leniwie odsunął niedojedzony budyń, bo nawet przy jego łakomstwie nic więcej zjeść nie był w stanie i powiedział:
— Teraz, moje piękne panie, zamierzam was ugościć bajecznym widowiskiem, jakiego nie napotkacie w żadnym innym zakątku Galaktyki.
Włączył projektor.
Na ekranie wolno leciały owady unoszone przez pęcherze powietrzne, po czym skręciły nad wodę i popłynęły, połyskując barwami tęczy niczym bańki mydlane.
Sally siedziała na podłodze, obejmując kolana swoimi pulchnymi ramionami.
— Jaka szkoda, że mnie z tobą tam nie było — powiedziała cicho. Pawłysz zauważył, że po raz pierwszy zwróciła się do niego per „ty”. Klaudia nie odrywała się od pracy. Na jej biurku leżała płaska skrzynka z przegródkami, w której znajdowały się próbki różnych skał. Przeglądała ich spektrogramy, cichutko coś pogwizdując, a uparte włosy wymykały się z jej zbyt solennego uczesania. Lampa zakreślała na blacie wyraźny krąg światła. Pawłyszowi wydało się, że Klaudia, kontynuując pracę, jakby karci go za to, że bawi się amatorskimi filmami i odrywa Sally od pilnej pracy. Nie miał racji. Klaudia musiała zerkać na ekran, bo nagle powiedziała:
— Ciekawe. Ten smok doskonale wie, jak obchodzić się z pęcherzami. Przegryza je, a to znaczy, że te koniki mają zwyczaj pływać po jeziorze, a on ma zwyczaj na nie polować.
— A teraz stracę chwytak — powiedział Pawłysz. Na ekranie pojawiły się kręgi spulchnionej ziemi. Sally pisnęła.
— Bardzo rozumny sposób zastawiania pułapki na ofiarę — zauważyła Klaudia. — Drapieżniki stosują go w całym Wszechświecie.
— Wszystkie drapieżniki łącznie z kobietami — zażartował niefortunnie Pawłysz i natychmiast ugryzł się w język. Oczekiwał ostrej repliki, ale mile się rozczarował. Klaudia nieoczekiwanie uśmiechnęła się i powiedziała:
— Nie bój się nas, Pawłysz! Pomyśl lepiej, czy to przyjemnie, gdy jakiś natręt wpycha ci żelazny drąg do domu.
Wreszcie nadeszła kolej gigantycznych drzew.
Na ekranie drzewa wyglądały nie tak majestatycznie jak w naturze. Były tak niepozorne, że Pawłysz już chciał poprosić kobiety, żeby nie wierzyły temu, co widzą. Szare, rozmyte pnie tonące we mgle, ogromne konary, sadzawka w rozwidleniu gałęzi…
— Kamera nie może obracać oczami jak ja — powiedział. — Pole widzenia jest ograniczone, zaś nasza wyobraźnia karmi się nielogicznymi ruchami gałek ocznych.
— Nie, nie — powiedziała Klaudia. — To robi duże wrażenie.
— Ile tam jest takich drzew? — zapytała Sally.
— Według mnie trzy lub cztery w zasięgu wzroku. Może dalej jest cały las.
— To chyba nie drzewa — zauważyła Klaudia. — Na mnie sprawiają raczej wrażenie zespołu symbiotycznego, lasu, który przybrał taką formę. Widzicie przecież, że każdy pień jest spleciony z setek cieńszych pni, jak lina z pojedynczych włókien.
— I każde drzewo to cały świat — dodała Sally. — Przecież tam z pewnością żyją istoty, które nawet nie podejrzewają, że poza drzewem w ogóle coś jeszcze istnieje.
— Trzeba będzie kiedyś zorganizować specjalną wycieczkę do tych drzew — powiedział Pawłysz. — Na kilka dni.
— Może zostawimy to wyprawie o większej obsadzie?
— powiedziała Klaudia.
— Chce mi pani odebrać odkrycie, które mnie rozsławi — jęknął Pawłysz.
— Nigdy nie należy zabiegać o sensację. — Klaudia znów straciła poczucie humoru. — Proszę spojrzeć — podała mu ze — szlifowany z jednej strony kawałek ciemnego kamienia, przez którego środek ciągnęła się szeroka złocista smuga. — To jest żyła czystego złota — ciągnęła. — Moje szperacze wykryły tu górę dosłownie naszpikowaną złotymi żyłami. Niesłychana rzadkość. Romantyk pańskiego typu natychmiast napisałby sensacyjny artykuł, a bezkrytyczni dziennikarze rozsławiliby pańskie imię w setkach wywiadów jako człowieka, który znalazł złotą górę. Ale dla mnie jest to jedynie nieistotny w gruncie rzeczy element geologicznego wizerunku planety.
Sally położyła dłoń na ręce Pawłysza, jakby obawiała się, że powie coś złośliwego i Klaudia poczuje się dotknięta. Dłoń była ciepła i miękka. Klaudia gwałtownie przerwała swój monolog i Pawłysz zorientował się, że nie spodobał się jej odruch Sally. Sally też to zrozumiała i cofnęła rękę. Nastąpiła niezręczna cisza, którą przerwała Sally.
— Mam ochotę na herbatę. Czy komuś również zrobić? — zapytała.
— Ja się z przyjemnością napiję — powiedział Pawłysz. Wyłączył projektor. Klaudia pochyliła się nad biurkiem i zaczęła obracać w palcach kawałek skały ze złotą żyłką.
Po herbacie Klaudia postanowiła nagle urządzić sprzątanie. Oświadczyła, że przez ostatnie dni wskutek lekkomyślności Pawłysza stacja zamieniła się w chlew. Pawłysz w sprzątaniu nie uczestniczył, a że nie mógł się zająć inną pracą, poszedł do laboratorium i zaczął przeglądać jakąś książkę.
Za oknami już się ściemniło, zrobiło się granatowo. Można było sobie wyobrazić, że siedzi się w jakimś ziemskim domku, z którego w każdej chwili można wyjść na przechadzkę. Czytało się jakoś źle, fabuła nie chciała wciągać. Pawłysz wstał i włączył głośnik podsłuchu zewnętrznego. Las był cichy, ale jego cisza była niezupełna, składała się z mnóstwa ostrożnych dźwięków. Oto trzasnęła gałązka, coś zaszeleściło w trawie pod ścianą kopuły… Z daleka dobiegł dudniący dźwięk niemal nieuchwytny, lecz potężny, potem coś zamlaskało, jakby tuż obok ktoś z trudem wyciągał nogi z trzęsawiska.
Nagle nad samym uchem rozległ się wysoki, przenikliwy wrzask. Pawłysz zerwał się jak oparzony i dopiero po dłuższej chwili pojął, iż wrzask dotarł do niego z głębi lasu, z tego zewnętrznego świata, który żył własnym życiem, nie zwracając najmniejszej uwagi na obecność Ziemian z całą ich techniczną potęgą.
Skoczył do okna. Za oknem w ciemności poprzecinanej promieniami obracających się wolno reflektorów kłębiły się cielska kilku drapieżników rozrywających na strzępy zielonego, nieruchawego zwierza. W tej walce było tyle pierwotnego okrucieństwa i tyle strachu przed śmiercią, że Pawłysz, patrząc na uciekającą w stronę lasu ofiarę i na jej nierozpoznanych prześladowców, wyłączył dźwięk i odszedł od okna. Pomyślał przy tym z lekkim smutkiem, że najpewniej odleci z tej planety niczego w gruncie rzeczy się o niej nie dowiedziawszy, chociaż formalnie zabierze z niej solidny ładunek badań biologicznych oraz próbek fauny i flory.
Czytać zupełnie mu się odechciało, ale nie miał też ochoty wracać do przedziału mieszkalnego. Teraz kobiety zaczną układać się do snu w swoich kojcach, a przedtem Klaudia czyścioszka na pół godziny zajmie kabinkę prysznica, natomiast Sally, co absolutnie nie przystoi poważnej zwiadowczyni, po raz piąty rozłoży pasjans. Zapragnął, żeby Sally odłożyła karty i przyszła do niego, bo się stęskniła, bo znudziło jej się słuchać, jak Klaudia pogwizduje pod prysznicem…
— Nie przeszkadzam? — zapytała Sally.
— Dobrze, że przyszłaś — odparł Pawłysz.
— Co to był za hałas? Wydało mi się, że ktoś krzyczał.
— Włączyłem podsłuch zewnętrzny, a tam tutejsze bestie trochę się pokłóciły.
Sally podeszła do okna.
— Pusto — powiedziała. — Nikt tu nie mieszka. Tubylcy tylko czasem przychodzą, żeby nas postraszyć. Ale my nie jesteśmy lękliwi, prawda?
— Pewnie! Nas się nie da zastraszyć.
— Mógłbyś tu zamieszkać na stałe?
— Z tobą tak — odpowiedział Pawłysz.
— Pytam poważnie.
— Człowiek potrafi żyć niemal wszędzie, a tutaj przynajmniej jest normalne powietrze i normalny deszcz.
Zbliżył się do Sally i dotknął palcami jej ramienia.
— Ta planeta ci się nie podoba, nudno ci w tej bazie i żałujesz, że dałeś się namówić na udział w naszej wyprawie. A ja jestem dla ciebie jedyną żywą rozrywką — powiedziała Sally.
Pawłysz cofnął rękę.
— Gdybyśmy byli na Ziemi…
— Na Ziemi byś mnie po prostu nie zauważył — zapewniła go Sally. — Nie potrafię zwracać na siebie uwagi. Normalna rzecz.
Odwróciła się i popatrzyła mu w oczy.
— Niewykluczone, że czuję to samo co ty. I również nie zwróciłabym na ciebie uwagi… Jestem nieprzyjemna?
— Nie — powiedział Pawłysz.
Sally przytuliła się do niego, uchwyciła dłońmi jego głowę i pocałowała w policzek.
— Dziękuję — powiedział Pawłysz.
— Odpowiedź głupia, ale nie najgorsza — uśmiechnęła się Sally. Cofnęła się o krok, wyswobadzając się z jego rąk i Pawłysz zobaczył, że nie są sami. Zza pleców Sally przez okno zaglądał głupi biały pysk.
— Zgiń, przepadnij! — powiedział Pawłysz.
Sally obejrzała się i parsknęła śmiechem.
— Klaudia zapytałaby, dlaczego nie włączyłeś kamery.
— Chyba nie dawałam powodów, żeby śmiać się ze mnie za moimi plecami! — powiedziała obrażonym tonem Klaudia.
Stała w korytarzu przy wejściu do laboratorium. Była w szlafroku, mokre włosy miała owinięte ręcznikiem.
Pawłysz poczuł, że zaczerwienił się jak dzieciak, którego przyłapano na podkradaniu cukierków z babcinego kredensu.
Nic dziwnego, nie wiedział, jak długo Klaudia tam stała.
— Nigdy się nie śmieję za twoimi plecami — powiedziała Sally. — Doskonale o tym wiesz! — ona też potrafiła pokazać pazurki.
— Jutro trzeba wcześnie wstać — powiedziała Klaudia.
„Dzieci, pora do łóżeczek”. Pawłysz nie powiedział jednak tego na głos.
W ogóle ostatnio starał się nie mówić na głos niczego, co mogłoby urazić Klaudię.
— Jutro trzeba wcześnie wstać — zgodził się potulnie.