Siedzieli na dnie kosza, starając się nie rozkołysać go gwałtownymi ruchami i nie strącić w dół. Języki chmur przepełzały przez kosz, czasami zasłaniając ciemną plamę otworu w powłoce, a czasami rozpraszając się i pozwalając zajrzeć w tajemniczą głębię skurczonego teraz pęcherza.
— Nigdy nie myślałem, że mogą być takie drzewa — powiedział Kazik.
— Pewnie nawet na Ziemi takich nie ma — zgodziła się Marianna.
— Na Ziemi drzewa są jeszcze większe — powiedział z przekonaniem Kazik. — Na przykład sekwoje. Rosną w Górach Skalistych.
— Może to nie jest drzewo, tylko taka skała? — zastanowił się Dick.
— Z konarami? — zapytała Marianna.
— Nic przecież nie widać!
— Ale wisimy.
— Może wisimy na występie skalnym — powiedział Dick.
— Zresztą jeśli to drzewo, to jeszcze gorzej.
Marianna ostrożnie macała rękami dookoła w nadziei, że wyrzucili nie całą żywność i coś jednak zostało. Ale kosz był zupełnie pusty.
— Niepotrzebnie wyrzuciliśmy paliwo — powiedział Kazik.
— Już nie polecimy. Dość tego. Lepiej ruszyć dalej pieszo. — Dick znowu poczuł się najważniejszy.
— Trzeba jak najszybciej zejść na dół — powiedziała Marianna. — Zejść i odszukać worki, bo ktoś znajdzie je przed nami i zje.
— No, na paliwo chyba nikt się nie połaszczy!
Dick zbliżył się ostrożnie do krawędzi kosza i zaczął wpatrywać się w dół.
Marianna jęknęła. Wyprostowała ścierpniętą nogę i ciało przeszył gwałtowny ból. Dick drgnął, kosz się zachybotał.
— Uważam — powiedział Dick — że powłoka zaczepiła się wierzchem i rozdarła. Jeśli będziemy się miotać, to kosz zupełnie się oderwie, a do ziemi jest daleko.
Słaby wietrzyk przeganiał strzępy chmur i w prześwitach między nimi można było dostrzec szarą ścianę z ciemnymi plamami i zapadliskami — powierzchnię pnia czy konaru. Górna część powłoki wciąż jeszcze skrywała się we mgle.
— Trzeba się stąd wydostać — powiedział Dick po chwili. Wyciągnął z kołczanu strzałę z ciężkim grotem i rzucił w dół. Było cicho. Kazik liczył w myśli. Doliczył do dwudziestu i niczego nie usłyszał.
— Może upadła na drzewo albo w mech — powiedział Kazik. — Pójdę.
— Dokąd? — zapytała Marianna.
— Wdrapię się po linkach w górę. Na co mamy czekać? A potem was zawołam.
Sprawdził, czy nóż mocno siedzi w pochwie, a potem, trzymając się liny, ostrożnie stanął na krawędzi kosza.
— To mc strasznego — oświadczył. — Nic nie widać i dlatego człowiek się nie boi.
Chwycił linkę obiema rękami, podciągnął się i objął ją nogami. Marianna i Dick zamarli z przeciwległej strony rozkołysanego nagle kosza. Kazik powiedział:
— Będę wam opowiadał, żebyście wiedzieli. Wspinał się szybko, bo dawno już przywykł włazić na drzewa po lianach. Po minucie już zupełnie nie było go widać, tylko kosz kołysał się w rytm jego ruchów.
— No i jak? — zapytał Dick.
— Wspinam się — odparł Kazik. — Powłoka jest zupełnie bez powietrza, jak szmata.
Po jakimś czasie kosz przestał się kołysać.
— Co? Jesteś na miejscu? — zapytał Dick.
— Nie, na razie odpoczywam, ale niedługo dojdę. „Oczekiwanie zawsze jest przykre, a zwłaszcza wtedy, kiedy się nie wie, czym się to oczekiwanie skończy — myślała Marianna — ale zawsze, nie wiedzieć czemu, na coś czekamy. Nawet żyć nie ma kiedy. Wszyscy czekają na powrót na Ziemię, a ja czekam na spotkanie z Olegiem. Dick czeka, żeby jak najszybciej znaleźć się w lesie. Teraz czekamy, czy balon się urwie, czy nie. Czekanie jest bardzo głupie, to jest najpowszechniejsze, ale i najgorsze zajęcie. Żyć trzeba tak, żeby w ogóle nie trzeba było czekać…”
Kosz znów zaczął się kołysać. Rozległ się trzask. Marianna zrozumiała, że to trzeszczy powłoka balonu. Kosz poruszył się i gwałtownie opadł o pół metra.
— Ostrożniej! — powiedział Dick.
— Zaraz — odpowiedział Kazik. Jego głos był głuchy, stłumiony przez mgłę.
Koszem szarpnęło jeszcze mocniej.
— Dobra! — zawołał Kazik. — Nie bójcie się, balon dobrze zaczepił się siatką. Tu jest gruby konar, taki mniej więcej jak ja. I trochę cieńsze gałęzie. Możecie się nie bać. Właźcie. Czekam na was.
— No, idź — zwrócił się Dick do Marianny. Wstał i przytroczył kuszę do pleców, żeby mu nie przeszkadzała przy wspinaczce. Wierzył Kazikowi i już nie bał się, że balon się urwie. — Jeśli się zmęczysz, odpocznij. I nie patrz w dół.
— I tak nic nie widać — odparła Marianna. — Nie bój się o mnie.
— Odpoczywaj, nie spiesz się — powtórzył Dick. — Poszedłbym zaraz za tobą, ale linka może nie wytrzymać ciężaru dwóch osób.
Marianna stanęła na krawędzi kosza, mocno trzymając się liny. Linka była wilgotna i śliska, ale dziewczyna istotnie nie czuła lęku. Ona też potrafiła wspinać się po lianach.
Po paru minutach stała już obok Kazika na szerokiej, zawieszonej nad ziemią drodze, bo takie wrażenie zrobił na niej ogromny konar. Balon zaczepił o ostre gałęzie wyrastające z konaru, zaplątał się w pędach i ostrych jak noże liściach. Powłoka porwała się, ale liny siatki trzymały się mocno.
Wkrótce na górze znalazł się również Dick.