Już po dwóch godzinach marszu Oleg pomyślał, że Dick miał jednak rację. Szli bezdrożem, przez głęboki śnieg, ciągle pod górę, a w dodatku trzeba było obchodzić skały, pokonywać szczeliny i lodowce. Powietrze było mroźne, ostre i zapierało dech w piersi. Oleg przywykł do tego, że nigdy prawie nie zaznawał uczucia sytości, ale nigdy dotąd nie głodował naprawdę, bo w wiosce były przecież jakieś tam zapasy żywności. A teraz głód dopadł go od razu, gdy tylko stało się oczywiste, że czekają ich wszystkich dni bez jedzenia, zupełnie bez jedzenia. Złapał się na tym, że patrzy łakomie na kozę, że marzy, aby wpadła do szczeliny skalnej i zabiła się, bo wtedy wszystko rozwiązałoby się samo i on, Oleg, nie musiałby postępować wbrew sobie.
Tomasz jakby podsłuchał jego myśli, bo powiedział:
— Mamy szczęście, że mięso samo idzie. Teraz nie mielibyśmy siły go nieść.
— Stójcie!
To był głos Dicka, który podszedł do kozy trzymając mocną linkę uplecioną z wodorośli. Zarzucił ją zwierzęciu na szyję, a ono pokornie czekało, aż zaciągnie pętlę. Potem Dick podał koniec postronka Mariannie i powiedział:
— Prowadź ją. Nie chcę ryzykować.
Olegowi było ciężko. Wyjął z worka Tomasza jego drewno i teraz własny wrzynał mu się w ramiona i przyginał do ziemi.
Około południa zatrzymali się. Odpoczywali długo, bo wszyscy opadli z sil, a Tomasz tak się chwiał przy każdym kroku, że chciało się go podtrzymać. Twarz mu poczerwieniała, oczy zapuchły, ale on z uporem szedł ku swojej przełęczy, ku przełęczy, która znaczyła dla niego więcej niż dla pozostałych.
W jakieś dwie godziny po wyruszeniu w dalszą drogę Tomasz zaczął niespokojnie rozglądać się dookoła.
— Czekajcie — powiedział. — Żebyśmy tylko nie zbłądzili. Tutaj powinien być obóz. Pamiętam tę skałę.
Usiadł na płaskim kamieniu, rozwinął drżącymi rękami mapę i zaczął wodzić po niej palcem. Dickowi nic to nic mówiło, więc poszedł naprzód, mając nadzieję coś upolować. Oleg przykucnął obok Tomasza.
Mapa była narysowana tuszem jeszcze wówczas, kiedy był tusz — gęsta pasta, którą napełniono długopisy. Oleg widział długopisy, ale one wcale nie pisały.
Mapę zrobili już wtedy, kiedy zaczęli budować pierwsze domy i postanowili, że przy najbliższej okazji wrócą na przełęcz.
— Jesteśmy tutaj — powiedział Tomasz. — Mamy to sobą już ponad połowę drogi. Nawet nie przypuszczałem, że można tak szybko iść.
— Mamy dobrą pogodę — zauważył Oleg.
— Wszystko wskazuje na to, że tu nocowaliśmy — ciągnął Tomasz. — Powinny być ślady, a niczego nie widzę.
— Minęło tyle lat — powiedział Oleg.
— No tak… — mamrotał pod nosem Tomasz. — Grupa skał… Trzy skały. Nie, cztery… Acha, o mało nie zapomniałem… — Odwrócił się w stronę Olega: Weź to. Koniecznie. Bez tego nie waż się wchodzić do statku. Pamiętasz?
— To jest… licznik promieniotwórczości, prawda?
— Tak. Przecież wiesz, dlaczego nie mogliśmy zostać. Promieniotwórczość. Z mrozem byśmy sobie poradzili.
— Może trochę się prześpisz? — zapytał Oleg. — Odpoczniesz, a potem ruszymy dalej.
— Nie, nie wolno się zatrzymywać, bo to śmierć. Odpowiadam za was. Gdzie jest ten obóz? Trzeba kopać głębiej… Pochowaliśmy ich, ale nie mieliśmy siły kopać głęboko, o koniecznie trzeba kopać głęboko, rozumiesz?…
Oleg podtrzymał Tomasza, który zaczął spadać z kamienia.
Wrócił Dick, zerknął z potępieniem na to, jak Oleg zawija Tomasza w koce, a Marianna rozdmuchuje ognisko, żeby zagrzać napar. Dziewczyna przestraszyła się, bo Tomasz był naprawdę bardzo chory… Dick milczał, ale Oleg był prawie pewny, że powtarza w duchu: „A nie mówiłem?”
Oleg sam odkręcił pokrywkę manierki i powąchał koniak — zapach był ostry, raczej przyjemny. To nie nadawało się do picia! Zbliżył manierkę do spieczonych warg chorego. Tomasz wymamrotał coś, łyknął trochę koniaku i nie wiedzieć czemu powiedział wyraźnie: „skool”.
Dalej mogli wyruszyć dopiero o zmroku. Tomasz oprzytomniał i na tyle przyszedł do siebie, że mógł iść zakutany w koce. Jego worek niósł Oleg, a kuszę wziął Dick. Szli tak, a właściwie wdrapywali się po stoku może z godzinę, a potem zrobiło się ciemno i musieli szukać noclegu.
Oziębiło się. Niebo miało tam zupełnie inną barwę — nie tylko szarą, jak w lesie — pod wieczór polśniewało odcieniami czerwieni i fioletu. To było niezwykle i dlatego groźne.
Bardzo chciało się jeść, tak bardzo, że Oleg gotów był żuć kamienie. I jeszcze ta bezczelna koza, która, gdy tylko rzucili worki na śnieg, podbiegła do nich i spróbowała rozrzucić je rogiem, jakby ludzie nie mieli nic innego do roboty, jak tylko chować przed nią jedzenie.
— Uciekaj! — krzyknął na nią Oleg i rzucił kamieniem. Koza odskoczyła z głośnym bekiem.
— Daj spokój — powiedziała cicho Marianna. Dziewczyna upadała ze zmęczenia. Poczerniała i jakby się skurczyła. — Przecież ona nie rozumie. Ona myśli, że dostanie jeść, bo potrzebuje więcej niż człowiek.
Tego wieczoru Dick uderzył Mariannę.
Przeżuwali ostatnie kawałki mięsa, cieniutkie, nędzne skraweczki, i popijali je wrzątkiem. To było oszukaństwo, a nie jedzenie, bo człowiek musi zjeść przynajmniej garść wędzonego mięsa, żeby poczuć się sytym. A Marianna ukradkiem oddała swój kawałeczek wędzonki tej nieszczęsnej kozie. Myślała, że nikt tego nie zauważy, ale zauważyli wszyscy poza Tomaszem, który był półprzytomny. Oleg nie zareagował, ale postanowił powiedzieć później Mariannie, że to nie ma sensu. Doskonale rozumiał Mariannę, rozumiał jednak i to, że nie ma sensu karmić głupiej kozy, kiedy sami ludzie niedługo umrą z głodu.
Dick nie zamierzał przejść nad tym do porządku dziennego. Wyciągnął nad ogniskiem rękę z długimi, silnymi palcami i krótko, na odlew, uderzył Mariannę w twarz. Dziewczyna krzyknęła:
— Za co?
Oleg rzucił się na Dicka, który bez trudu go odtrącił.
— Idioci! — powiedział wściekłym głosem. — Banda idiotów. Postanowiliście zagłodzić się na śmierć! W ten sposób nigdy nie dojdziecie do przełęczy!
— To mój kawałek mięsa — powiedziało Marianna. Oczy miała suche i złe. — Nie chce mi się jeść.
— Chce ci się! — warknął Dick. — Jeszcze jak ci się chce! A na jutro zostało tylko po dwa kawałki mięsa. Po dwa malutkie kawalątka. A droga idzie wciąż pod górę. Po co ja z wami poszedłem!
Nagle wyszarpnął zza pasa nóż i nie odwracając się rzucił nim w kozę. Nóż wyrwał klak zielonkawej sierści i uderzył z brzękiem w skałę. Dick poderwał się na równe nogi, a koza odskoczyła jak oparzona. Dick podniósł nóż. Jego czubek był ułamany.
— Idioci! — wrzasnął chłopak. — Dlaczego nikt tu niczego nie rozumie? Dlaczego nikt nie rozumie, że już nigdy nie wrócimy do domu?…
Nie patrzył na płaczącą teraz Mariannę, na Olega, który zaczął podtykać dziewczynie swój ostatni kawałeczek mięsa, jakby była malutkim dzieckiem, na pokasłującego słabo Tomasza, tylko szybko rozwinął swój koc i położył się na nim jak długi. Zasnął albo udał, że zasypia.
Oleg wstał i zawinął Tomasza w namiot. Potem razem z Marianną położyli się po obu jego stronach, żeby go zagnać. Zaczął padać śnieg. Nie był zimny… Przysypał ich grubą warstwą, a kiedy już po ciemku wróciła koza, rozgrzebała śnieg i położyła się obok. Wiedziała, że w grupie jest cieplej.
Oleg tej nocy prawie nie spał albo wydawało mu się, że nie śpi. Ktoś ogromny przeszedł niedaleko, zasłaniając błękitne światło poranka, potem zaraz bardzo się oziębiło — koza wstała i zaczęła szukać jakiegoś pożywienia — a potem Olega ugryzła pchła. Nie wiadomo, skąd się wzięła. Może ukrywała się dotychczas w odzieży albo w koziej sierści.
Ukąszenia śnieżnej pchły nie da się z niczym pomylić. I nikt nie myli, bo na razie nie wiadomo jeszcze, jak się przed pchłami uchronić i jak leczyć skutki ich ukąszenia. To jest nieodwołalne jak śmierć. Można płakać, krzyczeć, wołać ratunku, ale i tak nikt nie pomoże. Wszystko odbywa się, jak w zegarku. Najpierw ukłucie — zimne i lodowate, jak gdyby ktoś wbijał pod skórę cieniutki sopelek, który tak pali, że człowiek natychmiast się budzi i zamiera w bezsilnym przerażeniu. A potem nic — przez całą godzinę nic się nie dzieje. A jeszcze potem człowiek traci rozum. Zawsze i jednakowo, bez względu na to, czy przytrafia się to mądremu czy głupiemu, dziecku czy starcowi. Przez pół godziny, godzinę człowiek znajduje się we władzy koszmarów. Stary mówił, że gdyby miał mikroskop, łatwo by się z tą, chorobą rozprawił — zrozumiałby, jaki fragment mózgu zostaje zaatakowany i jak pchla toksyna działa na układ nerwowy”, Człowiek zaczyna szaleć, dziczeje, nikogo nie poznaje, może zabić kogoś najbliższego, a potem nie będzie pamiętał, jak to się stało. Kiedy w wiosce zdarzył się pierwszy przypadek tej choroby, nikt nie wiedział, co się stało. Trzeba było jeszcze kilku nieszczęść, żeby ludzie zrozumieli, że z tym amokiem, z pchlą gorączką nie trzeba walczyć, że należy po prostu związać chorego i poczekać, aż odzyska przytomność. To wszystko. Kiedyś, kiedy nauczą się leczyć tę gorączkę, będzie inaczej. A teraz jest tylko jedno wyjście… I jeśli w wiosce zdarzy się, że kogoś ukąsi pchła śnieżna, malutkie, nikczemne stworzonko, ugryziony sam biegnie do ludzi i prosi — zwiążcie mnie! I to jest okropne. Człowiek jest jeszcze zupełnie zdrowy na ciele i umyśle i rozumie, jak skazany na śmierć, że za niewiele minut zniknie, a zamiast niego pojawi się bezmyślna, krwiożercza bestia. Każdy widział, jak to się przytrafia innym. Każdemu wstyd myśleć, że to coś przydarzy się również jemu. Każdy boi się przeżyć te koszmary i sny, które męczą człowieka podczas ataku. Dlatego, kiedy Oleg poczuł lodowate ukłucie pchły, natychmiast ocknął się i obudził innych.
— Dick — powiedział przepraszającym tonem — Masz gdzieś pod ręką postronek?
— Co? — Dick zerwał się i zaczął macać rękami wokół siebie. Było jeszcze prawie zupełnie ciemno. Tomasz wychrypiał coś przez sen, ale się nie obudził.
— Co za nieszczęście!… — lamentowała Marianna. — Pchła cię ugryzła, tak?
Dick ziewnął.
— Mogłeś się nie spieszyć. Masz co najmniej godzinę czasu.
— Zdarza się i wcześniej — odparł Oleg. — Mam pecha.
— Tak, tego tylko nam brakowało — zgodził się Dick. — Wyłaź na mróz.
— Przykryję cię później kocem — obiecała Marianna — I posiedzę przy tobie.
— No i znowu nie wyjdziemy o czasie! — wykrzyknął Dick, wyjmując postronek z worka.
— Przecież to przejdzie — powiedział Oleg.
— Po ataku trzeba co najmniej dwie godziny leżeć, wiem to po sobie — powiedział Dick. Nie złościł się na Olega, tylko na los, na pecha prześladującego wyprawę.
Uczucie zimna w biodrze, tam gdzie ukąsiła pchla, nie mijało. Oleg wciąż czuł ukłucie i wyobrażał sobie, jak zatruta mikroskopijną kropelką jadu krew płynie do mózgu, aby napaść nań i pozbawić go rozumu.
Dick bez pośpiechu sprawdził postronek, a Marianna rozpalała ognisko.
Świt był błękitny, zupełnie inny niż w dolinie, gdzie dzień zawsze był szary i zmieniało się tylko natężenie szarości.
— No cóż — powiedział Dick — podstawiaj się.
— Tylko żeby czegoś sobie nie złamał — powiedziała Marianna. — Biedny Oleg!
— Nie pierwszy raz kogoś krępuję — powiedział Dick. — To paskudna rzecz ta pchła. Rozluźnij się, Oleg, i myśl o czymś innym, tak będzie ci łatwiej.
Najpierw związał Olegowi ręce na plecach, potem omotał mu pierś i nogi. Postronek wrzynał się w ciało, ale Oleg nie oponował, bo wiedział, że w ataku gorączki człowiek, tak samo jak szaleniec, robi się silny jak niedźwiedź. Więc nie ma się co skarżyć — później może być gorzej.
Jęknął Tomasz. Jego rozczochrana głowa wysunęła się spod płachty namiotu. Nabiegłe krwią oczy, oślepione jaskrowym światłem, gapiły się bezmyślnie i niczego nie rozumiały. Wreszcie Tomasz dostrzegł Dicka i uśmiechającego się ze zmieszaniem Olega. Przykro jest przecież sprawiać ludziom taki kłopot, przykro jest rozumieć, że wkrótce własne „ja” zniknie… Stary opowiadał kiedyś, że w średniowieczu epileptyczki i inne nienormalne kobiety ludzie nazywali czarownicami i nawet palili je na stosach, jeśli, tak właśnie, wcielały się w nie złe duchy.
— Pchła — powiedział Tomasz. — Wszędzie pchły, wszędzie okropne paskudztwa…
— Pośpij sobie jeszcze — powiedział Oleg. — Przecież wiesz, że ja jeszcze nieprędko przyjdę do siebie. Odpoczywaj!
— Zimno — poskarżył się Tomasz. — Nie mogę spać, bo niedługo jest moja wachta i komputer znów nawala. Pewnie pchła się do niego dostała.
— I po cośmy w ogóle poszli! — powiedział Dick. — Takiego towarzystwa nie wolno było puszczać w góry.
— Innego nie było — powiedziała Marianna. — Nikt inny nie mógł pójść, przecież doskonale wiesz o tym.
Mróz stopniowo rozlewał się po całym ciele, ale nie było to zwyczajne zimno, tylko świdrujące, piekące, przenikające do szpiku kości zgrzytanie malutkich kryształków lodu, wypełniających całe ciało… Głowa Tomasza zaczęła się powiększać…
— No tak — powiedział Dick. — nieźle cię związałem. Nie pije?
— Pije — Oleg spróbował się uśmiechnąć, ale policzki miał już zupełnie zdrewniałe.
— Słuchaj… — Dick rozejrzał się dokoła. — Gdzie jest koza?
— Koza? W nocy ją słyszałem.
— Pytam się, gdzie jest koza?! — głos Dicka zrobił się piskliwy ze złości. — Przywiązałaś ją?
— Przywiązałam ją — odparła Marianna — ale ona pewnie się odwiązała.
— Pytam się, gdzie jest koza?! — Widocznie kipiąca w Dicku złość musiała znaleźć ujście, na i akurat nawinęła się koza, jako symbol wszelkich niepowodzeń.
— Dick, nie złość się — powiedziała Marianna, która starała się okryć Olega kocami. — Koza na pewno szuka czegoś do zjedzenia, bo przecież żywe stworzenie musi jeść…
— Tu nie ma czego szukać. Dlaczego jej nie przywiązałoś? — Dick wyjął spod namiotu swoją kuszę i wsunął nóż za pas.
— Dokąd się wybierasz? — zapytała Marianna, chociaż doskonale wiedziała, dokąd.
Dick rozglądał się uważnie dokoła, strojąc się wypatrzyć na śniegu ślady zwierzęcia.
— Ona wróci — powiedziała Marianna.
— Ona wróci — powtórzy! Dick — ale jako kawał mięsa. Dość tego. Nie chcę zdychać przez twoją głupotę.
Dick rósł i rósł… Wkrótce dosięgnie głową nieba i wtedy rozbije się o nie, bo przecież chmury są szklane i twarde… Oleg zacisnął powieki i znów je otworzył, żeby odpędzić widziadło. Tomasz siedział na kocu i kołysał się z boku na bok, jakby bezdźwięcznie śpiewał pieśń.
— Marianna, zagrzej wody. — Olegowi zdawało się, że jego głos brzmi głośno i twardo, choć w rzeczywistości mówił niemal niedosłyszalnym szeptem. — Dla Tomasza. Bardzo źle się czuje.
Marianna zrozumiało.
— Zaraz, oczywiście.
Ale nie odrywała wzroku od Dicka.
— Tak myślałem — powiedział Dick. — Poszła z powrotem. W dół. Przez noc mogła przejść ze dwadzieścia kilometrów.
— Dick, zostań tu — powiedział nagle Tomasz głośno i wyraźnie. — Marianna sama znajdzie kozę, a ty ją przecież zabijesz.
— Możesz być tego pewien — odpowiedział Dick. — Możesz być tego pewien, że mam dość waszej głupoty!
— Pójdę, znajdę ją! — Marianna zapomniała o wrzątku. — Ty nie powinieneś teraz odchodzić. Tomasz jest chory, a Olega trzeba pilnować.
— Nic mu się nie stanie. — Dick przeczesał palcami bujną grzywę włosów. — Dasz sobie radę, Marianna.
I nie odwracając się, szybko i lekko ruszył śladami kozy w dół, tam, skąd wczoraj przyszli.
— Chciałem, żebyś ty poszła — powiedział Tomasz. — Ty byś ją przyprowadziła, a on zabije.
Oleg, chociaż świat wokół niego ciągle zmieniał kształty i proporcje, stawał się coraz bardziej widmowy i niepewny, wciąż jeszcze zachował zdolność myślenia. Dlatego powiedział;
— Dicka można zrozumieć… Naprawdę się nam nie wiedzie.
— Został już tylko kawałek drogi — powiedział Tomasz. — Jestem tego pewien. Idziemy szybko i jutro będziemy na miejscu. Do jutra wytrzymamy nawet bez mięsa. Wytrzymamy, prawda? A za przełęczą jest jedzenie Obiecuję wam mnóstwo jedzenia. Dick, obiecuję!
Dick uniósł rękę, aby pokazać, że słyszy — głos nad ośnieżonym stokiem niósł daleko — ale nawet nie zwolnił kroku.
— Kozę koniecznie trzeba schwytać — zwrócił się Tomasz do Marianny. — Ona jest nam potrzebna. Ale nie wolno jej zabijać, bo to nie ma sensu… Coś mnie piecze. Jak gorąco!… Dlaczego tak boli wątroba? To niesprawiedliwe. Jesteśmy już przecież tak blisko…
— On ją zabije — powiedziała Marianna. — Na pewno zabije. Diiick!
Odwróciła się od Olega i Tomasza.
— Co robić, powiedzcie, co robić?! Przecież jesteście mądrzy, przecież wszystko wiecie! Jak go powstrzymać?
— Ja tego nie potrafię zrobić — powiedział Tomasz. — Niestety, już nie jestem dla niego żadnym autorytetem.
— Zaraz… — odezwał się Oleg. — Tylko mnie rozwiąż. Może zdążę przed atakiem, może jeszcze zdążę?
Marianna tylko machnęła ręką. Zrobiła dwa kroki w stronę Dicka, zawróciła i popatrzyła na mężczyzn.
— Was też nie wolno zostawić.
— No to biegnij! — krzyknął nagle Tomasz. — Biegnij za nim!
— Mogę?
— Biegnij — powiedział Oleg.
— Ale jak ja was mogę zostawić?… Co będzie, jeśli jakieś zwierzę?
— Biegnij! — powtórzył Oleg. — I wracaj.
I Marianna lekko, jakby w ogóle nie dotykała śniegu, popędziła w dół za niewidocznym już Dickiem.
— Szkoda dziewczyny — powiedział Tomasz. — Przywiązała się do tego zwierzęcia.
— Szkoda — zgodził się Oleg. — To dziwne, że nie masz stałego kształtu, Bywasz gruby, a zaraz potem robisz się cienki jak zapałka.
— Tak — uspokoił go Tomasz… — Ten jad nie wiadomo czemu atakuje z początku wzrok. Pamiętam, bo pchła, ugryzła mnie chyba ze trzy razy. Ale nie bój się, to nie, daje prawie żadnych skutków ubocznych. Ułóż się wygodnie i nie bój się.
— Ja to doskonale rozumiem, ale mimo wszystko boję się utracić siebie. Teraz jeszcze jestem, a za chwilę już mnie nie będzie.
Olega ciągnęło w dół, do błękitnej wody, i bardzo trudno było utrzymać się na jej powierzchni, bo nogi miał oplatane wodorostami. Musiał je z nich uwolnić, bo w przeciwnym razie pójdzie na dno, utonie.