15

Koc, którym Marianna przykryła Olega, spadł z niego, chłopak nie utrzymał się pod skałą i zwalił się w śnieg. Oczy miał zamknięte, wargi rozedrgane, a twarz pociemniałą z napięcia i wysiłku, z jakim chciał rozerwać więzy, Tomasz spróbował unieść się, wstać żeby pomóc Olegowi, przykryć go albo przynajmniej ułożyć jego głowę na kolanach. Trzymanie głowy w czasie ataku bardzo choremu pomaga. Tomasz próbował wstać, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Oleg wyprężył grzbiet i dosłownie wyskoczył w powietrze, odpychając się pięściami od ziemi. Potoczył się w dół zbocza, parokrotnie przekoziołkował, uderzył w głaz sterczący spod śniegu i znieruchomiał. Kurtkę miał w strzępach i śnieg nie tajał na jego nagiej piersi. Tak nie można, pomyślał Tomasz, trzeba koniecznie do niego dotrzeć. Cholerna koza, cholerny Dick z jego cholernym kompleksem silnej jednostki. A przecież ten chłopak jest pewien, że ma rację, i jest pewien, że powoduje nim wyłącznie troska o dobro nas wszystkich. I rzeczywiście ma rację — z punktu widzenia dzikusa, który nie umie patrzeć w przyszłość… Może istotnie Borys ma słuszność? Czy aby nie za szybko człowiek społeczny, homo civilisatus, staje się dzikusem? Może popełniliśmy błąd, pozwalając dzieciom wyrastać na wilczęta, żeby łatwiej było im wyżyć w lesie? Ale przecież nie mieliśmy wyboru. Przez piętnaście lat my, dorośli, nie zdołaliśmy przecież dotrzeć do przełęczy. I nikt by tam nie dotarł, gdyby nie dorośli Dick i Oleg. Ciekawe, ile teraz mam gorączki? Pewnie powyżej czterdziestu stopni… Bardzo trudno oddychać. Nic dziwnego, obustronne zapalenie płuc. To jasne, taką diagnozę każdy potrafi postawić sobie nawet bez lekarza. Jeśli nie dotrę do statku, to już po mnie. Mięso najtłuściejszej nawet kozy mi nie pomoże. A iść muszę sam, bo dzieciaki nie doniosą, mnie do przełęczy… Co z Olegiem? Ta pchła to już największy pech… Wygląda na to, że jakieś fatum ukryte w skałach lub w lesie nie pozwala nam na powrót do człowieczeństwa, tę las pragnie przekształcić nas w swoje dzieci, w szakali na dwóch nogach, że zgadza się tolerować wioskę, ale jedynie jako swoje przedłużenie. Kontynuację, a nie negację. Tam, za głazem ciemnieje urwisko… Niezbyt wysokie, ale jeśli Oleg teraz spadnie na dół, to z pewnością się zabije. Jest przecież związany. Gdzie postronek, gdzie drugi postronek, trzeba przywiązać go do tego kamienia…

Tomasz liczył w duchu oddechy, jęczał i pełznął. Pełznął na szczęście w dół, gdyż nawet po równym nie zdołałby się posunąć nawet o krok. Śnieg, który dostał mu się pod ubranie, straszliwie palił obolała, pękającą od kaszlu pierś. Pełznął więc w dół, ciągnąc za sobą nieprawdopodobnie ciężki, ołowiany postronek, który wił się za nim jak wąż.

Oleg zatrzepotał po ptasiemu, usiłując zerwać opasującą go linkę. Głowa rytmicznie załomotała o kamień i Tomasz wręcz fizycznie wyczuwał ból chłopaka, dręczący go jak koszmar, ale mimo to realny — Olegowi w tym momencie wydawało się, że przygniótł go dach domu.

Zostało najwyżej dziesięć metrów drogi. Tomasz doskonale wiedział, że chłopak go nie słyszy, że nie może słyszeć, ale ciągle powtarzał: „Poczekaj, jestem już niedaleko” — i starał się unieść głowę, aby zobaczyć, czy nie wraca Marianna lub Dick, lecz oni jak na złość nie wracali…

Musiał dopełznąć, zdążyć dopełznąć, zanim Oleg stoczy się na sam skraj urwiska. Wtedy będzie za późno — również na to, aby wspinać się na przełęcz i zakończyć wyprawę trwającą dla Tomasza piętnaście lat. Te małe głuptasy nie wiedzą, że tam, za przełęczą, przede wszystkim i najpierw znajdę paczkę papierosów. Niechaj oni biegają, gapią się na wszystko okrągłymi ze zdziwienia oczami, a ją siądę na fotelu, na miękkim wygodnym fotelu i po raz pierwszy od tylu lat zaciągnę się papierosem. Marianna się przestraszy i zdziwi, dlaczego idzie ze mnie dym, o mnie od pierwszego papierosa zakręci się lekko w głowie… Dlaczego teraz kręci mi się w głowie. Przecież nie palę!

Kiedy Tomasz wreszcie dotarł do Olega — na kilka sekund stracił przytomność, bo wszystkie siły strawił na to, żeby dopełznąć. Ciało, powodowane jedynie tym szalonym pragnieniem, odmówiło teraz posłuszeństwa.

Ocucił go poryw lodowatego wiatru, niosący tuman ostrych kryształków śniegu, a może niewyraźne mamrotanie Olega i jego chrapliwy oddech. Tomasz marzył o tym, żeby zamknąć oczy i leżeć nieruchomo. Nic nie robić, o niczym nie myśleć, tylko leżeć… Ale Oleg znów się sprężył, odepchnął skrępowanymi nogami od głazu i przesunął o jakiś metr w stronę urwiska. Tomasz podciągnął do siebie postronek, zastanawiając się, jak by tu przywiązać chłopaka do ostrego kamienia i w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, jak to się robi. A potem okazało się, że jego ręka jest pusta — postronek leżał o kilka metrów nad nim. Tomasz podciągnął się, żeby chwycić Olega za nogi, ale chłopak szarpnął się i odepchnął ciało starego człowieka, które już nie czuło bólu.

Tomasz zrozumiał, że w ten sposób Olega nie utrzyma, że chłopak nadal będzie się wyrywał, bo, nawet związany, jest o wiele silniejszy od niego — i dlatego wznowił ślimaczą wędrówkę nad skraj przepaści, żeby znaleźć się między nią a Olegiem, stać się zaporą, przeszkodą, ciężką, nieruchomą kłodą. Wydawało mu się, że pełznie kilka godzin i przez cały ten czas namawiał, błagał Olega, żeby ten poleżał jeszcze trochę spokojnie. Kiedy wreszcie, dotarł do wąskiej półki, oddzielającej Olega od przepaści, chłopak zsunął się już tak nisko, że Tomasz musiał dosłownie wcisnąć się między jego ciało — a ostre kamienie na krawędzi urwiska.

I z pewnością Tomaszowi udałoby się przetoczyć Olega w górę, chociaż o kilka metrów, ku bezpieczeństwu, gdyby sam zdołał utrzymać się na powierzchni rzeczywistości i gdyby nie postanowił odpocząć parę sekund, zanim zabierze się do swojej syzyfowej procy…

Загрузка...