Sally, która zastąpiła Pawłysza, prowadziła kuter planetarny na maksymalnym ciągu silników, żeby jak najprędzej dotrzeć do radiolatarni. Klaudia nie odzyskiwała przytomności, ale Pawłysz stale kontrolujący jej stan przekonał się, że ten się nie pogarsza.
Wszystko było dziwne. Dziwności, jak w kalejdoskopie, układały się w pozornie nielogiczny ornament, w którym jednak można było odczytać wyraźny rytm i symetrię, ukryty sens, który jednak niełatwo dawał się rozszyfrować.
Pawłysz miał czas na zastanowienie.
Nagle, przebierając, przeglądając w poszukiwaniu dziwności i nielogiczności wszystkie ostatnie wydarzenia i wizerunki planety, przypomniał sobie gigantyczne drzewo z wierzchołkiem ginącym w chmurach i zwisającą z konaru szmatę..
Sięgnął po zabrany ze stacji pojemnik z taśmami. Indykator momentalnie odnalazł potrzebny fragment i Pawłysz włączył projektor. Na ekranie ukazała się gigantyczna gałąź, rosnące na niej krzewy i zwisająca błona, pod którą kołysał się na wietrze zewłok… Nie, to wcale nie było ciało zwierzęcia, jak mu się w swoim czasie wydało, tylko kosz. Zatrzymał taśmę i dał maksymalne powiększenie. Oczywiście, to pusty kosz. I sznurki. Że też od razu nie spostrzegł, że to są sznurki…
— Sally, popatrz — powiedział.
— Co to jest? Jakieś zwierzę? Chyba to już widziałam.
— A ja ci mówiłem, że to balon.
— Być może — odparła Sally obojętnie, bo w tej chwili interesowała ją tylko Klaudia.
„Co jeszcze? — zastanawiał się Pawłysz, nie wyłączając wizerunku balona. — Aha, rozszabrowany magazynek na statku… Trzeba odszukać również tę taśmę… Po podłodze poniewierają się otwarte puszki i pudełka. Rozdarta torebka, zgnieciony strzęp folii… Jakoś dziwnie zgnieciony, jakby to była odbitka dłoni”.
— Sally!
— Ciszej! Przestraszyłeś mnie. Co to jest?
— Czyżbyś nie widziała?
— Ręka. Skąd?
— Oni byli w magazynie. Pamiętasz?
— Wydaje mi się, że to jest ręka małpy.
— Uwierz mi, bo na tym się akurat znam — powiedział Sława twardo — że to nie małpa zostawiła te ślady. Żadna małpa nie ma przeciwstawnego kciuka. Tylko człowiek.
— Wobec tego wszystko jest jasne — domyśliła się Sally. — Umierali na statku, ale ratowali dzieci. Wreszcie na statku zostały same dzieciaki, stąd ten dziki bałagan w magazynie.
— A balon?
— Balon to tylko twoje przypuszczenie.
Dick niczego Mariannie nie powiedział, wróciwszy po nią i ciągnąc potem na kawałku błony, przez las w stronę kopuły, do Kazika. Nie miał już sił, ale musiał to zrobić. Nie mógł zostawić Kazika i Marianny, bo był najstarszy i najsilniejszy z nich i dlatego musiał znieść wszystko.
Marianna była ciężka, rozgorączkowana i nieprzytomna. Dick dociągnął ją do kopuły i wniósł do środka, gdzie na kanapce leżał nieruchomy Kazik.
W pokoju coś się zmieniło. Światło było słabsze, jakby dopalał się kaganek. I dziwna rzecz, gdzieś zniknęły, złożyły się, zwinęły w rulony dwie mniejsze kopuły, a w dużej kopule ubyło rzeczy.
Dick położył Mariannę na łóżku, które znalazł za przepierzeniem. Łóżko było zasłane bardzo białym prześcieradłem, ale Dick nawet nie pomyślał, że Marianna je zabrudzi.
Usiadł na kanapie w nogach Kazika.
Siedział tak bez ruchu z pięć minut, bo był śmiertelnie zmęczony, a poza tym nie wiedział, co robić.
Jeszcze jeden żelazny potworek wjechał do pokoju i zaczął zwijać leżący na podłodze dywan. Dick, nie wstając, wyciągnął blaster i rozstrzelał go. Potworek zamienił się w kupkę popiołu.
— Jeśli jeszcze ktoś spróbuje wejść… — powiedział Dick. — Tylko, spróbujcie!
Siedział na kanapie obok martwego Kazika i umierającej Marianny i nic nie mógł zrobić. Mógł tylko przysiąc, że całe swoje pozostałe życie poświęci na to, żeby zemścić się na Ziemianach, którzy zabili Kazika i uciekli, pozwalając Mariannie umrzeć.
Znajdzie ich nawet pod ziemią i zabije jak nędzne szakale.
— Sława — powiedziała Sally. — Popatrz.
Pochylała się nad Klaudią, która przed momentem głęboko westchnęła. Indykatory na konsoli medycznej wskazywały, że puls jej nieco przyspieszył, a oddech się wyrównał i pogłębił. Klaudia przytomniała.
Upłynęło prawie półtorej godziny lotu.
Klaudia otworzyła oczy.
— Sally, dlaczego tu jesteśmy? — zapytała.
Od razu zorientowała się, że są na pokładzie kutra.
— Leż spokojnie — powiedziała Sally. — Wszystko będzie dobrze.
— Ale co to było? — Klaudia zmarszczyła czoło, usiłując sobie coś przypomnieć. — Był las, tak? Dmuchawce. Bardzo piękne dmuchawce. I ta małpa. Odpędziłam ją, bo pchała się do okna… A co potem?
— Nie wiemy — odparł Pawłysz. — Myśleliśmy, że pamiętasz.
— Nic nie pamiętam. Tylko te okropne zwierzęta, które dobijały się do okna. I później koszmary…
— Jakie zwierzęta? Nastraszyły cię? — zapytał Pawłysz.
— Nie, po prostu były obrzydliwe. Wszystko tu jest obrzydliwe. Wstrętny świat. Ciągle się w tym lesie rozszarpują… Nie, nie bałam się ich. A potem nie pamiętam.
— Spróbuj sobie przypomnieć wszystko po kolei. Co się stało?
— Byłam w lesie.
— Poszłaś do lasu?
— Tak. Trochę się przespacerować. Tam były dmuchawce… Pewnie otworzyłam hełm, bo okropnie chciałam w nie dmuchnąć.
— Zdjęłaś hełm? — upewnił się Pawłysz.
— Nie pamiętam. Chyba trochę uchyliłam przyłbicę.
— A co potem?
— Potem był paskudny nastrój. Bardzo źle się poczułam, a do okna dobijała się ta małpa. Walczyła z innymi zwierzętami.
— A potem?
— Małpa uciekła. Wszystkie zwierzęta uciekły, a ja poczułam się już zupełnie źle… Przepraszam. Sprawiłam wam… kłopot. Dlaczego lecimy kutrem?
— Lecimy do radiolatarni, żeby połączyć się z informatorium medycznym. Może trzeba będzie poprosić o zezwolenie na ewakuację stacji.
— W takim razie wracamy.
— Wolałbym jednak skonsultować twój przypadek. To może być groźna infekcja.
— Nie chcę — Klaudia uniosła się z trudem. Zbladła. — Nie pozwolę, aby z powodu moich… dolegliwości ucierpiała praca wyprawy!
— Poczekaj. — Pawłysz zrozumiał, że Klaudia raczej umrze niż ustąpi. — Dobrze się przyjrzałaś tej… małpie?
— Nie. Zbytnio się jej nie przyglądałam.
— Rozumiesz — powiedział ostrożnie Pawłysz. — Na tej planecie nie powinno być żadnych małp… To mógł być człowiek.
— Dzikus? Ale skoro nie może być małp, to skąd dzikusy?
— Myślę o ludziach.
— O jakich ludziach? Skąd tu mogli się wziąć ludzie?
— Z „Polusa”. Załóżmy, że niektórzy zdołali przeżyć.
— To niemożliwe. Ten świat każdego zabije.
— Pojedynczego człowieka tak, a jeśli było ich więcej? Jeśli istnieje tu kolonia ludzi, którzy usiłują wyżyć w nadziei, że kiedyś Ziemia ich odnajdzie? I czekają na ratunek, rozumiesz?
— Nie wierzę.
— W takim razie spójrz!
I Pawłysz jeszcze raz rzucił na ekran powiększony obraz balonu.
Oleg nie chciał nigdzie iść. Było mu wszystko jedno.
Ale Siergiejew, kiedy zupełnie się rozwidniło i zawieja nieco się uspokoiła, potrafił jednak zmusić się do wstania. Za nic by nie wstał, gdyby nie dzieci. Ale była Marianna i był Oleg. Wiedział, że jeśli nie zdoła wstać, to Oleg i Marianna nigdy się nawzajem nie odnajdą, nie zobaczą, nie dotkną.
Jego życie nie miało żadnej wartości bez kontynuacji w Mariannie i Olegu. Siergiejew zdołał się zmusić do uniesienia głowy, ale na nic więcej sił mu już nie starczyło. Na szczęście w tym spazmatycznym ruchu uderzył głową w śnieżny dach ich schroniska, w tym miejscu dość cienki. Dach zawalił się, wpuszczając do środka strumień lodowatego powietrza i Siergiejew natychmiast się ocknął.
Wygramolił się na zewnątrz i długo siedział, dopóki zupełnie nie skostniał. Następnie zmusił się do wykopania spod śniegu worka z drzewem i rozpalenia ognia. Kiedy woda się zagrzała, zaczął szarpać Olega i otwierając mu usta brudnymi, powykręcanymi palcami lał mu do gardła gorącą wodę. Oleg opierał się i mamrotał, że chce spać. Potem Siergiejew długo go rozcierał, zmęczył się i nawet nie zauważył, jak w tej szamotaninie przewrócił puszkę z gorącą wodą, która wytopiła w śniegu prawie niewidoczną dziurkę.
Ale wówczas oprzytomniał Oleg. Ocknął się na tyle, że zdołał ponownie rozpalić ogień, zagotować na nim wodę i napoić Siergiejewa. Role się zmieniły. Siergiejew co prawda zupełnie się nie opierał i z wszystkiego zdawał sobie sprawę, tylko po prostu bezsilnie leżał.
Potem ruszyli dalej, pod górę, przez gęstą mgłę, pchani nieziszczalną nadzieją, że miłościwy los doprowadzi ich właśnie do tej kotliny, w której leży „Polus”.
Po dwóch godzinach zwalili się w śnieg. Wydawało się im, że uszli kawał drogi, a w istocie pokonali niecały kilometr. Wygrzebali resztkę drewna i znów jak lekarstwo pili gorącą wodę. Już się nie odzywali, byli poodmrażani, palce rąk i nóg mieli pozbawione czucia. A jednak znów wstali i objąwszy się, podtrzymując się nawzajem, zaczęli drobić w miejscu. Ale wydawało się im, że idą i czekali, że lada moment rozstąpią się chmury i nad głowami ukaże się granatowe niebo…