31

W drodze powrotnej Pawłysz musiał odpowiadać na niezliczone pytania Klaudii i Sally. Nie dziwił się im. Żadna wyprawa nie odnajdowała dotąd na dzikiej planecie zaginionego statku kosmicznego, i to takiego, którego zagładę wszyscy jeszcze pamiętali.

— On nie powinien się znaleźć w tym sektorze — mówiła Klaudia takim tonem, jakby Pawłysz umyślnie sprowadził tutaj „Polusa”.

— Jeśli awaria nastąpiła w trakcie skoku — zwrócił jej uwagę Pawłysz — statek mógł znaleźć się wszędzie.

— Tak, ale komisja uznała, że oni zostali w nadprzestrzeni!

— Jesteś pewien, że nikt nie przeżył? — zapytała Sally. — Niczego nie jestem pewien, ale sądzę, iż niektórzy nie umarli od razu.

— Gdyby nawet ktoś ocalał, to potem nie wyżyłby tu nawet dnia — powiedziała Klaudia.

— Kiedy to było? — zapytała Sally.

— Nie odnalazłem dziennika pokładowego. Ale nawet latem panuje tam mróz. Nocą temperatura spada do minus czterdziestu stopni. W innych porach roku jest znacznie gorzej.

— Oni nie mieli dokąd pójść — powiedziała Klaudia.

— Musimy zbadać okoliczne góry — powiedział Pawłysz.

— Tam było bardzo wielu ludzi — powiedziała Klaudia.

— I dzieci — dodała Sally. — Na pokładzie poza załogą byli koloniści.

Kobiety przygotowały gorącą kolację, ale zupełnie nie chciało się jeść. Natychmiast po powrocie do kopuły zaczął odtwarzać nakręcone filmy.

Statek w śnieżnym cyrku.

Statek w zbliżeniu. Matowa, wyżarta przez wiatry i śnieg powierzchnia pancerza. Korytarz statku. Jaskrawy krążek światła rzucanego przez reflektor na kasku Pawłysza. Sterówka, odłamki urządzeń… Ślady wybuchu w przedziale silnikowym… Zimna pustka śmierci.

Siedzieli w malutkim, ciepłym i przytulnym saloniku stacji, pili kawę i każde z nich wyobrażało sobie martwy ziąb Kosmosu, którego przedłużeniem były dzikie góry, miejsce zagłady „Polusa”.

— Obejrzymy resztę taśm? — zapytał Pawłysz.

— Nie trzeba — odparła Klaudia. — Jutro. Trzeba najpierw wyjaśnić, co należy w tej sytuacji zrobić.

— A co należy? — Pawłysz zdał sobie sprawę z tego, że nigdy nie zetknął się z podobną sytuacją. A przecież są reguły postępowania na każdą okazję — na wyjście w otwartą przestrzeń i na spotkanie z tubylcami… Instrukcja przewiduje wszystko.

— Co możemy wykorzystać? — zapytała Klaudia.

— Jak wykorzystać? — nie zrozumiała Sally.

— Kutry planetarne są całe?

— Nie, ładownia jest uszkodzona, ponieważ znalazła się w strefie wybuchu — odparł Pawłysz.

Klaudia włączyła bazę danych. Na ekranie ukazały się wielkie, wyraźne litery układające się w jednoznaczny, kategoryczny tekst. Klaudia powtarzała go na głos:

— „Przed ewakuowaniem się z badanej planety członkowie wyprawy winni upewnić się, że nie pozostawiają na niej żadnego przedmiotu pochodzenia ziemskiego z wyjątkiem przyrządów przewidzianych do usunięcia w późniejszym terminie…”

— To niezupełnie to, o co nam w danym wypadku chodzi — powiedział Pawłysz. — Instrukcja ma raczej na myśli moją szczoteczkę do zębów.

— Nie rozumiem?

— Od trzech dni nie mogę jej znaleźć — odparł Pawłysz. — Pewnie wpadła do jakiejś dziury i po milionach lat, kiedy powstanie tu cywilizacja, tubylcy odkopią moją szczoteczkę do zębów i dowiedzą się niepotrzebnie, że ich planetę odwiedzali kiedyś Przybysze.

— To nie pora na żarty — powiedziała zimno Klaudia, pochylając się nad spisem treści instrukcji. — Tu coś jeszcze powinno być. Doskonałe pamiętam… No jasne.

Znowu zapłonął ekran:

„W razie odkrycia na badanej planecie przedmiotów pochodzenia ziemskiego, które trafiły tam w wypadku niedbałości poprzedniej wyprawy lub w rezultacie nieszczęśliwego wypadku, wyprawa winna zabrać je ze sobą, a w razie niemożności wykonania tego — zniszczyć”.

— Przecież mówiłam! — powiedziała Klaudia. Była szczęśliwa, że pamięć służbistki jej nie zawiodła.

— Ale jakże to — zaoponowała Sally. — Przecież tam są ludzie!

— Oni zginęli dwadzieścia lat temu.

— Nie musimy się z tym spieszyć — powiedział Pawłysz. — Jeszcze nie odlatujemy.

— Musimy się spieszyć! — ucięła Klaudia. Znowu zaczęła studiować spis treści.

Pawłysz nie zorientował się, że Klaudia toczy teraz z nim wojnę. Zapomniał o swoim buncie, o tym, że wszedł na pokład „Polusa” wbrew jej wyraźnemu zakazowi i teraz Klaudia musi odbudować swoją pozycję zwierzchnika.

— To było gdzieś w aneksach — powiedziała półgłosem Klaudia.

— Nie rozumiem, co się może stać! — wykrzyknęła Sally.

— Może nie wyrażę tego wystarczająco precyzyjnie — odparła Klaudia — ale powinniście zrozumieć. Statek, który uległ awarii, jest źródłem ziemskich mikroorganizmów. Z naszej winy może dojść do katastrofy ekologicznej.

— Mikroorganizmy wymarzły — powiedział Pawłysz.

— Możesz to jako biolog zagwarantować?

— Nie, nie mogę — przyznał Pawłysz.

Rozumiał, co Klaudia chciała powiedzieć. Wszedł na pokład statku i jeśli jakaś obca czy wroga temu światu bakteria lub wirus jeszcze tam pozostała, dał im szansę do wyrwania się na zewnątrz. A teraz nie jest zbyt zimno, nawet wysoko w górach. Nie wiadomo, czy do tego dojdzie. Prawdopodobnie nie, ale instrukcje pisali bardzo mądrzy i przewidujący ludzie.

— Przecież tak nie można! — wykrzyknęła Sally. — Nie można niszczyć grobowca… — Zaczerwieniła się.

— Ludzie wyszli w kosmos nie po to, aby pozostawiać pomniki zdolne zniweczyć obce życie — powiedziała pouczającym tonem Klaudia. — Nie jesteśmy źródłem zarazy. Sensem prawdziwej cywilizacji jest humanizm.

Górnolotne słowa sprawiły, że w oczach Klaudii zapłonął święty ogień misjonarza idącego na stos.

Sally wstała i poszła do kuchni nastawić herbatę. Zatrzymała się w drzwiach i powiedziała:

— Zawsze jesteś tak przekonana o swojej racji, że aż zazdrość bierze…

Klaudia nie odpowiedziała.

* * *

Kiedy trochę odpoczęli, Kazik zaczął zbierać się w drogę.

— Poczekaj trochę, ogrzej się, obeschnij — powiedziała do niego Marianna.

— Obeschnę po drodze. Lubię szybko chodzić — uspokoił ją Kazik.

Dick oddał mu swój nóż, bo ostrze Kazika do niczego się już nie nadawało. Chciał mu również dać blaster, ale Kazik go nie wziął. Nie dowierzał blasterowi. Powiedział:

— Tobie jest bardziej potrzebny. Ja będę szedł, a ty musisz czekać.

Szedł do zapadnięcia nocy. Po drodze natknął się na rzeczkę, wąską, ale bardzo bystrą, ruszył więc w górę jej biegu w poszukiwaniu przeprawy, lecz utknął w bagnie. I już w ciemności wrócił na brzeg jeziora. Zobaczył ognisko rozpalone przez Dicka.

— To ja! — krzyknął z daleka.

— Nie znalazłeś? — zapytał rozczarowany Dick.

— Jutro znajdę. Teraz już wiem, gdzie szukać — uspokoił go Kazik.

Marianna leżała z otwartymi oczami i milczała. Bolała ją już nie tylko noga, ale całe ciało.

* * *

Wstali, kiedy poranna mgła zaczęła się rozpraszać, spływać do jeziora i ukrywać się w lesie. Wśród strzępów mgły ginął dymek ogniska, na którym Dick gotował wodę. Pawłysz odlatujący z Sally na „Polusa” nie zauważył dymu, a gdyby nawet zauważył, to wziąłby go właśnie za mgłę, ale Kazik popatrzył w niebo akurat w tym momencie, kiedy kuter przemknął nad szczytami drzew.

— To oni! — krzyknął. — Odlatują!

— Widziałeś? — zapytała Marianna.

— Tak. Malutki statek.

— Pewnie polecieli na zwiad — powiedział Dick.

— Dobrze byłoby, żeby nie wszyscy polecieli — westchnął Kazik. — Jak uważasz, dużo ich jest?

— Nie wszystko ci jedno?

— Jak dużo, to mają drugi statek, żeby zabrać Mariannę — powiedział Kazik. — Pójdę już, co?

Nie potrafił ustać w miejscu. Spotkanie z Ziemią było już tak bliskie!

— Poczekaj, napij się herbaty — powiedział Dick. Mógłby zostawić Kazika przy Mariannie i samemu ruszyć na stację, ale dał spokój. W lesie jest wszędzie jednakowo niebezpiecznie. Idący człowiek nie naraża się w większym stopniu niż ten, który ochrania bezradną dziewczynę. Rozumiał przy tym, jakim szczęściem dla Kazika będzie zobaczenie prawdziwych Ziemian. A sam zbytnio się do tego nie rwał. Bał się tylko o Mariannę, która dzisiaj czuła się bardzo kiepsko. Zmusił Kazika do napicia się gorącej wody i dopiero wtedy powiedział:

— No, leć.

Wiedział, że na całej planecie nikt tak szybko nie chodzi po lesie, jak Mowgli.

* * *

Klaudia tej nocy bardzo źle spała.

Wieczorem znowu wybuchnęła kłótnia z Pawłyszem. Klaudia nalegała, żeby jutro z samego rana przystąpić do likwidacji statku. Słowo „likwidacja”, którego używała w odniesieniu do „Polusa”, sprowadzało całą sprawę do pewnej abstrakcji, pomagało jej nie widzieć tego, co widział na statku Pawłysz. Istniał przedmiot stanowiący potencjalne zagrożenie dla planety. Istniała instrukcja nakazująca likwidację owego przedmiotu. Statek o nazwie „Polus” nie istniał już od dawna, więc rozumny akt likwidacji, który narzucała Pawłyszowi, był dla niej logicznym zakończeniem wydarzenia, które miało miejsce dwadzieścia lat temu.

Sama otworzyła pojemnik z imploziwum, materiałem wybuchowym niedającym fali uderzeniowej i niezakłócającym środowiska naturalnego, sama przyciągnęła ciężki ładunek do mesy i bezapelacyjnym tonem rozkazała Pawłyszowi, aby w myśl instrukcji zlikwidował następnego dnia statek kosmiczny „Polus”, wykonawszy uprzednio hologram jego pomieszczeń wewnętrznych, jako załącznik do raportu przeznaczonego dla Komisji Gwiezdnej. W razie potrzeby — tu ustąpiła naleganiom Sally — Pawłysz może zabrać ze statku wszystkie przedmioty i materiały mogące przedstawiać wartość naukową bądź pamiątkową dla krewnych ofiar katastrofy.

Następnie stawiła czoło gwałtownemu, nieumotywowanemu i zbyt emocjonalnemu atakowi Pawłysza, który kategorycznie odmówił wykonania jej polecenia.

— Znajdujemy się — powiedziała spokojnie i miarowo — w dalekim zwiadzie. Kiedy godził się pan na udział w tej wyprawie, doskonale pan wiedział, że w nadzwyczajnych okolicznościach ostateczna decyzja należy do jej kierownika. W razie niesubordynacji członek wyprawy, który się jej dopuścił, zostaje na zawsze, powtarzam, na zawsze odsunięty od pracy w kosmosie. Może pan dyskutować z moją decyzją, uważać ją za nierozumną, ale odpowiadam za nią wyłącznie ja, pan natomiast ma obowiązek się jej podporządkować. Od tej reguły nie ma wyjątków i niejednokrotnie uratowała zagrożone wyprawy.

— Klaudio — powiedziała Sally. — Naszej wyprawie nic nie zagraża. Możemy odłożyć tę decyzję do chwili odlotu. Mamy jeszcze czas.

— Nie możemy jej odłożyć, bo z każdą sekundą zwiększa się niebezpieczeństwo zarażenia całej planety.

Pawłysz milczał.

Logika i żelazna pewność siebie Klaudii miały pewne właściwości hipnotyczne. Prawdopodobnie dyskutowałby nadal, wynajdywałby coraz to nowe argumenty, gdyby nie był wychowany w Dalekiej Flocie, gdzie autorytet kapitana i kierownika wyprawy jest sprawą świętą.

Ten autorytet uosabiała teraz Klaudia Sung, drobna uparta kobieta, przekonana o swojej słuszności tak samo, jak o swojej przekonany był Pawłysz. Ale to ona była zwierzchniczką.

— Lepiej by było, gdybym go w ogóle nie znalazł! — takie były ostatnie słowa Pawłysza, który nagle zrozumiał, że jest śmiertelnie zmęczony i że nie ma ochoty nikogo oglądać. Ani nieugiętej Klaudii, ani dobrej Sally. Stały mu się obce, bowiem, podporządkowując się prawu, czuł się nie w porządku wobec sil wyższych niż prawo.

Klaudia nie spała przez całą noc, gdyż bała się zasnąć. Nie była na statku, ale widziała filmy przywiezione przez Pawłysza, a miała dość wyobraźni, aby wiedzieć, jak poczułaby się na martwym statku.

Gdy tylko zaczynała drzemać, martwy statek natychmiast ożywał i ludzie, których skazywała na ponowną śmierć, zbiegali się ku niej i usiłowali coś powiedzieć. Trzeba było z nimi dyskutować, przekonywać ich, że robi tylko to, co nakazuje jej obowiązek, ale martwi nie rozumieli i zaczynali grozić… Klaudia budziła się przerażona i starała się ponownie zasnąć. Wydawało się jej, że czuwa i dopiero nowe przyjście tamtych ludzi przekonywało ją, iż znowu zasnęła…

Nad ranem ta nieustanna walka z załogą „Polusa” tak ją zmęczyła, że postanowiła zaniechać prób przekonania ich o swojej racji i zostawić w spokoju. Ta myśl przyniosła jej taką ulgę, że natychmiast głęboko i spokojnie zasnęła. Kiedy się obudziła około dziesiątej rano, stacja była pusta. Pawłysz i Sally, odlatując, zdecydowali się jej nie budzić.

Klaudia wstała z głową pękającą z bólu. Starała się odtworzyć w pamięci nocne koszmary, ale bez skutku. Pamiętała jedynie jakiś bezkształtny, głupi przy tym lęk. Zorientowała się, że nie poleciła Sally lecieć z Pawłyszem, chociaż wyprawa we dwójkę była w tym wypadku słuszniejsza…

Klaudia umyła się lodowatą wodą, pogimnastykowała się, wypiła mocną kawę, ale nawet te skuteczne zazwyczaj zabiegi nie poprawiły jej paskudnego nastroju, choć całkowicie odpędziły koszmary. Wyobraziła sobie, jak Pawłysz leci siedząc obok Sally, jak oboje żartują, a może nawet się z niej wyśmiewają… Naturalnie, że się wyśmiewają. Klaudia nie wywołała kutra. Rozkaz został wydany i musi zostać wykonany, gdyż w przeciwnym razie jutro na stacji zapanuje anarchia.

Ostatecznie to tylko epizod, nic więcej, tylko epizod bez większego znaczenia. Dawno rozbity statek, dawno zmarli ludzie… Podbój Kosmosu nie obywa się bez ofiar. I jeśli osłabić dyscyplinę, to ofiary będą trzykrotnie wyższe.

Po tym stwierdzeniu Klaudia spróbowała zająć się pracą.

* * *

Kazik się spieszył. Wiedział już, jak należy iść — bagno trzeba ominąć łukiem przez pasmo niewysokich wzgórz, a potem ostro skręcić w prawo dolinką docierającą do miejsca, gdzie rzeczka przedziera się przez kamienie i robi się płytka.

Zatrzymał się nad rzeczką, odszukał spokojniejszy nurt, gdzie woda była równa jak lustro. Naturalnie nie takie, jakie Marianna zostawiła w osadzie, ale wystarczające, żeby się w nim przejrzeć. Aż się zdziwił, że jego twarz stała się taka wąska i ciemna, iż tylko białka oczu nie wyglądały na brudne. A nad tym wszystkim piętrzyła się szopa sztywnych, zmierzwionych włosów.

Uczesać się nie miał czym, ale mył się co najmniej pięć minut, na przemian spłukując się i szorując mułem. Nie chciał stanąć przed Ziemianami jak zupełny dzikus…

Przeszedł rzeczkę w bród. W jednym miejscu woda sięgała po pas i była tak zimna, że dalej ruszył przez las biegiem. Las był niezbyt gęsty, niebieskawe pnie sosen odchylały się od niego przerażone hałasem, a drapieżne liany ścinał w biegu nożem. Dobry nóż, ostry, może Dick mu go potem da na zawsze… A zresztą co tam nóż! Kiedy wszystko się już skończy, to poprosi Ziemian, żeby mu dali książkę o geografii z kolorowymi obrazkami. Stary mówił, że bywają książki nawet z ruchomymi obrazkami. Co człowiekowi może być jeszcze potrzebne do szczęścia?

* * *

Olegowi było zimno. Śnieg, sypiący gęsto i uparcie, z początku smagał namiot ostrymi grudkami, a potem zasypawszy go po szczyt, jakby zadowolony z tego, że zabliźnił ranę na ciele białej górskiej doliny, przekształcił się w ciepłą kołdrę i zaczął grzać.

Oleg był zmęczony, chciało mu się spać, myśli krążyły mu po głowie. Wczoraj szli przez cały dzień, starając się wybierać drogę prowadzącą pod górę. Wiedzieli już od jakiegoś czasu, że zabłądzili, ale wciąż nie tracili nadziei, że dotrą do przełęczy — nieważne, że w innym miejscu, byle tylko wyrwać się z nieustannej śnieżnej zawiei buszującej w warstwie chmur.

Padli — sił zabrakło im nawet na zagrzanie wody — jeszcze przed zmierzchem. W milczeniu rozścielili namiot, potem zawinęli się weń i pokornie leżeli, czując narastający ciężar śniegu.

Oleg w nocy obudził się, a może mu się tylko tak wydało, ze współczucia dla matki. Domyślił się już, właśnie wówczas, we śnie, że nigdy więcej jej nie zobaczy. I ze wszystkich sił zaczął jej współczuć, gdyż teraz matka, nawet jeśli ich znajdą i przewiozą na Ziemię, na zawsze pozostanie myślami na tej planecie, bo nic więcej jej w życiu nie zostanie. Zrobiło mu się wstyd, że często jej odburkiwał, nie słuchał się jej i nie chciał wysłuchiwać opowieści o ojcu i o dawnym życiu. Rozpłakał się bezdźwięcznie, żeby nie budzić posapującego słodko Siergiejewa i poprosił matkę o przebaczenie.

* * *

Klaudia usiadła przy biurku, ale robota zupełnie się jej nie kleiła.

Po paru minutach złapała się na tym, że gapi się tępym wzrokiem w okno. Las przez te parę tygodni bardzo się zmienił. Lato kazało rozwinąć się liściom drzew, malutkim zielonym grudkom zwisającym z długich jak włosy gałęzi, mech wypuścił świeże pędy, które podrygiwały, gdy w pobliżu przelatywał jakiś owad, usiłując schwytać zdobycz, porosty wzdęły się i wolno oddychały, a w gęstwinie mrowiło się coraz więcej zwierząt, które albo przyszły z południa, albo obudziły się z zimowego snu. Las wzbudzał w Klaudii obrzydzenie, ale równocześnie ją fascynował, przyciągał. To było dziwne uczucie, które doskwierało jej jak pragnienie. Chciała wejść do tego lasu i przespacerować się po nim w samym tylko skafandrze.

„No nie, tak nie można! — zbeształa się w duchu i zmusiła się do myślenia o pracy. — Tylko tego statku jeszcze brakowało! Grobowca Tutenchamona!”.

Klaudia była kobietą subtelną i bardzo wrażliwą, ale starała się te cechy ukryć przed otoczeniem, gdyż w przeciwnym razie nie miałaby czego szukać w Dalekim Zwiadzie. Przez ostatnie lata przywykła tłumić w sobie uczucia, których się wstydziła i podtrzymywanie reputacji zimnej profesjonalistki, która wzbudzała szacunek, ale nader rzadko sympatie, stało się celem jej życia. Zdumiewająca rzecz — wcale nie domyślała się, że Srebrina i Sally pracowały z nią od wielu lat nie dlatego, że Klaudia była metodyczna, pracowita i dokładna. Na odwrót, szły z nią na wyprawy badawcze dlatego, że kochały zupełnie inną Klaudię, którą starannie ukrywała przed sobą. Doskonale widziały, rozumiały i starannie ignorowały surową otoczkę swojej zwierzchniczki. Obie opiekowały się nią jak niesympatycznym z pozoru synem, którego koledzy z klasy nie znoszą za nudziarstwo i wieczne prymusostwo, ale wcale nie jest kujonem i w domu, kiedy nikt obcy nie widzi, potrafi całymi godzinami pielęgnować chorego kotka, malować kwiaty lub kleić z zapałek wspaniałe zamki.

Klaudia zakochała się w hałaśliwym i niepoważnym Pawłyszu już na statku, kiedy jeszcze nie było nawet mowy o jego udziale w wyprawie zwiadowczej, a zakochawszy się, zaczęła traktować go jak najgorszego wroga. Tym razem udało się jej oszukać nie tylko siebie, lecz również mądrą i przenikliwą Sally. Kiedy zaś okazało się, że z woli przypadku Pawłysz leci właśnie z nią, ogarnęła ją taka szalona radość, że, nie rozumiejąc jej powodu, zinterpretowała ją jako pełne niepokoju zdenerwowanie, gdyż człowiek o charakterze Pawłysza mógłby stanowić zagrożenie dla wyprawy. Ponieważ jednak Klaudia była kobietą o wysokim poczuciu obowiązku, to natychmiast udowodniła sobie, że zadania wyprawy stanowią wartość najwyższą i dla ich dobra należy ponieść pewne ofiary. Zacisnąwszy zęby i omdlewając z miłości do Pawłysza, zgodziła się na jego udział w ekspedycji.

Następnie, gdy okazało się, że Pawłysz i Sally czują do siebie naturalny pociąg i ich zbliżenie jest tylko kwestią czasu.

Klaudia znalazła mnóstwo powodów zmuszających ją jako człowieka odpowiedzialnego za wyprawę do przeciwstawiania się owemu zbliżeniu.

Wstała zza biurka. Miotał nią niepokój, nieprzeparta chęć działania. Nie mogła już pracować. Nie potrafiła nawet myśleć o pracy.

Podeszła do kuchenki. Chciała nastawić kawę, nalała wodę, ale kuchenki nie włączyła.

Potem poszła do śluzy i założyła skafander.

„Wyjdę — powtarzała sobie — wyjdę tylko na chwilkę, dojdę do lasu i wrócę. Przecież koniec końców nie muszę siedzieć tygodniami w tym więzieniu!”

Gdyby na stacji był ktoś poza nią, nigdy nie pozwoliłaby sobie opuścić kopuły. Teraz nikogo nie było i nikt nie zobaczy, jak żelazna Klaudia Sung idzie na wagary do lasu. Można sobie nawet wyobrazić, że i ona tego nie widzi, że na zakazaną wycieczkę wybiera się zupełnie inna kobieta, głupia i nieodpowiedzialna.

Ściśle według instrukcji sprawdziła szczelność śluzy i ruszyła w stronę lasu.

Przedtem też oczywiście bywała na zewnątrz, ale to były wyjścia „legalne”, służbowe, i nigdy nie zapuszczała się do lasu. I kiedy Pawłysz półżartem i nader ostrożnie namawiał ją, żeby udała się tam razem z nim, sucho odmawiała, dając do zrozumienia, że nie zamierza tracić czasu na głupstwa.

Przeszła przez polanę i obejrzała się. Kopuły stacji patrzyły za nią, potępiając jej nierozważny postępek.

Wydało się jej, że wiatr poruszający liśćmi muska również jej twarz. Przeciągnęła nawet rękawicą po przyłbicy hełmu, sprawdzając jego hermetyczność. Wszystko było w porządku.

Weszła do lasu bardzo wolno i ostrożnie, patrząc uważnie pod nogi, żeby przypadkiem nie nadepnąć na jakieś paskudztwo, gdyż wcale się z lasem nie pogodziła. Tę wycieczkę traktowała jako egzamin i gdyby zamiast lasu miała przed sobą czynny wulkan, niewykluczone, że w obecnym stanie ducha potrafiłaby zejść do jego krateru.

Ku swojemu zdumieniu stwierdziła, że z każdym krokiem las jej się coraz bardziej podoba, że oczarowuje ją dziwacznością kształtów roślin, ostrością barw, niezwykłą, pierwotną urodą… Co parę kroków zatrzymywała się, a raz nawet pochyliła się, przyglądając się uważnie śmiesznemu pasiastemu żuczkowi na długich nóżkach. Żuczek na jej widok stanął na tylnych łapach i podskoczył, ale Klaudia się nie przestraszyła. Pomyślała, że owad podobny jest w tym ruchu do rozbawionego szczeniaka, który chce ją polizać w policzek.

Sympatyczny żuczek chybił i z rozczarowanym buczeniem odleciał.

Na swoje szczęście Klaudia nie wiedziała, że chociaż jad tego zwierzątka nie był śmiertelny, to jednak wywoływał głębokie, jątrzące się wrzody i że trzeba go unikać jak morowej zarazy. Zresztą była w skafandrze i nic jej nie groziło.

Klaudia uśmiechnęła się do śmiesznego żuczka, odprowadziła go wzrokiem i już chciała wracać, gdy zobaczyła przed sobą kwiaty. Kwiaty były bardzo rzadkie na planecie, na której panowały rośliny proste, a ponadto zazwyczaj nie były to prawdziwe kwiaty, lecz udające je inne istoty, niekoniecznie rośliny.

Klaudia przystanęła na polance, na której środku widniał krążek szmaragdowej trawy, soczystej i lśniącej, jakby była posmarowana tłuszczem, a na jej skraju, bliżej drzew przytuliły się malutkie kuleczki dmuchawców, o wiele jednak mniejszych i delikatniejszych od ziemskich.

Kiedy Klaudia się do nich zbliżyła, zakołysały się pod słabym powiewem wiatru. To były dmuchawce dla Calineczki.

Klaudii okropnie zachciało się na nie dmuchnąć. Dmuchnąć, żeby rozsypały się w powietrzu drobniutkimi puszkami.

Tego pod żadnym pozorem nie wolno było robić.

Klaudia nawet rozejrzała się, czy przypadkiem ktoś nie podgląda i nie widzi jej wykroczenia.

Las był cichy i spokojny.

Klaudia odrobinę, na kilka centymetrów, wciąż jeszcze się uśmiechając, uniosła przyłbicę i dmuchnęła.

Puszki wzbiły się białym obłoczkiem w powietrze, zawirowały, rozsypały się na wszystkie strony.

Kilka delikatnych drobin musnęło jej twarz i Klaudia odruchowo zatrzasnęła przyłbicę hełmu.

Muśnięcie, choć delikatne i nieszkodliwe, przestraszyło ją i otrzeźwiło. Szybko się wyprostowała.

Zielone łodyżki, na których przed momentem kołysały się kulki dmuchawców, jak żywe skryły się pod ziemię.

„Idiotka” — powiedziała o sobie Klaudia.

W nosie kręciło, bo zdążyła wciągnąć zapach lasu — zgniły, duszący, obcy.

Czar prysł.

Klaudia rozejrzała się. Las otaczał ją ze wszystkich stron. Nieruchomy, czujny, wrogi wszystkiemu, co obce. Nie od razu zorientowała się, w którą stronę ma iść, ale zaraz potem w prześwitach między drzewami spostrzegła lśnienie kopuły — odeszła przecież od niej zaledwie na pięćdziesiąt metrów.

Dobiegła do stacji, zerwała z siebie skafander, wrzuciła go do komory dezynfekcyjnej i natychmiast wskoczyła pod dezaktywujący prysznic.

Gorąca, pachnąca ziołami woda smagała ją, a ona wciąż od nowa myła i szorowała twarz, coraz mocniej gardząc swoją głupotą. Wciąż jej się zdawało, że delikatnych muśnięć dmuchawca nie da się niczym zmyć.

Nawet najmniejsze dziecko z osady nigdy nie zbliżyłoby się do dmuchawców i gdyby je spostrzegło z daleka, natychmiast opowiedziałoby o tym starszym, bo nie ma nic gorszego niż natknąć się w lesie na gniazdo śnieżnych pcheł. A dorośli od razu zaczęliby pilnie obserwować tego, kto się na nie natknął, bo najpewniej był zarażony i najdalej za godzinę straci przytomność w napadzie szaleństwa… Niemal wszyscy mieszkańcy wsi zostali dotknięci tym nieszczęściem, niektórzy po parę razy. Właśnie dlatego, kiedy w zeszłym roku Olega ukąsiła śnieżna pchła, zginął Tomasz Hindt.

Загрузка...