Rano Pawłysz wybierał się w góry.
Zgodnie z umową chciał zabrać ze sobą Sally, ale nieoczekiwanie zaoponowała Klaudia pod pozorem, że właśnie nadeszła pora okresowego przeglądu i Sally musi skontrolować aparaturę. To jej obowiązek. Pawłysz zaczął przekonywać Klaudię, że przegląd można przenieść na inny dzień, ale jego zwierzchniczka była nieubłagana. Dałaby sobie głowę uciąć, że powoduje nią jedynie poczucie obowiązku i nic innego. Że w ogóle żadne inne uczucia nie mogą wchodzić w grę.
— No dobrze, szefowo — powiedział wreszcie Pawłysz.
— Jeśli pani nie chce, żeby leciała ze mną Sally, to proszę samej się ze mną wybrać.
Odniósł wrażenie, że Sally, słysząc jego propozycję, ukradkiem się uśmiechnęła, ale nie był tego pewien.
— Pan zwariował! — powiedziała Klaudia i spąsowiała. Pawłysz nawet nie podejrzewał, że ta kobieta potrafi się zaczerwienić. — Sądzi pan, że to właśnie ja jestem największą próżniaczką na naszej stacji?
— Nic złego nie miałem na myśli — uspokoił ją Pawłysz.
— Pomyślałem tylko, że pani prędzej czy później i tak będzie musiała polecieć w góry. To przecież pani żywioł.
— Moim żywiołem jest cała planeta — powiedziała Klaudia. — Góry już zostały zbadane przez szperacze. Utwory geologiczne znajdujące się na północ od lasów są stosunkowo młode, jeszcze nie zwietrzałe. Jeśli nawet jest tam coś niebanalnego, to głęboko pod powierzchnią, a ja nie mam sprzętu do głębokich wierceń…
— Jak pani uważa. Miejsce w łaziku zawsze się znajdzie.
— Dziękuję za zaproszenie. Może innym razem…
Sally przygotowała Pawłyszowi kilka kanapek i termos z kawą.
— Nie martw się — powiedziała, kiedy Klaudia poszła do swojego laboratorium. — Naprawdę mam dziś trochę pracy. Polecimy kiedy indziej.
— Nie sądzę — powiedział Pawłysz. — Jutro wyniknie tyle pilnych spraw, że o żadnym locie nie będzie mowy.
— Coś wymyślimy, a dzisiaj znajdziesz dla mnie szczególnie piękną okolicę. Dobrze?
Wspięła się na palce i cmoknęła go w skroń. Była dość wysoka.
— Już wiem, co zrobię — powiedział Pawłysz. — Już wszystko obmyśliłem.
— Co?
— Przeniosę się do laboratorium. Razem z tobą.
— Ze mną?
— Tak. Będziemy mieli własny domek i drzwi, które można za sobą zamknąć. Dlaczego mamy stale udawać, że się nawzajem sobie nie podobamy?
— Ty nie potrafisz niczego udawać.
— No właśnie. Klaudia i tak już jest wściekła.
— Dziwisz się? To przecież oburzające pogwałcenie utartych norm! Klaudia doskonale wie, skąd się biorą dzieci, w końcu była mężatką, ale ty zajmujesz w naszej grupie miejsce Srebriny Talewej. Nasze stosunki są niewłaściwe i nieoczekiwane, szefowa nie może się do nich przystosować, a każdego człowieka niewymownie irytuje coś, co go uwiera. Nas na przykład irytuje ta planeta.
— Nie filozofujmy, tylko postawmy ją przed faktem dokonanym — powiedział Pawłysz.
— Nic z tego nie wyjdzie, bo laboratorium jest nie dość sterylne. Klaudia prędzej umrze niż pozwoli komukolwiek tam zamieszkać.
Nie zdołali dokończyć tej rozmowy, bo wróciła Klaudia z jakąś żółtą kartką.
— Dwa dni temu — powiedziała — jeden z moich szperaczy zarejestrował metaliczną anomalię w tym oto kwadracie. Jego raport był na tyle niejasny, że nie mogłam się zorientować, o jaką rudę tam chodzi. Jeśli jest panu wszystko jedno, dokąd lecieć, proszę łaskawie zajrzeć do tej doliny. Tym bardziej, że anomalia jest powierzchniowa, co jest jeszcze dziwniejsze.
— Zrobię to z największą przyjemnością — zapewnił ją Pawłysz.
Wystartował i zrobił koło nad stacją. Pogoda była ładna, widoczność dobra, więc wyraźnie zobaczył znikające w chmurach pnie gigantycznych drzew. Po jeziorze przetaczały się łagodne fale. Na Ziemi Pawłysz dawno by już wypłynął nadmuchiwaną łódką na jezioro, żeby trochę powędkować lub ponurkować dla przyjemności. Trzeba będzie wybrać się na wycieczkę po dnie jeziora. Gdzieś w przyszłym tygodniu.
Następnie Pawłysz zwiększył pułap lotu i przebił chmury.
Z chmur wyleciało stado ptaków, jakich jeszcze nie widział. To były dziwne stwory, przypuszczalnie gady i Pawłysz pomyślał, że będzie musiał złowić jeden egzemplarz do zbadania. Spróbował to zrobić od razu, ale „ptaki”, które jeszcze przed momentem zdawały się nie zwracać na jego łazik najmniejszej uwagi, nieoczekiwanie rozprysnęły się na boki i zniknęły.
Szczyty gór, jeszcze odległe, przebijały się przez chmury. Bliższe były czarne i nagie, dalej pokryte śniegiem — masywne, spokojne i znajome, bo góry na każdej planecie są takie same.
Łazik wolno płynął nad górami i Pawłysz mógł bez trudu zorientować się w ich budowie. Góry wznosiły się uskokami nad równiną, przechodząc w pierwszy, stosunkowo niewysoki i łagodny grzbiet. Dalej rozciągały się wysokogórskie doliny, w których nawet teraz, w pełni lata, śnieg nie tajał. Za dolinami sterczał rzadki łańcuch pięciotysięczników, a jeszcze dalej, Pawłysz wiedział o tym, chociaż trudno to było zobaczyć, rozpoczynała się domena olbrzymów z największym na planecie szczytem sięgającym jedenastu kilometrów. Szczytem jeszcze nie nazwanym, ale zasługującym na jakieś piękne i dumne miano.
W tamtą stronę na razie nie poleciał.
Wylądował na łagodnym zboczu drugiego grzbietu i nieco posiedział, nie otwierając włazu.
Było bardzo cicho, a cisza ta była niczym niezakłócona i uroczysta. Cisza, której nikt nigdy nie zbrukał dźwiękiem głosu. Nasyciwszy się ciszą uruchomił nadajnik i zapytał, co słychać na stacji. Klaudia odpowiedziała, że wszystko w porządku i poprosiła, żeby się nie spóźnił na obiad. Była w nastroju pokojowym. Przypomniała Pawłyszowi, że obiecał zajrzeć do doliny, w której szperacze wykryły anomalię magnetyczną.
— Pamiętam — odparł Pawłysz — ale zrobię to trochę później.
Otworzył właz i wyszedł na zewnątrz. Nie było śladu wiatru. Nogi od razu niemal po kolana zapadły się w śnieg pokryty twardą, lśniącą skorupą, ale w środku okazał się suchy, sypki i zbyt biały jak na tę planetę ponurej szarości.
Potem Pawłysz popełnił wykroczenie przeciwko instrukcji, ale jako biolog był pewien, że tutaj nic mu nie grozi. Zdjął hełm.
Zimne powietrze owionęło twarz i przez sekundę Pawłysz nawet powstrzymywał oddech, żeby nie zmrozić sobie płuc. Kiedy jednak w końcu odetchnął, to wszystkie jego oczekiwania się spełniły — to było krystaliczne, pierwotnie czyste, wspaniałe powietrze.
Trzymając hełm w ręku poszedł przed siebie, zapadając się po kolana w śniegu. Nie spieszył się i słyszał tylko jedno — skrzypienie zmrożonego śniegu. Oddychał z pewnym trudem, bo odwykł od wysokości, choć był przecież nie wyżej niż cztery kilometry.
W oddali przeleciał biały ptak. Okazało się, że i tam było jakieś życie. Zresztą nie należało się temu dziwić, skoro było względnie gęste powietrze.
Zmarzły mu uszy i pożałował, że nie wziął ciepłej czapki, a przecież zawsze na wszelki wypadek woził ze sobą starą szydełkową czapeczkę z pomponem.
Westchnąwszy z żalem założył hełm i uruchomił ogrzewanie.
Nie chciało mu się odchodzić z tego miejsca. Stał więc, powoli obracając głowę i przyglądając się kolejno majestatycznym szczytom, tak do siebie podobnym i tak zarazem różnym, tworzącym szczególną, uroczystą i niepowtarzalną architekturę gór. Jaskrawe białe słońce płonęło na granatowym, o wiele ciemniejszym niż na Ziemi niebie, nie tłumiąc blasku rozrzuconych po firmamencie gwiazd.
Pawłysz wrócił do łazika, uniósł go w powietrze i ruszył ku odległemu, potężnemu grzbietowi. Poczuł się zmęczony i głodny. Zjadł kanapkę, napił się kawy, porozmawiał z bazą i znów usłyszał od Klaudii, że obiecał zajrzeć do doliny z anomalią. Dlatego przed powrotem do stacji wziął kurs w tamtym kierunku. Po drodze spokojnie popijał kawę uszczęśliwiony jak każdy człowiek, którego najśmielsze marzenia się spełniły.
Łazik opadł na zbocze doliny przypominającej ogromny krater księżycowy.
— No i gdzie mamy tę naszą anomalię? — powiedział Pawłysz na głos i wyjrzał przez iluminator. Z tej strony nie było niczego poza łagodnym stokiem.
Popatrzył w drugą stronę, w dół. Potem powiedział:
— Tak. Właśnie tak.
Ujrzał rzecz nieprawdopodobną, widok, który może się jedynie przyśnić.
W dole, na arenie ogromnego skalnego cyrku leżał maleńki z tej odległości statek kosmiczny.
W pierwszej chwili Pawłyszowi wydało się, że statek jest absolutnie cały i nawet przelotnie pomyślał, że to musiała przylecieć inna wyprawa… Ale zaraz potem zrozumiał, że statek jest martwy.
Dysk stał pochylony, dotykając krawędzią śnieżnego pola, a lodowa czapa pokrywała jego szczyt.
Pawłysz gwałtownie wystartował i rzucił łazik w kierunku statku. Wyskoczywszy z pojazdu przypomniał sobie, że nie zawiadomił o odkryciu stacji, czym raz jeszcze w sposób niewybaczalny pogwałcił instrukcję, ale natychmiast wyrzucił tę myśl z głowy.
Na boku statku połyskiwał napis „POLUS”.