Balon stał się we wsi kością niezgody. Pomysł wydawał się ludziom szalony i nieziszczalny. Przy tym niezmiernie absorbujący, bo wymagał, aby wszyscy poświęcali mu swój czas. Prawie nikt nie wierzył w mrzonki chłopaka, z których przecież mogło nic nie wyjść. Ale Oleg miał również sprzymierzeńców.
Pierwszym jego sojusznikiem został Siergiejew, który, nie wdając się z nikim w dyskusje, zgodził się skonstruować i zrobić odpowiedni palnik. Na szczęście pędy drzew-kałamarnic, którymi opalano domy, składały się niemal w połowie z tłustej żywicy. Niezbyt pięknie pachniały, kiedy buzowały fioletowym, gorącym płomieniem, spalając się niemal bez reszty, ale tego dawno już nikt nie zauważał. Siergiejew zrobił również prasę do wyciskania pędów żywicy, co dawało wielką oszczędność na wadze, a Stary, chociaż nie bez oporów, oddal swój uszkodzony mikroskop. Miał nowy, który Oleg przyniósł z „Polusa”, ale przechowywał pieczołowicie również stary, bez obiektywu. Z mikroskopu udało się zrobić palnik i zawór do regulacji płomienia.
Drugim sprzymierzeńcem stał się Kazik.
Balon był dla niego wielką przygodą i to przygodą ziemską. Przecież tylko na Ziemi ludzie latają balonami. Przez wiosnę Kazik zdołał przesłuchać, spokojnie i uprzejmie, wszystkich dorosłych w osiedlu, zmuszając ich do opowiedzenia powieści Juliusza Verne’a „Pięć tygodni w balonie”. Był przekonany, że wszyscy czytali tę powieść, ale dawno, w dzieciństwie i mnóstwo szczegółów zapomnieli. Jeśli jednak porozmawiać z każdym po kolei, jeśli każdy opowie fabułę książki, to można będzie uzyskać w miarę pełny obraz. Zdołał nawet wydusić ze swoich informatorów imiona bohaterów i zmusił Starego do narysowania balonu. Stary często rysował dla swych uczniów obrazki z życia Ziemi. Pierwsze pokolenie uczniów — Dick, Liza, Marianna i Oleg — musiało zadowalać się prymitywnymi wizerunkami kreślonymi na ziemi lub węglem na sosnowej korze. W ostatnim roku dzieciakom się poszczęściło. Pojawił się papier i Stary ogarnięty euforią żebraka, który nagle stał się nababem, zużył znaczną część zasobów na obrazki. Nieporadne, naiwne, ale prawdziwe obrazki: Wieża Eiffela, Kreml, Słoń, Kopuła Księżycowa, Pierwsza Lokomotywa, Karawela Kolumba — takich rysunków zebrało się z pół setki i można je było oglądać po każdej lekcji. Był też obrazek narysowany na prośbę Kazika i z jego poprawkami, bo chociaż nie umiał rysować, to jednak o balonach wiedział o wiele więcej niż Stary. Na tym obrazku balon opuszczał się na afrykańską sawannę, a za nim biegły słonie i żyrafy.
Ten właśnie obrazek Kazik przyniósł Olegowi, kiedy ten postanowił zabrać się do budowy balonu.
— Trzymaj — powiedział, patrząc z zadartą głową na Olega. — Tutaj jest wszystko.
Oleg wziął obrazek i długo mu się przyglądał. Zauważył, że z gondoli zwisa lina z kotwicą na końcu i pomyślał, że koniecznie trzeba zrobić taką kotwicę.
Gdyby nie Kazik, istnienie balonu stanęłoby pod wielkim znakiem zapytania. Przecież wiosna dopiero nastawała i mustangi, nie podejrzewając, jak bardzo potrzebne są Olegowi ich pęcherze, jeszcze nie ocknęły się ze śpiączki. Odnaleźć ich zimowe leża było niełatwo, więc Kazik z wierną Fumiko co najmniej dwadzieścia razy chodził do lasu, zanim się na nie natknął. Okazało się, że mustangi przeczekiwały mrozy w wielkich norach w sosnowym lesie, gdzie miękkie korzenie chroniły je przed śniegiem i chłodem.
Potem zaczęły się kłopoty z siecią, która miała obejmować powłokę balonu i podtrzymywać kosz. Wodorosty niezbędne do jej uplecenia zbierała Marianna z rudą Ruth. Ręce spuchły im od zimna i w końcu Linda zabroniła córce łazić po bagnach. W tej sytuacji Oleg musiał wszystko rzucić i samemu zająć się zbieraniem wodorostów. Co prawda czasami pomagały mu dzieciaki, bliźniaki mieszkające u Starego i dzieci Veitkusa, ale to zajęcie je nużyło, szybko więc się gdzieś ulatniały.
Z samego rana, gdy tylko się rozwidniło, Marianna z Olegiem szli dobrze już wydeptaną ścieżką na bagna za cmentarzem. Z każdym dniem musieli wędrować coraz dalej, brnąć po kolana w lodowatej wodzie, która drażniła nogi nawet przez nieprzemakalne spodnie z rybiej skóry. Wodorosty trzymały się w gruncie tak mocno, że trzeba je było ścinać. Elastyczne, białawe wodne włosy wyrywały się z rąk, a ciąć je było trzeba przy korzeniu, żeby uzyskać jak najdłuższe włókna. Nogi się ślizgały, krwiożercze, ale na szczęście jeszcze niezbyt żwawe pijawki czepiały się pazurkami spodni, a niechcący nadepnięte wielkookie kraby pryskały w panice na boki. Czasem też podpływał ciekawski żelaźniak i wówczas trzeba było wycofywać się na brzeg i czekać, aż znów zapadnie się w trzęsawisko.
Oleg starał się zebrać więcej niż Marianna, ale mimo wszystko pozostawał za nią w tyle i zaczynało mu się wydawać, że nigdy nie zbiorą dość surowca na tę piekielną siatkę. Zresztą to jeszcze nie było wszystko. Wodorosty należało odnieść potem do szopy i rozłożyć na podłodze do wysuszenia. Włókna schły wolno, bo było jeszcze zimno i bardzo wilgotno.
Przeciwko budowie balonu najgłośniej oponowała matka, którą perspektywa podróży powietrznej Olega śmiertelnie przerażała.
— To samobójstwo — powtarzała Siergiejewowi. — Jak możecie się na coś podobnego z taką obojętnością godzić! Gdyby to były wasze dzieci, nigdy byście do tego nie dopuścili.
Te lamenty matki tylko Olega drażniły.
— Skończę niedługo dwadzieścia lat — powtarzał zmęczony. Był zmordowany jak nigdy dotąd, bo Siergiejew nie ograniczył zajęć z elektroniki, a i bieżącej roboty w warsztacie było pod dostatkiem.
Kiedy jednak do matki w narzekaniach dołączył Veitkus, chłopak nagle wybuchnął:
— Czego wy ode mnie chcecie? Przestałem pracować? Nie buduję młyna? Nic robię pługa? Nikogo nie zmuszam do pomocy i jeśli przyjdzie mi samemu zajmować się balonem, to Bak będę go robił. Braciom Montgolfier też pewnie wszyscy mówili, że na próżno tracą czas. A gdyby ich nie było, nie wylecielibyśmy tutaj statkiem kosmicznym. Wszystko się od czegoś zaczyna.
Veitkus roześmiał się, a właściwie zabulgotał z głębi swojej ogromnej rudej brody.
— Lepiej, żeby braci Montgolfier nie było — powiedział wreszcie. — Wówczas zamiast się tułać po obcych światach, spokojnie siedzielibyśmy w domu.
— Ja wcale nie żartuję — powiedział Oleg.
— Szkoda. Samego siebie zawsze trzeba traktować z przymrużeniem oka, umieć się pośmiać z siebie.
— Wcale mi nie do śmiechu. Matka krzyczy. Luiza mówi, że gra nie jest warta świeczki, Stary utrzymuje, że ryzyko jest zbyt wielkie, a cała reszta myśli, że ja się po prostu bawię. Dlaczego nikt nie chce mnie zrozumieć?
— W gruncie rzeczy bawisz się — powiedział Veitkus. — Grasz w bardzo pożyteczną grę, zupełnie jednak egzotyczną dla nas, zwykłych śmiertelników.
— Czyżbyście wszyscy nie chcieli się stąd wydostać?
— Bardzo chcemy. Starsi nawet bardziej niż ty. Wiemy, co straciliśmy, a ty się tylko tego domyślasz. Jednak nawet w takiej dziwnej zbiorowości jak nasza osada wytwarzają się stereotypowe zachowania wobec innowacji, niewiele tylko późniące się od tych, które funkcjonują w bardzo wielkich miastach. Wyprawa na statek, to rzecz zrozumiała, wszyscy to robili. Polowanie też jest zrozumiałe, bo coś przecież trzeba jeść. Ale lot balonem w góry to szaleństwo, dziecięcy typ ryzyka. To marzenie Kazika, a nie sprawa człowieka, na którego cała osada liczy w zupełnie innej dziedzinie…
— Ale piesza wyprawa też jest niebezpieczna!
— Owszem, ale ma dziesięciokrotnie większe szansę pogodzenia. Droga jest już znana. Będziecie wyposażeni o wiele lepiej niż rok temu. Macie większe doświadczenie. Osobiście jestem zwolennikiem rozwiązań tradycyjnych, nawet jeśli owe tradycje pochodzą sprzed roku. Stawka jest zbyt wysoka.
Oleg mimo wszystko nie poddawał się, chociaż z wyjątkiem Siergiejewa, który zaraz na początku obliczył objętość powłoki i doszedł do wniosku, że balon może się wznieść w powietrze, pozostali sądzili, wręcz liczyli na to, że z całej tej balonowej afery nic nie wyjdzie.
Dick, podobnie jak dawniej, nie zazdrościł Olegowi. Wystarczała mu własna przewaga w tych dziedzinach życia, w których był bezkonkurencyjny. Sam chętnie poleciałby balonem, ale nie do statku, lecz w przeciwnym kierunku, ku tajemniczym lasom i rzekom kryjącym się za pasmem wzgórz. Tam leżało pole jego zwycięstw i prób. Dick chciał zobaczyć świat z góry, z lotu ptaka, ale wolał o tym nie mówić. Oleg tego nie rozumiał i niezmiernie się zdziwił, kiedy Dick też odszukał leże mustangów i przyniósł cały worek pęcherzy.
Nieoczekiwanym wrogiem lotu okazała się też Liza.
Oleg unikał jej w takim stopniu, w jakim w ogóle można unikać współmieszkańca malutkiej osady. W każdym razie, jeśli Liza przychodziła do nich, szukał pretekstu, żeby wymknąć się do warsztatu lub choć za przepierzenie do Starego, żeby tam się pouczyć, bez słuchania babskiego gadania. Zdumiewała go matka, która z niezwykłym zapałem rozmawiała z Lizą o jakichś drobiazgach, rzeczach najwyraźniej niewartych wspomnienia. Jeszcze pół biedy, kiedy dyskutowały o przepisach kulinarnych, przechwalając się nawzajem umiejętnością łączenia słodkich kłączy z kaszą lub orzeszkami, to w końcu była ich sprawa. Gorzej, że miały zwyczaj wydawania sądów o innych ludziach. Nie chcąc słuchać tych rozmów, ale nie będąc w stanie ich nie słyszeć, bo głosy przenikały nawet przez ściankę, dowiedział się na przykład, że Linda źle wychowuje rudą Ruth, bo myśli raczej o tym, jak złowić Siergiejewa. Duża Luiza podkarmia Kazika, bo taki mizerny, a Marianna ciągle brzydnie i musi mieć coś nie w porządku z przemianą materii (to były słowa matki, których Liza nie zrozumiała, ale natychmiast się z nimi zgodziła). Dziewczyna ma już osiemnaście lat, a wygląda jak niedorozwinięty dwunastolatek. Oleg nawet rozkaszlał się w tym miejscu, by im uprzytomnić, że wszystko słyszy, na co Liza roześmiała się wysokim głosem. Natychmiast ją sobie wyobraził, tylko na podstawie głosu, chociaż zupełnie nie miał ochoty o niej myśleć. Liza była najgrubsza z całego młodego pokolenia. To znaczy nie tyle gruba, ile rozrośnięta, inaczej Oleg nie potrafił tego określić. Miała duże piersi i szerokie biodra. Liza często się śmiała, kiedy rozmawiała z Dickiem lub Olegiem i raz Oleg spostrzegł, że Dick patrzy na nią jak na myśliwski łup. Któregoś razu, kiedy Liza wyszła, a Oleg po powrocie od Starego kładł się do łóżka, matka zapytała go, czy przypadkiem nie pora pomyśleć o rodzinie. Oleg nawet nie zrozumiał, o co jej chodzi.
— O małżeństwo — wyjaśniła matka.
— Z kim? Może z Lizą? — roześmiał się Oleg.
– Życie toczy się naprzód nawet w takich koszmarnych warunkach — powiedziała matka. — Uważaj, żebyś nie przegapił dziewczyny. Dick tylko czeka…
— I bardzo dobrze!
— Nie masz wyboru.
— Polecę na Ziemię i tam rozwiążę wszystkie swoje problemy.
— Kretyn! — powiedziała matka. — Dojdzie do tego, że w końcu zakochasz się w tym głodomorze.
— Marianna przynajmniej nie jest idiotką — powiedział Oleg i odwrócił się do ściany.