Wiosna była wczesna i ciepła. Siergiejew, który obserwował i odnotowywał nie tylko upływ czasu, lecz także kalendarz, powiedział, że zgodnie z jego wyliczeniami również lato powinno być ładne.
Najpierw deszcze zmyły resztki śniegu, który tylko w głębi lasu utrzymał się nieco dłużej, potem zaś padało coraz rzadziej i przez dzień powietrze nagrzewało się przez chmury do tego stopnia, że dzieciarnia pozrzucała bluzy i biegała obnażona do pasa. Słońce wznosiło się już tak wysoko, że można je było dojrzeć przez wieczne chmury jako rozmytą, ale jaskrawą plamę światła. Koza przeżyła kolejny miodowy miesiąc i teraz spokojnie pasła się za palisadą, oczekując na powiększenie się rodziny.
Z południa wróciły szakale, które wywędrowały tam za zwierzyną. Na ogrodzeniu siadały pierwsze ptaki, głośno łopocąc błoniastymi skrzydłami. Pojawiła się meszka i kiedy dzieciaki i kobiety pod przewodem Veitkusa pracowały w warzywniku, trzeba było rozpalać dymne ogniska. Jednego z bliźniaków od Starego ugryzła śnieżna pchła i dzieciak przygryzł sobie język do krwi.
Lato dopiero się zaczynało, ale Oleg był coraz bardziej podenerwowany i niepewny. Bał się, że zostało mu zbyt mało czasu, że niczego nie zdąży zrobić, że przede wszystkim nie zdąży się nauczyć wszystkiego co niezbędne, żeby po dotarciu na statek mógł naprawić radiostację. Teraz często zwalniano go od wspólnej pracy — zupełnie przestał chodzić na polowania, nie proszono go o pomoc w uprawie warzywnika. Nawet Siergiejew w warsztacie burczał na niego, żeby nie plątał się pod nogami, a wieczorami surowo przepytywał z tego, co przestudiował. Irytował się przy tym tak bardzo, iż Oleg pojął, że sam Siergiejew mało co rozumie.
A tymczasem balon, wbrew niemal powszechnemu oporowi, stawał się powoli faktem. Kiedy ustały deszcze i Plujak, którego Kazik i Fumiko napychali robakami, zaczął strzykać śliną z taką zaciekłością, że wokół klatki utworzyło się szkliste jeziorko, pod wiatą między warsztatem a jabłoniami Oleg z Marianną zaczęli przykrawać i sklejać z pęcherzy powłokę. Najpierw z pomocą Siergiejewa wyrysowali na ziemi jej wykrój przypominający kwiat o zaostrzonych płatkach. Był tak wielki, że Fumiko z trudem dorzucała kamyk od brzegu do brzegu. Sto dwadzieścia kroków. Następnie Marianna z Olegiem zaczęli sklejać segmenty balonu — płatki. Pęcherzy, których wydawało się tak dużo, natychmiast zabrakło i Kazik z Dickiem znowu musieli wyprawiać się na mustangi.
Stosunek osady do balonu stopniowo się zmieniał, widać ludzie przywykli. Nawet matka przestała krzyczeć. Liza kilka razy przychodziła pomagać w klejeniu powłoki, a potem razem z Krystyną, która z nieoczekiwaną biegłością splatała sieć, skręcała sznurki. Veitkusowie splatali z cienkich gałązek kosz na gondolę.
Ale mimo wszystko nikt równie poważnie jak Oleg budowy balonu nie traktował. Nawet Marianna. Pozostawał wprawdzie Kazik, ale to był jeszcze dzieciak, dziki człowieczek wierzący w głębi duszy, że ostatecznie dotrą balonem do Indii. Nieraz się zdarzało, że kiedy jeszcze cała wieś spała, a czarne niebo dopiero zaczynało lekko szarzeć, Oleg gnany wciąż rosnącą niecierpliwością wychodził na ziąb i oglądał rozłożone na ziemi lśniące płatki. Wówczas z reguły, bezszelestnie jak prawdziwy Mowgli, Kazik pojawiał się obok niego. Biegł do klatki zbudzić Plujaka i w milczeniu pomagał Olegowi.
Potem trzeba było skleić płatki wzdłuż krawędzi w gruszkowatą powłokę. Nawet przy największej staranności klej kapał na ręce, palce szkliły się i drewniały. W dodatku rankami należało wystrzegać się kolczastych kul dmuchawca, które wznosiły się w powietrze i leciały na poszukiwanie niedźwiedzia, aby wstrzelić w niego swoje nasiona. Wreszcie balon został sklejony.
Później wykończono sieć i nawet linę z kotwicą do zaczepienia o ziemię. Palnik zrobił Siergiejew na czas i wytłoczono cały wielki drewniany zbiornik paliwa, i wypleciono elastyczny, mocny kosz. Można było przystąpić do montażu aerostatu.
Stary nalegał, żeby pierwszy start balonu odbył się bez człowieka w gondoli. Niech, jeśli w ogóle się uniesie, powisi trochę, a potem wyląduje. Jednak Oleg sprzeciwił się temu, a Siergiejew go poparł. Przecież należało wypróbować nie tylko sam balon, ale również palnik, trzeba było się przekonać, czy balon usłucha człowieka.
— Skróćcie linę — powiedziała matka.
Oleg tylko się uśmiechnął. Linę splatała Liza z Krystyną. On również im pomagał, chociaż zupełnie nie miał na to czasu. Doskonale rozumiał, że Liza robi to tylko dlatego, żeby mu sprawić przyjemność. Ze dwa razy wpadł wieczorem do domu, w którym mieszkała Liza z Krystyną, wysłuchiwał niewidomej, która bez przerwy uskarżała się na los i tęskniła do śmierci — i pomagał zwijać tę długachną linę. Mógłby tam wcale nie przychodzić, bo powroźnik był z niego żaden, a Liza zamiast pracować, gapiła się na niego i szukała sposobności, żeby choć musnąć go ręką. Oleg próbował to znosić, słuchał czczej gadaniny, starając się myśleć o czymś innym, aż wreszcie nie wytrzymywał i uciekał do siebie lub do warsztatu.
Wiedział, że jako pierwszy poleci balonem on i nikt mu tego prawa nie odmawiał — balon był niejako jego własnością, bo bez jego uporu nigdy by nie powstał. Kazik przez ostatnie dni chodził za nim krok w krok i liczył na cud, który sprawi, że on również weźmie udział w pierwszym starcie, ale Oleg był nieubłagany. Nie tylko dlatego że tak nakazywał rozsądek. Chodziło mu również o satysfakcję. Nikt nie wierzył, że balon będzie. Ale jest. I to jest jego balon. Nie, naturalnie jest wspólny, zrobiony przez wszystkich, ale jednak jego. I to on nim poleci.
Być może ktoś domyślał się jego pobudek, ale nikt nie powiedział tego na głos. Nikt poza Starym.