Zebrali się wszyscy, poza najmłodszymi dzieciakami. Z dzieciarni przyszła tylko Fumiko, siostra Kazika, która przez wszystkie te dni z nikim się nie bawiła, ale i nie płakała, bo to rodzeństwo nigdy nie płakało. Chodziła jak automat, nie widząc i nie słysząc niczego. Nie było również Starego, który przeziębił się i od trzech dni nie wstawał.
W dużym pokoju Siergiejewa było dość luźno: troje nieobecnych to dla malutkiej osady bardzo wiele. Od razu się czuje, że ich nie ma, że pozostały po nich puste miejsca.
— Idziemy — powiedział Siergiejew. — Idziemy z Olegiem, bo dłużej już czekać nie można.
— Jeszcze za wcześnie — zaoponował Veitkus. — W ogrodzie nic jeszcze nie dojrzało.
— Dzieciaki nazbierały grzybów — powiedział Siergiejew. — W tym roku lato jest nienormalnie ciepłe i dlatego nie wiadomo, jak długo się taka pogoda utrzyma. Pamiętasz przecież, że dwa lata temu najpierw był upal, a potem spadł śnieg. A teraz ciepło jest już od ponad tygodnia i śnieg na przełęczy powinien odtajać.
— Pójdziemy we dwóch — dodał Oleg. — Wiele jedzenia nie potrzebujemy.
— On ma rację — powiedział Siergiejew.
— A co to zmieni? — nagle wtrąciła się matka. Oleg wiedział, że zaraz zacznie szukać argumentów przemawiających przeciwko ich wyprawie. Wydawało się jej, że jeśli będzie mówiła dość przekonująco, to ludzie ją zrozumieją, usłuchają i Oleg zostanie z nią w osadzie. — Nie ma żadnej gwarancji, że zdołacie uruchomić łączność…
— Mamo, ja to wszystko już słyszałem — powiedział Oleg. Reszta milczała rozumiejąc, że to właśnie on powinien odpowiedzieć na wątpliwości swojej matki. — Dwadzieścia lat temu nikt nie miał na nic czasu. Statek był martwy, zimny, obaj łącznościowcy zginęli i wszyscy, którzy byli wówczas w sterówce, doskonale o tym wiesz. Wtedy najważniejszą rzeczą było przeżyć, wszyscy myśleli jak się stamtąd wydostać, nikt nie zamierzał zostać i zamarznąć na statku, prawda?
— Prawda — powiedział Veitkus.
— Jeśli nasi zabłądzili, wylądowali na wyspie, nie mogą wrócić, naszą jedyną nadzieją pozostał statek.
— Nie opowiadaj głupstw — powiedziała matka. — Statek jest w górach.
— Mamo — powiedział cierpliwie Oleg — przecież wiele razy o tym już mówiliśmy. Jeśli uruchomimy nadajnik, nasz sygnał zostanie odebrany, rozumiesz? Dopóki ta ekspedycja jest na tej planecie, jest szansa, że nas usłyszą.
— Takiej szansy nie ma — powiedziała matka z uporem w głosie. — Łączność kosmiczna posługuje się grawigramami, a oni tutaj mają łączność planetarną. Sygnały radiowe. Po co się łudzić?
Oczy jej zwilgotniały, ledwie powstrzymywała się od płaczu i dlatego jej twarz stała się zła i napięta.
— Właśnie o to chodzi, że postaramy się uruchomić nadajnik planetarny, a nie grawitacyjny.
— Nie uruchomicie go.
— To jest łatwiejsze niż naprawienie nadajnika grawigramów. Dlatego ruszamy właśnie teraz, mamo — powiedział Oleg. — Kiedy wpadłem na ten pomysł, o mało nie zacząłem skakać z radości.
— I nic nie mówiliście? — zapytała go matka.
— Veitkus wie — odparł za niego Siergiejew. — I Stary również, ale na razie nie chcieliśmy tego szerzej rozpowiadać.
— Głupie tajemnice — powiedziała Linda. — Nikomu niepotrzebne tajemnice.
Ona również nie chciała, żeby Siergiejew szedł na statek.
Oleg patrzył na starszych. Decyzja została podjęta.
Teraz losy osady spoczywają w jego rękach. I rękach Siergiejewa. Trzeba tylko zdążyć.
W tym momencie drzwi chaty otworzyły się gwałtownie, omal nie zrywając mocujących je sznurków.
W progu ukazała się przygarbiona sylwetka Starego.
Nie wszedł do domu, tylko wolno potoczył wzrokiem po siedzących przy stole.
— Borys, tego jeszcze tylko brakowało! — pojawienie się Starego dało Irenie pretekst do wylania nań złości, a nawet nienawiści, jaką żywiła do ludzi, którzy zagrażali życiu jej syna. — Przecież jesteś chory! Zwariowałeś? Wracaj natychmiast do siebie.
Stary roześmiał się i to było bardzo dziwne. Nikomu przecież nie było do śmiechu. Może naprawdę zwariował?
— Idioci — powiedział wesoło. — A ja jestem największym idiotą z was wszystkich!
— Siadaj — powiedziała Linda, wstając, żeby pomóc Staremu. Pewnie pomyślała, że bredzi.
— Dajcie spokój i posłuchajcie mnie — ciągnął Star) — . Podszedł do stołu, oparł się o blat swą jedyną ręką i światło kaganka odbiło się w jego oczach. — Zastanawialiśmy się, jak naprawić nadajnik planetarny na „Polusie”. Było tak?
— Naturalnie — odpowiedział zdziwionym tonem Siergiejew.
— Tylko skrajni idioci mogli tracić na to czas — powiedział Stary uroczyście. — Tego nadajnika nie trzeba naprawiać.
— Dlaczego? — zdumiał się Veitkus.
— Bo wystarczy go po prostu włączyć!
— Co masz na myśli? — zapytał Siergiejew, który już zorientował się, że Stary nie bredzi, tylko wpadł na jakiś pomysł.
— Kto mi odpowie, gdzie poza kabiną łączności jest na statku nadajnik?
— Masz rację — niemal natychmiast odezwał się Siergiejew. — Jesteśmy ostatnimi idiotami.
— Gdzie? — zapytał Oleg. — O czym on mówi?
— Prosta sprawa — powiedział Siergiejew. — Nadajnik jest na kutrze. Na kutrze ratowniczym, który pozostał na „Polusie”.
— I jeśli się nie mylę — dodał Stary — ten nadajnik jest całkowicie sprawny. Nie myśleliśmy o nim, bo nikomu nie przyszło do głowy, że na tej przeklętej planecie można z kimś nawiązać łączność.
Zrobiło się bardzo cicho. Jakby Stary wypowiedział te słowa w niezrozumiałym języku i teraz każdy je dla siebie tłumaczył.
— Oho — zadudniła w ciszy Luiza. — To zmienia postać rzeczy.
Tak, to zmienia postać rzeczy, powtórzył w duchu Oleg. To zmienia prawie wszystko. Jeszcze przed chwilą wyprawa na statek była bohaterstwem, podporządkowanym zimnej, wyrozumowanej konieczności. Każdy krok w kierunku statku oddalał go od Mariann) i odbierał jej szansę na ratunek. Minutę temu, już podporządkowawszy się nienawistnej konieczności. Oleg przeklinał wyprawę i tych, którzy go do niej zmusili. Wszyscy byli wrogami, bo gotowi byli pogodzić się ze śmiercią Marianny… Pomysł Siergiejew a dawał wprawdzie cień nadziei, ale nie obiecywał nadziei natychmiastowej… Jaką ten Stary ma dobrą twarz, jaki on jest mądry! A dlaczego nie ja? I Oleg ku swojej hańbie zrozumiał, że to właśnie on powinien sobie przypomnieć o istnieniu nadajnika na kutrze planetarnym. Wtedy nie byłby potrzebny żaden lot balonem nad rzekę. Już dawno, dziesięć dni temu, dwa tygodnie temu można było polecieć do „Polusa” i wywołać ziemską wyprawę…
— Powinienem był wcześniej o tym pomyśleć — powiedział Siergiejew. Był ponury, jakby słowa Starego wcale go nie ucieszyły. Oleg zrozumiał, dlaczego: Siergiejew był ojcem Marianny i myślał teraz tak samo jak on. W tym momencie po raz pierwszy poczuł się spokrewniony z Siergiejewem, bo obaj kochali Mariannę.
— Na co jeszcze czekamy?! — Oleg najpierw usłyszał swój krzyk, a dopiero potem zrozumiał, że to właśnie on krzyczy. — Trzeba natychmiast wyruszać!
— Najpierw wyskrobiemy wszystkie nasze zapasy — powiedział Veitkus — żebyście nie pomarli z głodu.
— Wychodzicie wcześnie rano? — zapytała Liza, kiedy wszyscy rozsypali się po wsi.
Od ich niefortunnego spotkania nie podchodziła do Olega, milczała w jego obecności, tylko wpatrywała się w niego uważnym, żałosnym wzrokiem. Matka też z Olegiem o tym wieczorze nie rozmawiała. Oleg niby rozumiał, że to on sam jest winien, bo nie trzeba było użalać się nad Lizą, a wówczas nie stałby się oszustem, draniem, który całuje się z dziewczyną, kiedy jego ukochana ginie w lesie. Dlatego po prostu starał się o tym nie myśleć, tylko myśleć o Mariannie i wyprawie na statek. Zresztą świetnie mu się tu udawało, jakby Lizy w ogóle nie było w osadzie. Dlatego kiedy do niego podeszła, Oleg ponownie odczuł wyrzuty sumienia, co go od razu wrogo do dziewczyny nastawiło. Nie tylko do niej, ale również do zapachu ziół, którymi widać znowu się natarła. I pewnie powiedziałby coś niesprawiedliwego i krzywdzącego, gdyby nie docierał już w myślach do statku i nie włączał właśnie nadajnika…
— Idę — powiedział. — Ale nie musisz się o mnie martwić. Wszystko jest w porządku.
— Tak, oczywiście i bardzo się cieszę, ale też bardzo o ciebie boję. Przecież ja nic nie chcę, rozumiesz? Tylko żebyś się na mnie nie gniewał i pamiętał o mnie.
— Dobrze — odpowiedział, rozglądając się wokół, czy przypadkiem ktoś tej ich rozmowy nie słyszy. — Będę pamiętał, nie denerwuj się.
— Chodźmy wieczorem na spacer — powiedziała Liza bardzo cicho, samymi wargami.
— Na spacer?
— Za ogrodzenie, niedaleko.
— Coś ty? — zdziwił się szczerze Oleg. — Przecież przez całą noc będę się przygotowywał do drogi, a o świcie ruszamy.
— Tylko na chwilkę! — poprosiła Liza. — A potem wrócisz.
— Zobaczymy — powiedział. Znowu zrobiło mu się żal dziewczyny, a w jego rękach i wargach odżyła wstydliwa, ale niezatarta pamięć o jej gładkiej skórze i ustach. Rozumiał przy tym, że nie należy nigdzie z nią chodzić, na co zresztą nie miał ochoty. Naprawdę nie miał…
I uciekł do warsztatu, żeby pomóc Siergiejewowi w robieniu raków, metalowych kolców, z którymi łatwiej jest wspinać się po oblodzonych zboczach. A potem zapomniał o Lizie.
Ona zaś długo stała pod ogrodzeniem, z dala od bramy, w cieniu, chociaż sama nie wierzyła, że on przyjdzie. Potem zmarzła i poszła spać, a Oleg wrócił do siebie jeszcze później, kiedy Siergiejew wypędził go, żeby wyspał się przed drogą.
Dopiero kładąc się do łóżka Oleg przypomniał sobie o Lizie i pomyślał z ulgą: „No i bardzo dobrze, że zapomniałem”.
Tym razem uroczystych pożegnań nie było. Nie ten nastrój i nie ta wyprawa.
Było jeszcze bardzo wcześnie, dzieciaki spały, więc przy bramie zebrali się tylko starsi i przybiegła Fumiko, która do ostatniego momentu łudziła się, że wezmą ją ze sobą. Podsłuchała, że Oleg będzie rozmawiał przez radio z tymi, którzy uratują Kazika i chciała wiedzieć, jak się to będzie odbywać. Ale naturalnie nie mogło być nawet mowy o tym, żeby ją zabierać w góry, gdzie byłaby tylko ciężarem.
Od swej chaty nadbiegła Liza, niosąc woreczek. Nie zaspała, ale do ostatniej chwili szukała czegoś smacznego dla Olega na drogę. Liza była jak chomik, który zawsze chowa po kątach rozmaite łakocie, ale czasem o nich zapomina. A teraz przekopała cały dom i znalazła słodkie korzonki i bryłę cukru, jeszcze zeszłorocznego. Chciała to jak najładniej zapakować, ale śpieszyła się i nic jej z tego nie wyszło, przesypała zatem wszystko do zwykłego woreczka, z jakim chodzi się na grzyby i pobiegła do bramy.
Oleg wziął woreczek. Wydawało mu się przy tym, że wszyscy się z niego śmieją. Liza stała o dwa kroki od niego i przyglądała mu się w napięciu.
Matka przesunęła się tak, żeby znaleźć się między Lizą a Olegiem i zaczęła poprawiać mu kołnierz kurtki. Oleg nie opierał się.
— Dobra — powiedział Stary — nie traćmy czasu.
— Dzisiaj wszyscy pójdą do pielenia — powiedział Veitkus ochrypłym głosem. Czuł się paskudnie, bo wszyscy odeszli, a jego zostawili z kobietami i dziećmi. Miał słabe płuca i chore serce. Nie wolno mu było daleko chodzić, ale bardzo dużo pracował. Miał na głowie warzywnik i całe gospodarstwo.
Linda rozpłakała się. Nie powiedziała ani słowa, ale się rozpłakała. Całkiem niedawno odprowadzała Tomasza i ten nie wrócił. A teraz odchodzi Siergiejew.
Oleg i Siergiejew poprawili plecaki i szybko ruszyli ku górom. Po ziemi ścieliła się mgła, a z góry przez warstwę chmur przygrzewało słońce. Wyglądało na to, że dzień będzie ciepły. Oleg gnał przed siebie, rozpoznając z ulgą punkty orientacyjne zeszłorocznej drogi. Siergiejew słuchał go we wszystkim, bo ufał jego pamięci. Niemal ze sobą nie rozmawiali, wymieniając tylko konieczne rzeczowe uwagi.
Grzyb-gigant znajdował się na dawnym miejscu i nawet podrósł przez zimę. Zatrzymali się przy nim tylko na chwilę, bo już zaczynało się ściemniać, a Oleg chciał dotrzeć do jaskini lub jeszcze dalej. Każdego dnia powinni robić dłuższą trasę niż w zeszłym roku.