Oleg i Siergiejew szli prawie bez obciążenia, więc szybko, a co najważniejsze inaczej. Zmienił się ich stosunek do drogi. W zeszłym roku była to Podróż, niewyobrażalna Wyprawa, na którą można się było odważyć jedynie z rozpaczliwej konieczności. Śmierć Tomasza była naturalną ceną za osiągnięcie wymarzonego celu, a sam „Polus” wydawał się tajemniczym, dalekim wspomnieniem o wątpliwej realności.
Teraz szli trudną drogą do określonego celu i z konkretnymi i zamiarami. Musieli dojść i jak najszybciej połączyć się z bazą.
Siergiejew spokojnie uznawał w drodze starszeństwo Olega i właśnie dlatego w żaden sposób nie podkreślał różnicy w latach i doświadczeniu. Oleg równie naturalnie uznawał tę różnicę. To była wyprawa dwóch dorosłych mężczyzn.
Minęli akurat gigantyczny grzyb i zagłębili się między skały, kiedy Siergiejew zapytał:
— Ty naprawdę kochasz moją Mariannę?
— Tak mi się wydaje — odparł Oleg, który pomyślał, że bardziej kategoryczna odpowiedź sprawi Siergiejewowi przykrość.
Siergiejew zdawał się nie zauważyć jego dyplomatycznego uniku.
– Żaden z nas nawet nie przypuszczał, że dożyjemy do wesela, do ślubu w następnym pokoleniu.
— Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy — zmieszał się Oleg.
Przypomniał sobie Lizę i zapragnął ukryć myśl o niej jak najgłębiej, żeby Siergiejew jej nie zobaczył.
— Jeśli wszystko pójdzie dobrze — ciągnął tymczasem Siergiejew — osada tego ślubu nie obejrzy. Osady już nie będzie. Zostanie pożarta przez las.
Oleg odwrócił się, bo wydało mu się, że idzie za nimi słoń. Już zaczynało się ściemniać i świat wydawał się zakutany w siną oponę. Siergiejew szedł spokojnie. Ufał czujności Olega.
— Wcale mi jej nie będzie żal — powiedział Oleg.
— A mnie tak — wyznał Siergiejew. — To niemal połowa mojego życia i większość świadomego życia.
— Nie chcesz wracać do domu?
— Nie o to chodzi. Przeżyliśmy długie lata w nędzy i niemocy. Człowiek z Ziemi, który by nas teraz zobaczył, byłby przekonany, że patrzy na małpy… I mimo wszystko jestem przekonany, że jeśli wrócimy do domu, to w pamięci zostaną nam tylko zwycięstwa i chwile triumfu, których ty nawet nie zauważyłeś.
— Bo byłem za mały?
— Dla ciebie jest rzeczą zwyczajną, że pozostajemy ludźmi, że chodzisz do szkoły i jesz łyżką. A wiesz, jakie było święto, kiedy udało mi się zrobić pierwszą łyżkę?
Oleg gwałtownie szarpnął go za rękaw i zwalił z nóg. Siergiejew tylko sapnął z bólu.
Nad ich głowami przemknęło czarne stado. „Zupełnie jak jeźdźcy Apokalipsy” — pomyślał Siergiejew, patrząc na śmigający szyk czarnych cieni.
— Co to było? — zapytał.
— Nie wiem — odpowiedział Oleg. — Widziałem je kiedyś dawno temu, ale nie mam pojęcia, co to jest… Mówiłeś o łyżce.
— Tak. A poza tym było wiele śmiesznych rzeczy. Bardzo często się śmialiśmy. O wiele częściej niż teraz, bo już jesteśmy zmęczeni.
Minęli jaskinię, w której poprzednim razem Oleg spędził niespokojną noc. Może warto byłoby w niej przenocować, zawsze to nie pod gołym niebem, ale jeszcze niezupełnie się ściemniło i nie wiadomo było, jaka jutro będzie pogoda. Upór, z jakim mokry śnieg pokrywał ziemię, był niepokojący. Siergiejew nie oponował, chociaż był już bardzo zmęczony. W pół godziny później Oleg pożałował, że nie stanęli na nocleg w jaskini. Śnieg rozpadał się na dobre. Z obawy, że zabłądzą, rozbili namiot, wsunęli się do środka przytulili do siebie plecami. W nocy zrobiło się zimno. Siergiejew zanim zasnął, opowiadał Olegowi, że matka Marianny go nie kochała. Ze chciała nawet od niego odejść, ale została ze względu na córkę. To było dziwne, bo dokąd można odejść od człowieka w osadzie? Zerwał się wiatr i zasypywał malutki namiocik garściami śniegu.
Wstali, kiedy rozwidniło się na tyle, że można było dojrzeć ziemię pod nogami. Właściwie nie ziemię, tylko warstwę mokrego śniegu, z której wystawały kamienie i cherlawe krzaczki.
Śnieg ustał, ale wiatr dął z poprzednią siłą. Oleg patrzył, jak Siergiejew kuli się pod jego wilgotnymi uderzeniami, jak powykrzywiało mu palce, którymi odsuwał z czoła długie, splątane włosy. I wtedy zdjął go lęk. Zaczął się bać, bo w trakcie poprzedniej wyprawy nie on za nią odpowiadał. Dick lepiej polował i orientował się w terenie. Tomasz pamiętał poprzednią drogę, a Marianna umiała leczyć i znała zioła. Oleg miał tylko iść. A jeśli teraz zbłądzili? Jeśli nie odnajdą jaru, w którym płynie lodowaty strumień? Co wtedy? Wracać? To byłoby najgorsze, co mogłoby się zdarzyć. Wszystko, tylko nie to
— Woda ci się zagotowała — powiedział Siergiejew.
Oleg wsypał do puszki suszone grzyby, które szybko napęczniały i wypłynęły na powierzchnię. Wyciągali po kolei z puszki śliskie, parzące kulki, dmuchali na nie i żuli. Olegowi zupełnie nie chciało się jeść, jedzenie traktował jako obowiązek, który należy spełnić, bo inaczej zabraknie sił.
— Idziemy? — zapytał Siergiejew. Oleg nawet nie zauważył, kiedy jego towarzysz wstał i zaczął zwijać namiot, płachtę z rybiej skóry.
Oleg sprawdził kuszę. Cięciwa była mokra i trzeba ją było podciągnąć.
Ruszyli dalej w górę zbocza. Oleg nie poznawał okolicy i pomyślał ze złością, że głupio zrobili nie pozostawiając znaków. Przecież dwukrotnie szli tą drogą!
— Być może mój nastrój — powiedział Siergiejew, kiedy przeszli z kilometr — spowodowany jest dodatkowo tym, że moja obecna wartość na Ziemi równa się zeru. Będę musiał odpoczywać.
— Dlaczego? Przecież jesteś jeszcze zdrowy i silny — powiedział Oleg.
— Nie potrafię już dostosować się do świata, który się zmienił, w którym w najlepszym razie mogę stać się egzotycznym Robinsonem wzbudzającym współczucie. Trzeba będzie zacząć pisać wspomnienia.
— Wspomnienia? O czym?
— O nas… Żartuję. Nie będę pisał wspomnień. Będę niańczył wnuki. Tobie i Mariannie też nie będzie łatwo. Wyobrażasz sobie, ile wiedzą wasi rówieśnicy?
— Będę się uczył.
— Naturalnie. Ale będzie ci trudno.
Siergiejew nie rozumiał, że dla Olega Ziemia była po prostu mitycznym krajem obiecanym, w którym wszystko jest możliwe, że rozczarowania przyjdą znacznie później. Teraz najbardziej martwiło go to, że nie rozpoznaje drogi. Dawno już powinien pojawić się strumień płynący w wąwozie, ale okoliczne skały były obce, nieznajome.
Siergiejew wyczuł jego niepokój.
— Co, zabłądziliśmy? — zapytał.
— Wszystko wygląda inaczej niż wtedy — odparł Oleg. — To przez ten śnieg.
— Nie bój się — uspokoił go Siergiejew. — Nie mogliśmy za bardzo zboczyć. Dopóki utrzymujemy ogólny kierunek, dopóki idziemy w górę, to nic złego się jeszcze nie stało.
— Poczekaj! — powiedział Oleg, który usłyszał szmer potoku. Znowu rozpadał się śnieg. Doszli do strumienia po paru minutach i dalej wspinali się wzdłuż niego, chociaż to niczego nie gwarantowało. Poprzednim razem do strumienia dotarli już w wąwozie, a ile tu mogło być strumieni.
Szli niemal bez przerwy do wieczora i już o zmroku weszli do wąwozu. Ale to był zupełnie inny wąwóz, raczej szerokie koryto. Tam też stanęli na nocleg. Obaj wiedzieli, że zabłądzili, ale na powrót było za późno. Oleg podzielił pozostałe grzyby na trzy części. Oszczędzali drewno i jak tylko woda w puszce się zagrzała, natychmiast zgasili ognisko, a niedopalone patyki zapakowali do torby.
Spali pod urwiskiem. Nocą był mróz i wiatr staczał się doliną jak strumień wiosennej wody.