Kazikowi las się nie podobał. Był ożywiony, pełen ruchu i dźwięków, jak to bywa latem, ale przed nim było znacznie ciszej. Może dlatego, że tam była stacja i ludzie wypłoszyli zwierzęta? Kazik przyjął tę wersję i ruszył dalej.
Musiał przedzierać się przez zator — widocznie niedawno była burza i powaliła drzewa na wzniesieniu. Kazik trzymał nóż w pogotowiu, poruszał się bezdźwięcznie, starając się być niezauważalnym i przemykać jak cień, ale w zawale zwolnił, bo nie dało się tam biec, a w zmurszałych pniach lubią się kryć rozmaite gady.
Z daleka zauważył zasnute pajęczyną gniazdo plujaka i obszedł je dużym lukiem. Zaraz potem poczuł stado szakali. To dlatego w lesie było tak cicho.
Szakale też go wyczuły. Pierwszego Kazik dojrzał, kiedy przedzierał się przez grząskie zapadlisko i musiał iść wolniej. Szakal pojawił się z góry, z prawej strony. Patrzył spokojnie, jakby Kazik zupełnie go nie interesował, a tylko ze zwykłej ciekawości zajrzał do dolinki, żeby sprawdzić, kto tam hałasuje.
Kazik jednak wiedział, że teraz szakal się już nie uspokoi i albo sam zginie, albo zabije Kazika.
Jeśli szakal jest sam, to jeszcze pół biedy.
Drugi szakal czekał na niego na drodze, na ubitej ziemi tuż za dolinką. Przysiadł na tylnych łapach, nastroszył białą sierść, rozdziawił czarną paszczękę. Jakby się uśmiechał.
— Z drogi! — krzyknął Kazik.
Wiedział, że szakali nie da się spłoszyć, ale w ten sposób mniej się bał.
Rzucił się na szakala zagradzającego mu drogę, a zwierz ani drgnął, obojętnie czekając na zwariowaną zdobycz, która sama rzucała mu się w zęby, pchała do gardła. Był wyższy od Kazika, a kiedy stawał na tylnych łapach, przekraczał go wzrostem dwukrotnie.
W ostatniej chwili, przed samym pyskiem szakala, Kazik uskoczył w bok i zdołał przelecieć o parę centymetrów od wyszczerzonych zębów.
Przeskoczył przez żywy korzeń i pognał dalej. Szakal biegł za nim i to biegł znacznie szybciej. I jak na złość dookoła rosły tylko sosny o miękkich, prostych pniach, więc nie było się gdzie ukryć. Zresztą, przed szakalem nie da się ukryć na drzewie, bo potrafi czekać na zdobycz nawet dobę.
Kazik, nie zwalniając biegu, obejrzał się przez ramię. Szakale były już trzy. Zaczął skręcać w prawo ku brzegowi jeziora w nadziei, że uda mu się przeczekać w wodzie. Nie wiedział, czy szakale potrafią pływać, ale miał nadzieję, że nie. Przecież do stacji było jeszcze blisko dwa kilometry, a na tej trasie drapieżniki z pewnością go dopędzą.
Rzucił się w gąszcz krzewów, nie myśląc nawet o grożącym tam niebezpieczeństwie, ale i to nie pomogło, bo dla szakali krzaki nie stanowiły żadnej przeszkody.
W przodzie wznosiło się strome wzgórze. Kazik ostatkiem sił rzucił się ku niemu i wdrapał po kamieniach na górę. Cała trójka szakali otoczyła jego kryjówkę.
Dyszał jak zgoniony koń, bo przez ostatnie dni bardzo osłabł. Może gdyby to się zdarzyło w pobliżu osady, to jeszcze zdołałby uciec, ale teraz z pewnością nie da rady…
Pierwszy z szakali zaczął się wspinać na górę, odrzucając pazurami drobniejsze kamienie. Lazł wolno i spokojnie. Szakale wszystko robią wolno i spokojnie.
Kiedy jego pysk dotykał już prawie nóg Kazika, chłopak pchnął go nożem w gardło. Ręka mu drgnęła i nóż natknął się na kość. Szakal odskoczył, jakby nie spodziewał się ciosu, ale nie zrezygnował i znów ruszył do góry. Kazik zadał jeszcze jeden cios, tym razem celny, zeskoczył ze wzgórka i zaczął uciekać, bo pozostałe szakale też się zaczęły wspinać.
Teraz miał tylko dwóch wrogów, a sam nie został nawet draśnięty. Biegł z całych sił, ale szakale znów go dopadły koło wielkiego i miękkiego błękitnego drzewa. Kazik uskoczył za pień, ale poślizgnął się, bo szarpnęła go za rękę jadowita, drapieżna liana. W tym samym momencie zęby szakala boleśnie rozszarpały mu skórę na ramieniu.
Kazik odwrócił się i zaczął dźgać szakala nożem, chowając się za pień, który wyginał się, starając się zejść walczącym z drogi i szakalowi udało się jeszcze raz go ukąsić. Kazik zrozumiał, chociaż z bólu pociemniało mu przed oczami, że nie da rady, że trzeba ratować się ucieczką.
Pobiegł więc, przemykając między ciasno rosnącymi drzewami.
I nagle wypadł na polanę.
Na polanie spokojnie i dumnie stały prawdziwe ziemskie kopuły — lśniące, srebrzyste i niepokonane.
Od nieudanej wyprawy do lasu minęła już prawie godzina, a Klaudia wciąż nie mogła się uspokoić. Nie wiedzieć czemu, zaczęła przecierać ściereczką aparaty, potem włączyła pralkę i włożyła do niej bieliznę pościelową. Nie chciała, żeby Pawłysz i Sally wracali, jakby jeszcze nie była gotowa na spotkanie z nimi. Potem wmówiła sobie, że jest głodna, otworzyła pojemnik z samopodgrzewającym się posiłkiem, ale nie zjadła go, tylko wrzuciła do spalarki. Starała się nie patrzeć w okna, ale same jak na złość lazły jej w oczy na każdym kroku i las, wrogi i podstępny, podglądał każdy jej ruch.
Dostała dreszczy. Klaudia nie wiedziała, że jest to pierwsza reakcja na ukąszenie śnieżnej pchły, ale czuła instynktownie, że dzieje się z nią coś złego i że jest to związane z jej wyjściem do lasu.
Zbierało się na deszcz, ściemniło się, gęste chmury zawisły nad stacją. Porażona chorobą wyobraźnia podszeptywała jej, że drzewa ruszają się i podchodzą coraz bliżej domu, żeby wedrzeć się do środka.
I kiedy z lasu wyskoczyła zakrwawiona małpa i rzuciła się w stronę kopuły, prowadząc za sobą straszliwe białe potwory — właśnie takimi zobaczyła Kazika i szakale — potraktowała to jako próbę napaści lasu.
Natychmiast otworzyła szafę, błyskawicznie wyjęła z niej aneblaster i zgodnie z instrukcją przygotowała się do obrony stacji przed napadem dzikich zwierząt. Robiła to wszystko szybko i mechanicznie, pokonując strach i obrzydzenie.
Zwierzęta napadające na stację splotły się w kłąb i Klaudia zorientowała się z ulgą, że stacja ich nie interesuje i jest ciąg dalszy odwiecznej walki o istnienie, w której to walce małpie przyjdzie zginąć…
Światło wewnątrz kopuły było włączone. Klaudia nie widziała więc szczegółów zaciętej walki. Pomyślała, że trzeba włączyć kamery i może by je włączała, ale czuła się coraz gorzej i nawet nie potrafiłaby powiedzieć, czy naprawdę widziała przez chwilę rozumne ślepia małpy, która przylgnęła do szyby iluminatora. Ciemny, pokrwawiony pysk rozpaczliwie poruszał wargami, jakby błagając o pomoc.
Przerażona tym widokiem, lękając się mordy białego potwora, który pojaw ił się obok pyska małpy, Klaudia uniosła aneblaster, żeby wystrzelić w stwory, ale powstrzymała ją świadomość, że strzał naruszy szczelność kopuły i wpuści nieziemską mikrofaunę. Małpa dostrzegła jej ruch i błyskawicznie uskoczyła w bok.
Klaudii wydało się, że dostrzegła w jej łapie nóż, a może po prostu był to długi pazur. Stworzenie upadło, białe potwory rzuciły się na nie… Widok był obrzydliwy. Klaudia nie chciała na to patrzeć, ale widziała w świetle błyskawic, że stworzenie to — odniosła wrażenie, że pokryte jest nie sierścią, tylko strzępami futrzanej odzieży, ale uznała to za igraszkę wyobraźni — zdołało wyrwać się z pazurów białych stworów i pobiegło, przewracając się i znów się podnosząc, odgryzając się w przedśmiertnych drgawkach, w dół, ku jezioru…
Staczając się po zboczu do jeziora i tracąc ostatnie siły, Kazik wciąż widział przed sobą przerażone oczy ziemskiej kobiety, pięknej, czystej, otoczonej blaskiem ziemskich, doskonałych przedmiotów, która celowała w niego z blastera…
A szakale teraz już bez pośpiechu, jakby dla zabawy, gnały swoją ofiarę do szarej wody jeziora…
Na statku Sally starała się nie odchodzić na krok od Pawłysza.
Pawłysz był ponury, prawie się nie odzywał i wyglądał jak po ciężkiej chorobie. „Dziwna rzecz — myślała Sally — typowy sangwinik, sama przeglądała jego dokumenty, skłonny do kompromisów, podporządkowuje się autorytatywnym opiniom, szuka kompensacji w drugorzędnych sprawach… Sympatyczny człowiek, który nigdy nie zostanie liderem”.
Sally była intuicyjnie przekonana, że ostateczna decyzja co do losów „Polusa” zależy nie od przekonanej o swoich racjach Klaudii ani od zbuntowanego Pawłysza, lecz od niej samej, od osoby, którą okoliczności podniosły do rangi superarbitra, chociaż nikt tego nie powiedział na glos, a nawet nie pomyślał o tym.
Dlatego wstała jako pierwsza jeszcze przed świtem, przygotowała śniadanie i Pawłysz, który obudził się wkrótce po niej i zajrzał do kuchni, wcale się nie zdziwił, widząc, że ona również jest ubrana i gotowa do drogi. Zazwyczaj Sally chodziła po stacji w sarafanach lub luźnych sukienkach, niemodnych, ale wygodnych i kobiecych. Klaudia utrzymywała, iż Sally jest jedyną osobą w Dalekim Zwiadzie, która ubiera się tak dziwnie.
Sally powiedziała Pawłyszowi, że nie należy budzić Klaudii, która z pewnością nie spała przez całą noc i dopiero co się zdrzemnęła. Pawłysz nie oponował, rozumiejąc, że Sally kieruje się nie tylko troską o kierowniczkę wyprawy, lecz również niechęcią do tłumaczenia jej, dlaczego bez pytania wybiera się z Pawłyszem w góry.
Pawłysz ponuro milczał, nic nie zjadł i bez słowa przeniósł do kutra pojemnik z imploziwum. Zachowywał się tak, jakby był przekonany o konieczności wysadzenia „Polusa” w powietrze. Był na to niejako skazany, chociaż Sally wcale nie była o tym przekonana. Podejrzewała, że Pawłyszowi do otwartego buntu potrzebna jest jedynie szczypta katalizatora — jej przychylność. Sama jednak jeszcze nie wiedziała, czy mu tę odrobinę przychylności okaże.
A na statku straciła głowę. Zdarzało się jej bywać na wielu wyprawach, widziała, jak giną ludzie, znała potęgę wściekłego żywiołu i znikomość człowieka w porównaniu z tym żywiołem. Wiedziała, że statek jest martwy i to od bardzo dawna. Wiedziała, ale nie wierzyła. Dla niej statek był ciężko chory, leżał w szoku, ale życie pozostawiło na nim tak wyraźne ślady, że zniweczyć ich nie zdołał nawet wieloletni mróz tutejszych gór.
Pomogła Pawłyszowi przenieść na pokład pojemnik z materiałem wybuchowym, ale westchnęła z ulgą, kiedy biolog, zamiast w myśl instrukcji rozmieścić ładunki na całym statku, porzucił pojemnik przy wejściu.
Obeszli bez obciążenia cały statek. Zajrzeli do sterówki, do hibernatorni, a potem Pawłysz zaprowadził Sally do kabiny numer 44, w której stała kołyska. Urządzając tę wycieczkę. Pawłysz nie usiłował przeciągać Sally na swoją stronę. Co innego było mu w głowie. Sally widziała, że jej towarzysz wciąż czegoś szuka, czujny jak pies myśliwski.
Badał w ostrym strumieniu reflektora podłogę przy wejściu, potem długo przyglądał się pokiereszowanym, otwartym puszkom i rozdartym torebkom w zrujnowanym magazynie, zszedł do „garażu”, w którym stał uszkodzony kuter planetarny i wślizgnął się do jego kabiny, gdzie spędził kilka minut. Sally nie wytrzymała i zapytała:
— Sława, znalazłeś tam coś?
— Już idę.
Potem znów skierowali się ku otwartemu włazowi.
Tylko szczyty gór wznosiły się nad szarą oponą chmur, pokrywającą szczelnie wszystkie doliny i przepaście. Opona drgała, poruszała się, przesuwała się na zachód, jakby jakiś kapryśny gigant ciągnął ją w tamtą stronę. Sally wyobraziła sobie, jaka zawierucha musi panować pod warstwą chmur i aż się wzdrygnęła. Ale tutaj wiatr wiał równo i spokojnie, więc Pawłysz odrzucił przyłbicę hełmu. Sally poszła za jego przykładem i natychmiast mroźne powietrze wdarło się jej do płuc. Nawet w oczy zrobiło się jej zimno, ale kasku nie zamknęła. Powietrze, choć mocno rozrzedzone, niosło czystość i świeżość, za którą płuca tak bardzo się stęskniły.
Pawłysz odpiął od pasa płaskie matowe pudełko przyrządu, którego Sally przedtem nie widziała.
— Wziąłem bioindykator — powiedział. — Przeszukamy dolinę. — Z jakiegoś względu był pewien, że Sally chętnie będzie mu towarzyszyć.
— A… rozkaz? — Sally chciała powiedzieć „wybuch”, ale to słowo nie przeszło jej przez gardło.
— A jak ty uważasz?
— Uważam, że nie ma co się z tym spieszyć — odparła.
— Niczego nie będę wysadzał — powiedział Pawłysz z miną dzieciaka, który za nic nie odda schwytanego właśnie chrabąszcza. Sally jeszcze raz przekonała się, jaki wciąż z niego malec. I uśmiechnęła się.
— Co cię tak śmieszy? — zdziwił się Pawłysz.
— Nie, nic… Zdajesz sobie naturalnie sprawę z tego, że Klaudia, chociażby z szacunku do samej siebie, zamelduje o niewykonaniu rozkazu.
— Jej też nie pozwolę niczego tu zniszczyć!
— Nie o to chodzi. Ona zamknie przed tobą Kosmos.
— Wiem, wiem! — Pawłysz wyprostował się gwałtownie. Przyrząd matowo połyskiwał mu w ręku.
— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Jesteś gotów zrezygnować z Kosmosu?
— Sally, kochanie, nie gadaj głupstw. Rzecz nie w rezygnacji lub w zgodzie. Co ty byś na moim miejscu zrobiła?
— Wymigujesz się!
— Tu stoi pojemnik. Działaj!
— Zrobiłabym to samo, co ty.
— Wobec tego uziemią nas razem. Resztę swoich dni spędzimy w domu. Nic strasznego.
— Jesteś głupi i dlatego cię kocham — powiedziała Sally. Pawłysz zszedł po trapie, który przywieźli ze sobą. Śnieg pod włazem był zdeptany, ale wiatr szybko zawiewał ich ślady.
— Zamknij hełm, bo się przeziębisz — krzyknął z dołu.
Sally zeskoczyła i z wysokości trzech metrów zapadła się po pas w śnieg. Ledwie się z niego wygrzebała.
Było jej wesoło, bo wiedziała, czego ma się trzymać. Była pewna, że podjęli właściwą decyzję.
— Jeśli oni opuścili statek — powiedział Pawłysz, trzymając bioindykator w wyciągniętym ręku — czego jestem prawie pewien, to musieli próbować wydostać się z gór w dolinę, do lasu. Zimą było to zadanie niewykonalne, ale oni nie mieli innego wyjścia. Jeśli mam rację, to któregoś z nich znajdziemy Pod śniegiem.
Wesoły nastrój Sally natychmiast się ulotnił.
— Nie trzeba — powiedziała błagalnie.
Jednak Pawłysz już zataczał bioindykatorem krąg, uważnie patrząc na strzałkę. Zupełnie jakby jej nie słyszał.
— Potem — powiedziała Sally — nie dzisiaj. Zostaw ich w spokoju.
— Nie rozumiesz — odezwał się Pawłysz. — Muszę wiedzieć, w którą stronę poszli.
— Dlaczego?
Pawłysz zauważył, że strzałka drgnęła i wolno ruszył po śnieżnej skorupie w tę stronę. Sally szła obok niego.
— Bo jednak mogli się stąd wydostać…
— Nie bądź naiwny. To niemożliwe!
— Sally, kochanie, przenosisz na innych ludzi swoje własne emocje. Tobie ta planeta wydaje się śmiercionośna. Jesteś przekonana, że bez skafandra nie da się na niej przeżyć nawet minuty. Myślisz tak, ponieważ mieszkasz w komfortowym pomieszczeniu, oddychasz sterylizowanym powietrzem, pijesz wyjałowioną wodę. Wyobraź sobie jednak, że nie masz wyjścia. Albo śmierć, albo adaptacja.
— Lepsza w takim wypadku byłaby śmierć — powiedziała Sally z przekonaniem.
– Śmierć nigdy nie jest lepsza. — Strzałka drgnęła i przesunęła się w lewo.
— To zupełnie jak zabawa w zimno-ciepło — powiedziała nagle Sally.
— Ten aparacik niestety ma bardzo niewielki zasięg — odparł Pawłysz. — Zresztą został umyślnie tak skonstruowany, żeby nie zacierać obrazu przy mnogości obiektów. Wiesz, bioindykator wymyślili alpiniści, ratownicy. Początkowo dzięki niemu odnajdowano ludzi zasypanych przez lawiny… Tutaj!
Pawłysz zatrzymał się przed łagodnym wzniesieniem.
— Potrzymaj — oddał bioindykator Sally, a sam zaczął rozgrzebywać rękawicami śnieg. Sally odwróciła się, bo nie chciała zobaczyć tego, co się za chwilę ukaże.
— Dziwne — powiedział Pawłysz. W jego głosie brzmiało tylko zdziwienie, nic więcej, więc Sally się odwróciła.
Pod śniegiem zobaczyła żółtawą sierść. Leżało tam jakieś wielkie zwierzę, coś w rodzaju białego niedźwiedzia.
— Kiedy tu ponownie wrócimy — powiedział Pawłysz — odkopiemy go do reszty.
— Po co?
— Z dwóch oczywistych powodów, mój aniele — odparł Pawłysz. — Po pierwsze jest to zwierzę nieznane nauce, a po wtóre muszę się dowiedzieć, w jaki sposób zginęło. Jednak potrzebna będzie łopata.
Po rozszerzającej się spirali krążyli wokół statku, coraz bardziej się od niego oddalając. Sally zmęczyła się, bo skorupa na śniegu nie wszędzie utrzymywała ich ciężar, a wiatr dął tak, że czasami trudno było zrobić trzy kroki.
Przez dwie godziny niczego nie znaleźli. Wreszcie Pawłysz stanął, popatrzył na Sally i zapytał:
— Zmęczyłaś się?
— Tak.
— Przepraszam, zagalopowałem się — uśmiechnął się przepraszająco.
— Wcale się na ciebie nie gniewam.
— Wracajmy na stację. Po obiedzie wrócę tu i będę dalej szukał.
— Dlaczego sądzisz, że ktoś mógł przeżyć?
— Na statku nie ma żadnych zwłok poza tymi, które zostały umieszczone w hibernatorni.
— Ale jeśli nawet zdołali się wydostać, to zginęli w górach.
— A jeśli dotarli mimo trudności do lasu?
— Przecież wiesz, czym jest tutejszy las.
— Wiem, ale stosunkowo niedawno ktoś był na statku. Widziałaś, jak wyglądał magazyn?
— To nie byli ludzie.
— Ci nieludzie wspięli się do włazu, otworzyli go, dotarli korytarzem do magazynu, a wychodząc zamknęli właz za sobą?
— To tylko twoje przypuszczenia.
— Wystarczająco jednak poważne, aby rzucić wszystko inne i szukać!
Podeszli do kutra.
— Klaudia pewnie okropnie się o nas niepokoi. Zapomnieliśmy o niej.
— Nic strasznego się nie stało — powiedział lekceważąco Pawłysz. Sally wywołała stację. Klaudia nie odpowiadała.
Pawłysz zahermetyzował właz kutra i przeszedł na miejsce pilota.
— Klaudia milczy — powiedziała Sally.
— Mogła po prostu odejść od nadajnika. Stacja nie jest znowu taka mała.
Kuter wystartował i po chwili „Polus” przekształcił się w czarny guziczek na białym kitlu doliny. Sally wciąż bez powodzenia wywoływała Klaudię.
Pawłysz zatoczył ciasny krąg i, nabierając prędkości nad jeziorem, zamierzał opaść pionowo przy stacji.
Pod chmurami lał deszcz i było mrocznie.
Zatrzymali się przy kopule laboratorium. Pawłysz wyłączył silniki i zabrał dużą torbę z rzeczami z „Polusa”.
— Niczego nie zostawiłaś? — zapytał. Sally pokręciła głową.
Ruszyli wprost do wejścia. Wewnątrz paliło się światło i okrągłe iluminatory stacji rzucały ciepłe błyski na szare strugi ulewy.
Stacja była zamknięta. Klaudia nie otworzyła drzwi, kiedy kuter wylądował. Sally nacisnęła guzik przy drzwiach. Słychać było, jak wewnątrz rozdźwięczał się dzwonek.
Pawłysz usiłował zajrzeć do środka, ale woda płynęła po szybie i wszystko zamazywała.
Sally wystukała kod. Drzwi do śluzy odsunęły się na bok. Weszli do środka.
— Tam dzieje się coś złego — powiedział Pawłysz. Strumienie cieczy dezynfekującej uderzyły w skafandry.
Sally wyłączyła prysznic, zerwała z głowy hełm i pierwsza wbiegła do mesy. Pawłysz zaczął ściągać skafander i w tym momencie usłyszał krzyk Sally.
Wbiegł do jasno oświetlonego pokoju i gdyby nie to jaskrawe światło, nie uwierzyłby własnym oczom.
Mesa wyglądała tak, jakby przeszedł przez nią pułk szaleńców. Ślady walki widać było wszędzie: na poprzewracanych meblach, na porozbijanych przyrządach, na ścianach, a wśród tego całego chaosu na podłodze leżała Klaudia, ściskając w bezwładnie odrzuconej ręce aneblaster.
Sally pochyliła się nad nią, przyłożyła ucho do piersi.
— Poczekaj — odsunął ją Pawłysz i uniósł powiekę Klaudii. Reagowała. — Żyje — powiedział — ale jest w głębokim szoku.
Szybko przesunął rękami wzdłuż jej ciała, wymacując ewentualne rany, ale nic poważniejszego nie znalazł.
— Ostrzeliwała się — powiedziała Sally.
Pawłysz również zauważył ślady strzałów na meblach i ścianach.
Klaudia miała pokrwawione, porozbijane ręce. Pawłysz nie mógł wiedzieć, że w napadzie szaleństwa spowodowanym ukąszeniem śnieżnej pchły kobieta walczyła z niewidzialnymi wrogami. Pomyślał, że wrogowie byli realni, że ktoś wtargnął do wnętrza stacji i omal nie zabił Klaudii.
Przeniósł ją na kanapę, potem zmontował przenośny diagnost, który niestety nie potrafił mu w niczym pomóc. Dał jedynie ogólną diagnozę głębokiej utraty przytomności i wyczerpania nerwowego, ale ani szans, ani sposobów leczenia nie potrafił określić, ponieważ z niczym podobnym nigdy się dotąd nie spotkał.
Wszystkie próby wyciągnięcia Klaudii z szoku okazały się bezskuteczne.
Czas płynął. Byli na stacji już od dwudziestu minut.
— Moim zdaniem puls jej słabnie — wyszeptała Sally.
Pawłysz zerknął na przyrządy i pokręcił głową.
— Powinnam była przeczuć! — rozpaczała Sally.
— Nic nie rozumiem — powiedział Pawłysz. — Wypisz wymaluj tajemnica zamkniętego pokoju. Drzwi były zamknięte, zamek w porządku, żadnych obcych śladów nie widzę. A jednak ktoś tu się musiał wedrzeć…
— Co my o tym świecie wiemy! — odparła z goryczą Sally.
— Odrobinę zadrapaliśmy powierzchnię tej planety i nawet nie zajrzeliśmy do jej wnętrza.
— I żeby coś takiego przydarzyło się właśnie ostrożnej do przesady Klaudii!
— Lepiej powiedz, co robić, bo ja tak dłużej nie mogę.
— Jest chyba tylko jedno wyjście — powiedział Pawłysz.
— Musimy uruchomić lądownik.
— I lecieć do radiolatarni?
— Tak, przy maksymalnej szybkości za trzy godziny będziemy na miejscu.
Radiolatarnia wisiała w otwartej przestrzeni, poza granicami pola grawitacyjnego planety, które zakłócało łączność kosmiczną.
— Chyba masz rację — zgodziła się Sally.
Z radiolatarni można było wywołać Centrum Galaktyczne, połączyć się z informacją diagnostyczną i uzyskać fachową poradę.
Przenieśli Klaudię do lądownika, a potem Pawłysz wrócił biegiem pod kopułę. Mogło się zdarzyć, że trzeba będzie lecieć na spotkanie z przelatującym w pobliżu statkiem i szybko tu nie wrócą. A może nie wrócą w ogóle.
Pawłysz włączył kamerę — miał pół minuty, podczas której Sally programowała autopilota kutra — i utrwalił obraz zniszczeń w mesie. Zdjęcia mogą pomóc w ustaleniu przyczyn dramatu. Przyczyny mogą okazać się na tyle poważne, że badania na tej planecie zostaną zakazane i przejdzie ona do kategorii światów niebezpiecznych.
Tuż przed wyjściem na zewnątrz włączył program konserwacji stacji. Teraz stacja sama rozmontuje się, zapakuje w pojemniki i przygotuje do ewentualnej ewakuacji.
Wrócił biegiem do kutra, gdzie Sally, siedząc na podłodze, ostrożnie podtrzymywała głowę Klaudii.
Wślizgnął się na fotel pilota i ostrożnie wystartował.
— Dick — zawołała Marianna. — Dick.
Pochylił się nad nią. Zbierało się na burzę i akurat zamierzał przykryć dziewczynę resztkami błony.
— Myślałem, że śpisz — powiedział.
— Nie śpię. Płynęłam… byłam daleko… Gdzie jest Kazik?
— Sam się martwię. Powinien dawno wrócić.
— Idź po niego, czuję, że zdarzyło się coś złego, rozumiesz?
— Skąd wiesz?
— Nic nie wiem, ale jest mi źle, bo przydarzyło mu się nieszczęście.
— Nie, nie mogę cię zostawić samej.
— Ze mną nic… się nie stanie. Idź.
Marianna mówiła tak, jakby odprawiała czary, jakby nie widziała ani Dicka, ani lasu — niczego. Patrzyła gdzieś w dal. W jej głosie brzmiał rozkaz.
— Nadchodzi deszcz — powiedział Dick, zastanawiając się na głos. — Ulewa szybko zmyje ślady. Jeśli mam iść, to zaraz.
— Szybciej, bo będzie za późno — powiedziała Marianna. — Może już jest za późno.
Dick usłuchał, ale najpierw przygiął pnie trzech młodych sosenek, związał je linką i umieścił tam Mariannę. To było niezbyt wygodne posłanie, które zresztą wznosiło się trochę ponad metr nad ziemię, ale przynajmniej naziemne gady nie zdołają dobrać się do Marianny. Marianna znosiła wszystko w milczeniu, tylko parę razy powtórzyła „idź”.
— Zostawię ci blaster — powiedział Dick.
— Nie trzeba, będę leżała cicho — wyszeptała z trudem Marianna.
— Tutaj spust lekko chodzi, prawie nie trzeba naciskać — upierał się Dick. — A ja mam kuszę, do niej bardziej przywykłem. Włożył blaster do ręki Marianny, która niczego już nie powiedziała.
— Lecę.
— Szybciej!
Chociaż chmury wisiały nisko, padał deszcz i było ciemno, Dick zauważał każdą złamaną gałązkę lub poruszony kamień. Ziemia była mokra, ale gdzieniegdzie dawało się dostrzec odciski stóp Kazika, który buty zgubił w jeziorze i teraz biegł na bosaka.
Nagle Dick znieruchomiał. Poczuł odór szakali. Niezbyt świeży, ale szakale tędy na pewno przechodziły.
A tutaj zatrzymywał się Kazik. Czujnie, na palcach, a więc i on wyczuł szakale, ale dla niego ich smród był o wiele bliższy.
Dick jeszcze bardziej się zaniepokoił. Jeśli szakali było więcej, Kazik powinien jak najszybciej biec do domu Ziemian, bo z samym nożem chłopak nie poradzi sobie nawet z pojedynczym szakalem.
Dick minął wąską dolinkę i zrozumiał, że szakal nie był sam. To było całe stado, przynajmniej trzy sztuki.
Wzgórek, sterta kamieni, ścierwo szakala…
No i dopadły Mowgliego.
Zapach krwi szakali. Zapach krwi Kazika.
Dick pobiegł jeszcze szybciej. Był straszny i las na jego widok kurczył się z przerażenia. Las czuł, że biegnie zwierz ogarnięty wściekłością, amokiem, w którym groźna jest nawet łagodna koza spiesząca na pomoc koźlątku.
I tak samo jak Kazik, Dick zupełnie nieoczekiwanie wypadł na polanę przed stacją.
Stacja była słabo oświetlona i wyglądała jak baśniowy zamek. Była z tego samego świata, z którego pochodził „Polus”. Ale teraz Dick nie miał czasu się nad tym zastanawiać.
Zobaczył, jak okrągły ciemny obiekt unosi się w powietrze i bezdźwięczny ruch tego ogromu sprawił, że znieruchomiał w miejscu.
Ocknął się i podbiegł do drzwi.
Powietrze było nadal ciężkie, ale deszcz niemal ustał.
Pchnął ramieniem, ale drzwi ani drgnęły.
Zajrzał do wnętrza. W środku było pusto.
— Hej! — krzyknął. — Otwórzcie!
Nikt się nie odezwał. Dick przetarł szybę.
Przez okno było widać, że wewnątrz wielkiego, jasnego pokoju musiała toczyć się walka. Wszystko tam było poprzewracane, połamane przedmioty poniewierały się na podłodze… Ślady krwi na miękkim dywanie, a obok blaster, nie taki jak jego, tylko dłuższy i większy.
Dick uderzył pięścią w drzwi. Gdzie jest Kazik?
Nagle zrozumiał: Kazika wzięli ze sobą i powieźli w górę, w niebo, gdzie mają statek. Oczywiście! Kazik był ranny, pokąsany przez szakale, więc wzięli go na statek.
Dick odetchnął z ulgą i postanowił wracać po Mariannę.
Coś jednak mu się nie zgadzało. Coś było nie tak. Zapach szakali? Tak, ale już zwietrzały. Zapach Kazika? Dick popatrzył w stronę jeziora. Zapach Kazika dobiegał stamtąd.
Popatrzył pod nogi i zobaczył jego ślady zdeptane łapami dwóch szakali. To było dziwne. Ruszył wolno po śladach i z każdym krokiem zapach Kazika i odór szakali stawał się wyraźniejszy. Dlaczego Kazik nie wszedł do domu? Przecież oni tu byli! Wznieśli się do nieba na oczach Dicka.
Kazik najwyraźniej biegł ostatkiem sił, zatrzymywał się, odgryzał — wszystko to można było odczytać z jego śladów — i rwał ile sił do wody. Dick na jego miejscu też by spróbował tak zrobić…
Kazik zdążył wbiec do wody i dotrzeć do przybrzeżnych kamieni.
Wbiegł do jeziora na jakieś dwadzieścia kroków i tam upadł. Szakale nie odważyły się wejść do wody i odeszły.
Dick zobaczył ciało Kazika zanurzone do połowy w wodzie, dopadł go w kilku susach i wziął na ręce. I w tym właśnie momencie w błysku piorunów i ogłuszającym łomocie grzmotów znów lunął deszcz.
Głowa Kazika bezsilnie opadła i Dick, niosąc go na brzeg, starał się ją podtrzymywać.
– Żyjesz? — pytał. — No powiedz, żyjesz?
Położył Kazika na brzegu i pochylił się, osłaniając go przed strugami ulewy.
— Szkoda — powiedział nagle cicho, lecz wyraźnie Kazik.
— Tak prosiłem, a ona mnie nie wpuściła.
— Co? — nie zrozumiał Dick.
— Nie chcą nas wpuścić — powiedział spokojnie Kazik.
— Boją się nas, bo jesteśmy dzicy… — i zamilkł.
Dick zrozumiał, że Kazik umarł. Porwał go na ręce i popędził pod górę. Wydawało mu się, że coś jeszcze można zrobić. Podbiegł do stacji, położył ciało Kazika na ziemi i zaczął walić pięściami w iluminator wmontowany w drzwi, chcąc wejść do środka, ale szyba tylko się lekko uginała pod jego ciosami.
— Dranie! — krzyczał Dick. — Zabiliście go! Puśćcie, nie chowajcie się po kątach!
Doskonale wiedział, że nikogo na stacji nie ma, że w domu jest pusto, ale nadal szarpał się z drzwiami.
Odwrócił się, rozejrzał rozpaczliwie dookoła, odbiegł i podniósł wielki kamień. Takiego głazu w innej sytuacji nigdy by mu się nie udało nawet unieść, teraz jednak złapał go, skoczył ku drzwiom i z całej siły rąbnął w okno.
Zarówno szyba, jak i sama kopuła obliczone były na wielkie obciążenia, ale tym razem słabym punktem okazała się metalowa rama. Uderzenie było tak gwałtowne i silne, że szyba w całości z niej wyleciała, wpadła z brzękiem do środka i podskakując potoczyła się po podłodze.
Dick dał nurka w okno, potem wciągnął do środka Kazika i spróbował go ocucić. Bez skutku.
Pobiegł do drugiego pokoju, zaczął otwierać szafy próbując znaleźć jakieś lekarstwo, ale nie wiedział, gdzie szukać, a przede wszystkim nie wiedział, jakie lekarstwo trzeba dać człowiekowi, który już umarł…
— Zabije was — powtarzał. — Dopadnę was i wszystkich pozabijam! Stacja była pusta i nie odpowiadała.
Nagle w końcu długiego korytarza Dick zauważył jakiś ruch. Dziwny metalowy przyrząd, płaska platforma nie większa od koźlątka wolno niosła błyszczącą skrzynkę. Dick rozwścieczony tym, że w pierwszej chwili się przestraszył i dlatego, że musiał na kimś wyładować gniew, z całej siły kopnął platformę, która natychmiast się zatrzymała. Złapał skrzynkę, która okazała się bardzo ciężka i rąbnął nią w platformę. Platforma przekrzywiła się i zamarła.
— Dobrze ci tak! — wrzasnął.
I zaraz przypomniał sobie o Mariannie. Marianna jest w lesie. Sama. Na nią również mogą napaść. Wyskoczył na zewnątrz i pognał przez ciemny las, chłostany ulewą.