6

Na początku lata przygotowania do wyprawy na statek uległy pewnemu zahamowaniu. Dwaj najważniejsi uczestnicy tego przedsięwzięcia — Oleg i Siergiejew — często brali się za inne roboty. Oleg nadal zajmował się balonem, ciągle w nim coś udoskonalał, niemal codziennie wznosił się nim w powietrze, najczęściej z jakimś pasażerem. Siergiejew miał głowę zaprzątniętą czymś innym. Linda wreszcie przeniosła się do niego. Żadnego ślubu nie było i uroczystości też właściwie nie, jeśli nie liczyć tego, że dorośli, których pozostało już bardzo niewielu, zebrali się w ich domu, posiedzieli, powspominali Tomasza i zmarłą żonę Siergiejewa, napili się herbaty i rozeszli, życząc Lindzie i Siergiejewowi szczęśliwego powrotu na Ziemię.

Dorosłych w osadzie pozostało bardzo niewielu i niektórzy z nich byli w bardzo złym stanie. Bardzo podupadł na zdrowiu Stary, kwękała Duża Luiza, a niewidoma Krystyna sama o sobie mówiła, że już długo nie pociągnie. Matka Olega większą część dnia spędzała w łóżku. W rezultacie warzywnikiem zajmowali się Veitkusowie i Linda, Siergiejew całe dnie spędzał w warsztacie, a najwięcej pracy przypadało młodym. Polowanie stało się wyłączną domeną Dicka, który brał ze sobą Kazika, a czasami również Piatrasa Veitkusa. To już nie były dzieciaki, tylko niemal młodzieńcy — sprawni, zwinni i szybcy. Nie chodzili już do szkoły, zresztą Stary nie mógł już dać im niczego więcej.

Jego przeszłość była dla nich przyszłością i to przyszłością bliską i realną. Teraz wszyscy wierzyli w balon i nawet skłonni byli przeceniać jego możliwości. Wydawało się, że można na nim polecieć na statek, kiedy się tylko zapragnie.

Oleg lepiej od innych rozumiał, że niezbyt można polegać na jego statku. Już nauczył się czuć balon i wiedział, z jaką łatwością, pod wpływem lada wietrzyku, gotów jest umknąć diabli wiedzą dokąd.

W swój drugi lot wziął ze sobą Kazika. To było sprawiedliwe, bo Kazik dobrowolnie zajmował się najuciążliwszymi pracami związanymi z balonem. Nieustannie nosił drewno i prasą wyciskał z niego żywicę. Stale też polował na mustangi, gdy trzeba było łatać powłokę.

Oleg zauważył po jakimś czasie, w jaki sposób przejawia się ludzki egoizm w stosunku do balonu. Może ludzie nie zdawali sobie sprawy z własnego egoizmu widocznego tylko dla postronnego obserwatora, ale… Ci, którzy mieli ochotę się przelecieć, uczciwie pomagali przy starcie, trzymali linki, zwijali i chowali pod dach opróżnioną już powłokę. Jednak po tym, kiedy już sami wznieśli się w powietrze, przestawali interesować się balonem. Większość z tych, których Oleg zabierał ze sobą, czuła się lotem rozczarowana. Był moment strachu, kiedy balon się wznosił, potem chwila zainteresowania widokiem osady z lotu ptaka i koniec. Tak było z Lindą i z Luizą, która trzy razy przepuszczała swoją kolejkę, bo bardzo się bała, ale w końcu wdrapała się do kosza i w trakcie wznoszenia tak piszczała, że przyglądające się z dołu dzieciaki omal nie pomarły ze strachu. Veitkus, będąc już w powietrzu, uważnie rozejrzał się dokoła, a potem powiedział, że trzeba będzie wybrać się za bagno, bo widzi w rozciągającej się za nim gęstwinie jabłoniowe zarośla. Stary w gondoli milczał. Milczał jakieś dwadzieścia minut, a potem powiedział: „Dziękuję, możemy lądować”.

Aggie Veitkusowa patrzyła na wioskę, a potem wytarła oczy załzawione może od wiatru, a może dlatego że dostał się jej pod powiekę jakiś paproch. I powiedziała:

— Mój Boże, co za nędza…

Matka nie chciała lecieć i dobrze. Jednak za każdym razem, kiedy Oleg przygotowywał się do lotu, wychodziła na placyk startowy i starannie sprawdzała, czy lina mocno trzyma.

Kazik z Fumiko przedłużyli linę o jakieś dwadzieścia metrów. Więcej się nie dało, bo lina zrobiła się ciężka i ciągnęła balon w dół, a w dodatku zaczynała się rwać.

Dick wzleciał jako jeden z ostatnich. Przez kilka dni po pierwszym starcie unikał Olega, gdyż uważał się za winnego. Przecież jego beztroska omal nie doprowadziła do katastrofy… Oleg sam go zapytał, czy ma ochotę polecieć i wówczas Dick się zgodził.

Tego dnia siąpił drobny deszcz, grube krople spływały z powłoki i pogarszały widzialność. Oleg widział, że Dick czuje się nieswojo, znalazł się bowiem w obcym dla siebie otoczeniu, podobnie jak na pokładzie „Polusa”. Przez cały czas tkwił w miejscu, trzymając się lin po swojej stronie kosza i lękając się obejść go dookoła. Dick wziął ze sobą w powietrze kuszę i nawet zatknął za pas blaster. Wszystko to było niepotrzebne, ale Oleg udał, że niczego nie zauważył. Nieoczekiwanie Dick powiedział:

— Latem trzeba będzie dojść do wielkiego stepu. Uważam, że on zaczyna się gdzieś tam — pokazał palcem na południe, gdzie las zlewał się z chmurami. — Tam powinno być dużo jeleni — dodał.

Oleg zrozumiał, że Dick mimo wszystko mocno stąpa po ziemi. Mylił się jednak. Dick czuł się niepewnie w lekkim, niemal przezroczystym koszu, ale, co najważniejsze, po raz pierwszy w życiu zazdrościł Olegowi.

Dopóki Oleg zajmował się rzeczami wprawdzie pożytecznymi dla wsi, ale całkiem nieistotnymi z punktu widzenia Dicka, Dickowi było wszystko jedno. Miał przecież swój las i swoje leśne zwycięstwa. I dopiero teraz, patrząc na las i widząc, jak wśród drzew przemykają szakale, jak po konarze pełznie wielonoga żmija, jak pęcznieją od wiosennych soków pnie srebrzystych sosenek, widząc to, czego nie dostrzegał mniej wprawny wzrok Olega, Dick zrozumiał, ile dodatkowych możliwości daje posiadanie balonu. Zapragnął mknąć przez powietrze ku nowym lasom, ścigać stada nieznanych zwierząt, lądować na noc w pobliżu tajemniczych rzeczek… Oleg ze zdumieniem spostrzegł, że Dick chwyta za blaster.

— Co ty robisz? — zapytał zdziwionym głosem.

— Cicho — szepnął Dick. Cienki jak nitka zielony promień sięgnął nieruchomych drzew stojących nad bagnem i w dole natychmiast eksplodował ruch. Jakieś wielkie zwierzę drgnęło w zaroślach i wytoczyło się na polanę.

— Jeszcze takiego nie widziałem — powiedział Dick, chowając blaster. — Lądujmy. Chcę zobaczyć, co zabiłem.

Z Marianną Oleg poleciał w ciepłą, bezwietrzną pogodę.

— Tu jest bardzo ładnie — powiedziała Marianna. — Nie chce się wracać, prawda?

Oleg patrzył na nią jak gościnny pan domu pokazujący miłej mu osobie całą posiadłość. Ponieważ doskonale znał zalety tej posiadłości, to wprawdzie komplementy uważał za rzecz naturalną, ale było mu przyjemnie, że właśnie Marianna potrafiła ocenić urok i piękno lotu.

— I cicho — dodała Marianna.

— Dziękuję — powiedział Oleg.

— Dlaczego? — Marianna popatrzyła na niego tak uważnie, jakby zobaczyła go po raz pierwszy w życiu. — Dlaczego mi dziękujesz?

Oleg wyciągnął rękę i dotknął jej palców leżących na krawędzi kosza. Gondola nieco się zachwiała, ale Marianna się nie zlękła.

— Bo wszystko rozumiesz — powiedział Oleg.

Marianna oderwała rękę od krawędzi kosza i wsunęła palce w jego dłoń.

To było tak naturalne, iż Oleg się nawet nie zdziwił. Kosz znów się zachybotał i Marianna zrobiła krok do przodu, żeby nie stracić równowagi. Znalazła się bardzo blisko niego i Oleg pocałował ją w policzek. Chciał pocałować w usta, ale chybił i pocałował w policzek, tuż obok kącika ust. Marianna przywarła do niego i znieruchomiała jak spłoszone zwierzątko. I już nie było niczego — ani nieba, ani balonu — unosili się tam, gdzie nie było nikogo poza nimi, gdzie było dobrze i naturalnie.

— Hej! — krzyknął z dołu Kazik. — Gdzieście się podziali?

Marianna uniosła twarz — była o głowę niższa od Olega — i uśmiechnęła się.

— Co? — nie zrozumiał Oleg.

— Dobrze byłoby tak latać codziennie — odparła i roześmiała się.

— No to będziemy — Oleg również się roześmiał. — Rano będziemy startować i unosić się aż do wieczora.

— Tylko Kazika szkoda. Może zabierać go ze sobą?

— Nie — odparł Oleg cicho, bo nagle się przestraszył, że na ziemi mogą ich usłyszeć. — Nikogo nie będziemy ze sobą zabierać.

— Hej! — krzyczał Kazik. — Lądujcie! Idzie burza.

Kazik miał zdumiewające wyczucie pogody, zupełnie jak dzikie zwierzę. Nigdy się nie mylił. Jeśli czuł, że idzie burza, to znaczyło, że trzeba się kryć.

Oleg bez pośpiechu przykręcił palnik i kiedy balon ochładzając się wolno opadał w dół, ani na moment nie wypuszczał ręki Marianny.

Zdołali wylądować w ostatniej chwili. Silne porywy wiatru tak miotały balonem, że trzeszczała gruba lina kotwiczna. Na dole poza Kazikiem nikogo nie było, ponieważ po trzecim starcie wszyscy uznali, że ściąganie balonu za linę nie ma sensu, bo i tak nigdzie nie uleci. Ale tym razem zwłoka omal nie skończyła się źle, bo balon spychany przez wiatr opadł nie na miejsce startu, lecz o całą długość liny w bok, tuż przy skrajnym domu. Tak blisko, że mało brakowało, żeby o niego zaczepił. I już w deszczu, walcząc z burzą, skakali po powłoce, żeby jak najszybciej wycisnąć z niej powietrze i przeciągnąć pod dach. Pospieszył im z pomocą Dick, potem Siergiejew.

Wszyscy przemokli, zmordowali się i wymyślali Olegowi za to, że wcześniej nie wylądował.

— Przecież krzyczałem do ciebie! — powtarzał Kazik. — Ty co, ogłuchłeś?

Oleg nie odpowiadał. Rozpierało go pragnienie, do którego przecież nie mógł się przyznać, żeby znów unieść się wysoko w górę i pędzić tam wraz ze wściekłym wiatrem.

Łowił spojrzenie Marianny. Wydawało mu się bardzo ważne, aby dziewczyna na niego patrzyła. Dwa razy mu się to udało. Spojrzała na niego uważnie, a jemu natychmiast zaczęło się wydawać, że dziewczyna tylko sobie żartowała i wcale nie czuje tego, co tak dojmująco czuł on sam.

Kiedy jednak byli już w szopie, a balon został bezpiecznie schowany, Marianna zerknęła na Dicka i Siergiejewa, którzy stali w otwartych wrotach, przeczekując ulewę, i wyszeptała:

— Jak dobrze, że lataliśmy razem, prawda?

W jej głosie również była niepewność, czy można wierzyć temu, co było. I ta niepewność bardzo Olega ucieszyła.

— To wspaniale, że lataliśmy razem — powiedział z przekonaniem.

Загрузка...