Marianna przybiegła do obozowiska zadyszona i rozgorączkowana. Wydawało się jej, że droga zajęła jej parę minut, a w rzeczywistości nie było jej ponad godzinę. Biegła wprost do namiotu i dlatego nie od razu zrozumiała, co się stało. Zobaczyła tylko, że obóz jest pusty i w pierwszej chwili nawet uniosła brzeg namiotu, sądząc, że Tomasz kryje się tam przed śniegiem, chociaż płachta namiotowa leżała płasko i nikogo pod nią nie mogło być.
Rozejrzała się zdezorientowana dokoła i zobaczyła ślad na śniegu, biegnący w dół ku skale, ślad taki, jakby ktoś ciągnął po ziemi coś ciężkiego. Od razu wyobraziła sobie coś straszliwego, że to zwierzę zostawiające beczkowate tropy, ciągnie obu mężczyzn. A winno temu było tylko ona, bo pobiegła ratować kozę i zapomniała o ludziach, o chorych ludziach w śnieżnej pustyni, czego robić nie wolno, nie wolno, nie wolno, I wszystko wyszło okropnie i głupio, bo nie dopędziła Dicka i nie znalazła kozy, tylko przestraszyła się samotności wśród dzikich skał, zlękła się, że nie znajdzie drogi powrotnej do obozowiska, zlękła się o Tomasza i Olega, którzy zostali sami i bezbronni, popędziła z powrotem, ale spóźniła się, spóźniła.
Marianna ruszyła wolniutko w dół, pociągając nosem i powtarzając płaczliwie:
— Mamusiu, mamusiuuu…
Na śniegu nie wiadomo czemu leżał postronek. Oleg się rozwiązał?
Obeszła szary głaz i zobaczyła, że na krawędzi urwiska leży związany Oleg, a Tomasza nigdzie nie ma.
— Oleg! Oleg! — krzyknęła. — Żyjesz?
Oleg nie odpowiedział. Spał. Ludzie zawsze zasypiają, kiedy kończy się atak. Był sam, ale ślad, jaki zostawiło jego ciało, ciągnął się dalej, ku urwisku i kiedy Marianna spojrzała w dół — zobaczyła, że tam, niedaleko, o jakieś pięć metrów niżej, leży Tomasz. Tomasz leżał w spokojnej, jakby nawet rozluźnionej pozie i dlatego dziewczyna nie od razu zrozumiała, że Tomasz już nie żyje. Pojęła to dopiero wtedy, kiedy pospiesznie zeszła na dół i długo tarmosiła go, starając się obudzić. Zrozumiała, że Tomasz spadł ze skały i zabił się. Oleg, który ocknął się, usłyszał dobiegający z dołu hałas i lamenty Marianny, zapytał:
— Marianna, co się stało?
Zupełnie nie pamiętał, jak zepchnął Tomasza w dół, chociaż potem, według śladów i urywkowych majaczeń Olega, zdołali sobie odtworzyć całą sytuację, zrozumieć, co się wydarzyło, i domyślić się, dlaczego umarł.
Dick wrócił do obozowiska po dalszych dwóch godzinach. Nie dopędził kozy i stracił jej trop na wielkim piarżysku. W drodze powrotnej napotkał ślady wielkiego nieznanego zwierzęcia i ruszył za nim. Postanowił ustrzelić zwierzynę, bo uznał, że kiedy przyjdzie do obozu z łupem, to będzie mógł powiedzieć, że umyślnie zostawił kozę w spokoju, żeby zrobić przyjemność Mariannie. I święcie uwierzył w to, że zrobiło mu się żal Marianny, bo nie znosił żadnych niepowodzeń.
Kiedy dowiedział się, co zaszło w obozie pod jego nieobecność, zachował się o wiele trzeźwiej i spokojniej niż pozostali. Powiedział do Olega:
— Nie gadaj głupstw. Nie jesteś przecież smarkaczem! Nikogo nie zabiłeś i niczemu nie jesteś winien. Przecież nie wiedziałeś, że spychasz Tomasza. Powinieneś mu być wdzięczny, że się starał ciebie uratować na skale. Może nic nie zdążył zrobić i pewnie tak było, ale jednak chciał cię uratować. Może nawet dobrze się stało, bo Tomasz był bardzo chory i mógł w każdej chwili umrzeć, a chciał iść na przełęcz. Trzeba by go nieść i przez to wszyscy by zginęli. Nikt nie doszedłby do przełęczy i nikt by nie wrócił.
— Chcesz uspokoić Olega — powiedziała zapłakana Marianna. Chcesz uspokoić Olega, a winni jesteśmy my oboje. Zostawiliśmy ich na pastwę losu. Gdybyśmy nie polecieli za kozą, Tomasz by żył.
— Racja — odparł Dick. — Nie powinnaś lecieć za mną. To była głupota. Kobieca głupota.
— Czyżbyś nie miał sobie nic do zarzucenia? — zapytała Marianna.
Tomasz leżał między nimi z kocem zaciągniętym na twarz i jakby uczestniczył w tej rozmowie.
— Nie wiem — powiedział Dick. — Poszedłem za kozą dlatego, że potrzebujemy mięsa. Potrzebujemy go, żeby dojść. Wszyscy go potrzebujemy. Ja najmniej, bo jestem z was najsilniejszy.
— Nie chcę więcej z nim rozmawiać — zatkała Marianna. — On jest zimny jak ten śnieg.
— Chcę być sprawiedliwy — powiedział Dick. — Lamenty i narzekania nic już nie zmienią. Tracimy czas. Południe już dawno minęło.
— Oleg jest jeszcze za słaby, żeby iść — odpowiedziała Marianna.
— Nie jest tak źle — odezwał się Oleg. — Mogę ruszać. Trzeba tylko wziąć od Tomasza mapę i licznik promieniotwórczości. Mówił mi, że jeśli coś mu się stanie, trzeba wziąć te rzeczy.
— Nie trzeba — powiedział Dick.
— Dlaczego?
— Dlatego, że wracamy — powiedział Dick spokojnie.
— Ty tak postanowiłeś? — zapytał Oleg.
— To jedyna doga ratunku. Pojutrze będziemy w lesie, a tam coś upoluję. Doprowadzę was do wioski, obiecuję.
— Nie — odparł Oleg. — Idziemy dalej.
— Głupio gadasz — powiedział Dick. — Teraz nie mamy szansy na pokonanie przełęczy.
— Mamy mapę.
— Dlaczego jej wierzysz? Mapa jest stara. Wszystko mogło się zmienić. I nikt nie wie, jak długo trzeba jeszcze iść o głodzie po tym nagim śniegu.
— Tomasz powiedział, że szliśmy bardzo szybko, że został nam jeszcze tylko dzień drogi.
— Tomasz się mylił. Chciał tam dojść i dlatego mógł nas oszukiwać.
— Tomasz nas nie oszukiwał. Powiedział, że tam jest dużo jedzenia i że będziemy uratowani.
— On chciał w to wierzyć, ale był chory i nie bardzo rozumiał, co mówi. A ja wiem dobrze. Jestem pewien, że przeżyjemy tylko wtedy, kiedy zawrócimy.
— Ja pójdę na przełęcz — powiedział Oleg. Powiedział to patrząc na ciało przykryte kocem, jakby zwracał się do Tomasza, obiecywał mu pójść i dojść.
— Ja też pójdę — powiedziała Marianna. — Czy ty tego nie rozumiesz.
— Marianna! — wykrzyknął Dick i rąbnął pięścią w kamień. — Mogę jeszcze zrozumieć Olega, któremu Stary zawrócił w głowie. Zawsze mu powtarzał, że jest mądrzejszy i lepszy od nas, że jest niezwykły. On nie mógł być lepszy od nas w wiosce i w lesie. Zawsze nam ustępował, nawet tobie. Jemu ta bajka o przełęczy i gadanina o dzikusach, którymi nie mamy prawa się stać, jest bardzo potrzebna. A ja nie czuję się dzikusem. Nie jestem głupszy od niego. Jeśli Oleg jest tak pewien swego, to niech idzie sam. A ciebie nie puszczę i zabiorę na dół.
— Idiota! — wrzasnęła Marianna. Wysłała nas wioska. Czekają na nas i bardzo liczą, że nam się uda.
– Żywi przyniesiemy więcej pożytku.
— Idziemy — powiedział Oleg i wyciągnął rękę w stronę koca, żeby wyjąć spod niego mapę i licznik. Potem powiedział wolno: — Wybacz, Tomaszu, że przeze mnie nie doszedłeś. Wybacz, że zabieram ci cenne przedmioty i — odrzucił koc. Tomasz leżał z zamkniętymi oczami, twarz mu zbielała, a wargi zapadły się. Oleg nie potrafił zmusić się do dotknięcia zimnego ciała.
— Poczekaj, ja sama — powiedziała Marianna, — Poczekaj…
Dick wstał, podszedł do skały, podniósł z ziemi manierkę, odkręcił ją i wylot resztkę koniaku na śnieg. Ostry, nieznajomy zapach zawisł w mroźnym powietrzu. Po chwili Dick zakręcił pokrywkę i przewiesił manierkę przez ramię. Nikt nie odezwał się nawet słowem. Marianna podała Olegowi złożoną we czworo mapę i licznik promieniotwórczości, a potem jeszcze nóż Tomasza.
— Nie damy rady go zakopać — powiedział Dick. — Trzeba zanieść go pod skałę i przysypać kamieniami.
— Nie! — powiedział Oleg.
Dick uniósł w zdumieniu brwi.
— A co proponujesz?
Głupio byłoby mu odpowiedzieć, że na Tomasza nie wolno rzucać kamieni. Przecież Tomaszowi to teraz całkiem obojętne — jest martwy.
Wszystko zrobił Dick. Oleg z Marianną tylko trochę mu pomogli, O niczym więcej już nie rozmawiali. Oleg i Marianna w milczeniu przygotowali się do drogi, zarzucili na plecy całkiem lekkie worki — nawet drzewa zostało najwyżej na dwa ogniska — rozdzielili na trzy części skrawki wędzonego mięsa, a potem Marianna odniosła Dickowi jego porcję. Dick bez słowa wsunął mięso do kieszeni. Potem Marianna i Oleg wstali i nie oglądając się ruszyli w górę, ku przełęczy.
Dick dopędził ich po jakichś stu metrach. Dognał, potem wyprzedził i odtąd szedł na czele. Oleg ledwie się wlókł, bo jeszcze nie przyszedł całkowicie do siebie po ataku pchlej gorączki, a Marianna kulała, gdyż rozbiła sobie nogę, kiedy wdrapywała się na urwisko, więc Dick szedł powoli, żeby nie zostawali w tyle. Przeszli najwyżej dziesięć kilometrów, może nawet mniej, kiedy ściemniło się i trzeba było zatrzymać się na nocleg.
Oleg zwalił się w śnieg i natychmiast usnął. Nie można go było dobudzić, żeby napił się wrzątku ze słodkimi korzonkami i dlatego nie widział tego, co zobaczyli Dick i Marianna. Kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, chmury rozstąpiły się nagle i na niebie pokazały się gwiazdy, których nikt z nich nigdy nie widział. Potem niebo znów się zachmurzyło, Marianna też usnęła, a Dick długo jeszcze siedział przy wygasłym ognisku z nogami w ciepłym popiele, patrzył w niebo i czekał, że może chmury znów się rozejdą. Słyszał o gwiazdach — starsi ciągle mówili o gwiazdach — ale nigdy nie przypuszczał jaka przestrzeń i majestat otwiera się przed człowiekiem, który widzi gwiazdy. Wiedział, że nigdy już nie wróci do wioski, ale był dumny z tego, że jest człowiekiem.