17

Balon wyprysnął do góry i porwany silnym wiatrem szybko poleciał w stronę lasu, nad którym zaczął się nieoczekiwanie obniżać, ale Kazik, nie pytając nikogo o zdanie, szybko podkręcił palnik i wyrównał lot.

Kazik był w swoim żywiole, bo oto leciał w swoją wymarzoną podróż. Zachowywał się tak, jakby przez całe życie nic nie robił, tylko latał balonami. Jego pewność siebie była tak oczywista, że Marianna i Dick bez najmniejszych oporów ustąpili mu pierwszeństwa w kierowaniu aerostatem, którego oboje trochę się bali.

Marianna do ostatniej chwili wpatrywała się w szarość pod nimi i wydawało się jej, że wciąż jeszcze widzi Olega, który do końca udawał odważnego i obojętnego, ukrywając swój lęk o nią i zazdrość o odlatujących. Marianna nie bała się o siebie, bo i czasu na to nie było, i obawy o siebie uważała za niepoważne i pozbawione sensu. Chciała teraz tylko jednego — jak najszybciej dolecieć na miejsce, nawet bez względu na to, czy na owym miejscu jest baza wyprawy badawczej, czy też niczego tam nie ma, i jeszcze szybciej wrócić. W istnienie bazy trudno jej było uwierzyć, podobnie jak wcześniej w istnienie statku, dopóki go nie dotknęła. Statek jednak zawsze istniał w rozmowach dorosłych i w ich pamięci, natomiast pojawienie się na planecie jakiejś wyprawy naukowej zakrawało na sen. To była jakaś nieprawdziwa wyprawa, a jej nieumiejętność odszukania osady jeszcze pogłębiała to wrażenie. Dlatego Marianna bała się jedynie, żeby nie zabłądzili, nie zalecieli zbyt daleko i wrócili, zanim Oleg pójdzie w góry do „Polusa”, bo chciała tam pójść razem z nim.

Dla Dicka baza, na poszukiwanie której lecieli, też nie była realna. W żaden sposób nie przystawała do jego wizerunku świata. Wprawdzie zeszłoroczna droga do „Polusa” nieco ten wizerunek zmieniła, ale nie zburzyła — wszak „Polus” był martwy, stanowił niejako przedłużenie zasady, a zarazem jej źródło. Dick nie wyobrażał sobie życia poza planetą, poza lasem. Swoją próżność zaspokajał walką z lasem, przez jego podbój. Nigdy nie myślał o życiu na jakiejkolwiek innej planecie, powiedzmy na Ziemi, ponieważ rosną tam inne lasy i bytują inne zwierzęta.

Tylko Kazik żył już na Ziemi. Mieszkańcy osiedla zapoznawali się z balonem w miarę tego, jak powstawał i nabierał kształtu, natomiast Kazik ujrzał go oczyma duszy znacznie wcześniej i intuicyjnie wiedział wszystko, co można wiedzieć o balonach. Już w pierwszych lotach z Olegiem poznał charakter balonu o wiele lepiej niż sam Oleg, ale niczego nie mówił, bo sam jeszcze o tym nie wiedział. Teraz w pierwszych minutach lotu, korzystając z tego, że Marianna i Dick wciąż, myślami pozostawali na ziemi, lepiej umocował worki z balastem i żywnością w ten sposób, żeby zrównoważyć gondolę, czyli — jak sam to sobie wytłumaczył — żeby balonowi było wygodniej. Traktował aerostat jak żywą istotę, której bywa ciężko, lekko, wesoło i nawet niewygodnie, starał się więc zrobić mu przyjemność.

Dick patrzył w dół, starając się wypatrzyć ścieżki i miejsca popasów, ale z góry las wyglądał zupełnie inaczej. Był obcy, jakby nie bywał w nim setki razy. Nagle rozpoznał polanę, na której przed rokiem zakłuł wielkiego niedźwiedzia, który pozostawił mu pamiątkę, trzy długie blizny na ręku. Dick zerknął na blizny, a kiedy popatrzył w dół, polana już zniknęła.

Wiatr osłabł. Kazik zwiększył płomień palnika, bo poczuł, że balon się obniża. Widoczność jeszcze bardziej się pogorszyła, nawet drzewa w dole zasnuły się mgłą.

— Lecieć niżej? — zapytał Kazik.

To były w ogóle pierwsze słowa wypowiedziane od chwili wzlotu i dlatego wydały się bardzo głośne.

— Niżej? — Dick nie od razu zrozumiał sens pytania. Przecież lot się jeszcze nie skończył! — A rzeka?

— Nie widać, dokąd lecimy — powiedział Kazik.

— Dobrze lecimy — uspokoiła go Marianna. — Niedługo będzie pierwsze bagno.

Balon drgnął i zawisł pod nagłym uderzeniem deszczu. Gondola zaczęła się kołysać. Dick wczepił się w krawędź kosza, a Marianna przykucnęła, bo wydało się jej, że burta jest bardzo niska, więc może wypaść.

— Pójdę do góry — powiedział Kazik. — Poszukamy wiatru, bo może nas zanieść z powrotem do osady.

— Nie trzeba wracać — burknął Dick. — Wyśmieją nas.

— Dick nie znosił myśli, że ktoś mógłby się z niego śmiać.

Kazik podciągnął do burty worek z piaskiem i, rozwiązawszy, wysypał część balastu na zewnątrz. Worek zostawił, bo jeszcze mógł się przydać.

Balon natychmiast ruszył w górę i widać było jak zmniejszają się, toną w mgle drzewa.

— Fajnie, prawda? Wysypałem, a on mnie posłuchał! — wykrzyknął radośnie Kazik, ale nikt mu nie odpowiedział.

Marianna i Dick bali się, bo balon był bardzo kruchy, a poza tym zachowywał się kapryśnie. Dla obojga stało się jasne, że są więźniami balonu zdanymi całkowicie na jego łaskę i niełaskę. Jak zechce, to uniesie ich w niebo albo, dla odmiany, rzuci o ziemię. W przeciwieństwie do Kazika nie czuli aerostatu i nie potrafili mu rozkazywać.

Po paru sekundach balon skrył się w chmurach i zrobiło się jeszcze nieprzyjemniej, bo w gęstej mgle coś się taiło. Coś groźnego. Może latające zwierzę, może skała, a może coś niepojętego.

— Teraz to już zupełnie nie wiem — wyznał na głos Kazik — czy lecimy do góry, czy też w ogóle nigdzie nie lecimy. Nie wiem.

— Wznieśmy się nad chmury jak z Olegiem — zaproponował Dick.

— Mamy niewiele balastu — ostrzegł Kazik. — Może jeszcze się przydać.

— To daj więcej ognia — poradziła Marianna.

— Oleg mówił, żeby go za bardzo nie rozdymać. Jeśli pęknie, polecimy w dół jak kamień — znów zaoponował Kazik.

Chłopak zdał sobie sprawę ze swojej władzy nad starszymi, zrozumiał, że niczego się nie boi, że bawi go lot w chmurach, podczas gdy oni czują się nieswojo, prawie się boją.

— Do góry! — rozkazał Dick, który wyczuł jego ukryty bunt. Kazik wzruszył wąskimi ramionami i odkręcił palnik.

Zrobiło się zimniej, kosz zawilgotniał, wielkie krople wody staczały się z powłoki i rzęsistym deszczem lały się na głowy.

Nagle zrobiło się jaśniej. Balon przeleciał przez prześwit w chmurze, wskoczył w przerwę między dwoma warstwami i popędził ku niemal czarnej, ogromnej chmurze, w której co chwila migały błyskawice.

— Ale ładnie! — krzyknął Kazik. — Jak zaraz rąbnie!…

— W dół — powiedział Dick. — Nie słyszysz, co się do ciebie mówi?

— Szkoda — Kazik z żalem przykręcił płomień. — Jeszcze nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Z dołu to całkiem co innego.

— A ja nie muszę tego oglądać — powiedziała Marianna. Balon, nie wiedzieć czemu, nie chciał opadać, tylko nadal leciał na spotkanie burzowej chmury.

Dick odepchnął Kazika i gwałtownym ruchem zakręcił palnik.

— To nie zabawka! — powiedział.

— Nie wolno całkiem gasić! — krzyknął Kazik. — Jesteście durnie!

— Zamknij się, gówniarzu!

Brutalnością maskował strach, bo nawet przed sobą nie chciał się przyznać, że może się czegoś bać.

Balon nagle trafił w wir powietrzny, zadrżał i pomknął w dół.

— Zapalaj! — krzyknął Kazik. — Przecież on zaraz ostygnie!

— Zdąży się — powiedział Dick. — Najpierw trzeba zejść w dół.

— Nie wolno tak od razu. Gdzie zapalniczka?

Zapalniczkę miał Dick, ale nie dawał jej Kazikowi, ponieważ nie wierzył, że balonowi może coś grozić na ziemi. Chciał tylko jednego — jak najszybciej uciec przed burzową chmurą.

— Popatrz, przecież on się kurczy! — Kazik pokazał w górę. Ale tylko jego oczy widziały, że powłoka flaczeje, a balon zaczyna coraz szybciej spadać.

— Masz — Dicka jednak zaniepokoiło przerażenie malca i podał mu zapalniczkę.

Zapalniczka skrzypiała, szczękała i nijak nie chciała się zapalić.

Było mokro, więc i knot zapalniczki zawilgotniał. Gdyby Kazik wiedział, że Dick całkiem zgasi palnik, to zawczasu schowałby zapalniczkę i trzymałby ją w suchym miejscu.

Dookoła znów były chmury, znów było prawie ciemno, ale grzmoty osłabły, pozostały w górze niemal nad ich głowami.

— Dobrze, że zdążyliśmy — powiedział Dick tonem usprawiedliwienia. Patrzył kątem oka, jak Kazik wciąż strzela zapalniczką.

— Daj, ja sam — dodał i wyrwał zapalniczkę z napiętych palców Kazika, ale zapalniczka i jego nie chciała słuchać. Kazik patrzył z boku na iskierki odskakujące od krzemienia. Wydawały się zimne i malutkie.

— On się robi mniejszy — powiedziała Marianna z przestrachem. Spostrzegła, że siatka oplatająca powłokę wrzyna się w nią coraz głębiej.

Dick grzał zapalniczkę w dłoniach starając się osuszyć knot. Teraz już wszyscy widzieli, że balon opada coraz szybciej.

— Może zasłonić otwór? — zapytała Marianna, ale ugryzła się w język, bo zrozumiała, że uszczelnić balonu od dołu nie mają czym.

— A twoja zapalniczka? — krzyknął nagle Kazik. — Przecież powinnaś ją mieć!

— Pewnie, że mam — odpowiedziała Marianna. — Dziwne, że o niej zapomniałam.

— Dawaj!

— Zaraz, gdzie ja ją miałam?

— W woreczku na szyi — podpowiedział Kazik. Marianna szybko rozsupłała torebkę z lekami, którą miała zawieszoną na piersi i wyjęła z niej zapalniczkę.

Kazik wyrwał ją i, odepchnąwszy Dicka, zaczął krzesać ogień.

Zapalniczka zapłonęła za trzecim razem, ale palnik nie dawał się uruchomić.

— Odkręć go! — wrzasnął Kazik do Dicka. — Przecież go zakręciłeś.

Kosz znów się zachybotał. Dick stracił równowagę i ledwie zdążył złapać się za burtę.

Kazik sam, omal nie odłamawszy regulatora, odkręcił palnik i, z rozkoszą wciągnąwszy obrzydliwy zapach paliwa, zbliżył zapalniczkę do końca rurki. Zapalniczka na szczęście nie zgasła i na palniku zajarzył się błękitnawy płomyk. Kazik natychmiast odkręcił palnik jeszcze mocniej i płomyk przemienił się w płomień.

W tym momencie wypadli z warstwy chmur.

— Mimo wszystko spadamy — powiedziała Marianna cicho. Wiatr był dość słaby, ale porywisty i balon skokami posuwał się w dół.

— Za późno — powiedział Dick. — Teraz mocno się trzymaj.

Uspokoił się. Znał las i nie mógł uwierzyć, że ten znany mu żywioł może być groźny. Nie potrafił sobie wyobrazić siły uderzenia o drzewa i ufał, że las przyjmie ich łagodnie i nie zabije.

— Worki! — krzyknęła Marianna, budząc się z odrętwienia. Chwyciła worek z piaskiem leżący u jej stóp i z trudem przerzuciła go przez burtę, sama przy tym omal nie wypadając na zewnątrz.

W tym momencie balon dotarł akurat do szczytów drzew i przez krótką chwilę można było policzyć gałęzie, a Kazik, który przypomniał sobie o balaście dopiero po okrzyku Marianny, patrzył jak zaczarowany na zbliżającą się ziemię, nie lękając się o siebie ani o innych. Szkoda mu było tylko pięknego balonu, któremu groziło nieuchronne rozerwanie na strzępy.

Szczyty drzew, takie bliskie, nagle gwałtownie odskoczyły w dół. Dick również chwycił worek. Trzeci z kolei worek ciągnął Kazik, ale nie wyrzucił go w całości jak Marianna, tylko szybko się opanowawszy wysypał sam piasek. Był dumny, że pomyślał o tym nawet w takiej chwili i powiedział:

— Worki trzeba oszczędzać!

Nikt go jednak nie słyszał. Marianna i Dick patrzyli w dół, na szczyty drzew odpływające we mgłę. Nie oderwali od nich wzroku nawet wówczas, gdy Kazik już spokojnie przykręcił palnik i uważał, aby balon dalej się nie wznosił. Nie musieli znowu przebijać chmur. Zresztą nie mieli już balastu. Utrzymywanie poziomego lotu było bardzo trudne, ponieważ burzliwy wiatr miotał balonem we wszystkie strony, zmuszając do wykonywania najdzikszych ewolucji w mglistej przestrzeni miedzy chmurami a lasem.

— No i po strachu — powiedział Dick. — Niepotrzebnie się baliście.

W koszu było trudno utrzymać się na nogach, bo po wyrzuceniu balastu gondola stała się znacznie lżejsza i majtała się we wszystkie strony. Chmura wypluła z siebie krótki szkwał i balon pomknął przed siebie, pochylając kosz, jakby chciał z niego wyrzucić ludzi. Skulili się więc na jego dnie, wczepieni w pręty i linki, przeczekując gwałtowny atak wiatru, po którym zaczęła się spokojna ulewa.

— Mamy pecha — powiedział Dick, wstając z podłogi i zaglądając przez burtę w dół. — Teraz już całkiem nie wiadomo, gdzie nas zaniosło.

— Z początku lecieliśmy dobrze — powiedział Kazik. — To znaczy zanim wznieśliśmy się do góry. Lecieliśmy dobrze prawie godzinę, a miotało nas na boki jakieś dziesięć minut.

W osadzie nie było zegarów, ale pojęcia godziny, minuty i sekundy pozostały. Kazik miał niezawodne wyczucie czasu i wszyscy mu pod tym względem wierzyli.

— To znaczy, że lecimy w dobrą stronę? — zapytała Marianna z nadzieją.

— Tak, ale nie całkiem dokładnie — odparł Kazik.

Aeronauci przemokli i przemarzli. Nie uchroniły ich przed tym nawet buty i kurtki z rybiej skóry. Jednak ziąb poczuli dopiero teraz, bo przedtem myśleli tylko o tym, żeby się nie rozbić.

— Będziemy patrzyli w dół — powiedziała Marianna. — Jesteście przecież myśliwymi.

— Musimy zobaczyć rzekę — powiedział Kazik. — A przed nią bagna.

— Jeśli jej nie przelecieliśmy już, kiedy byliśmy nad chmurami — burknął Dick.

— Nie, wiatr nie wieje tak szybko. Do rzeki jest pięć dni drogi po ziemi — zaoponował Kazik.

Balon płynął teraz w powietrzu bardzo wolno.

— Deszcz się kończy, trzeba więc wznieść się do góry — powiedział Kazik po chwili.

— Po co? — zapytał Dick.

— Popatrzymy na słońce i zorientujemy się w kierunku lotu. Tutaj nic ma cieni. W ogóle niczego nie ma.

— Lepiej zniżyć się i poszukać na ziemi — zaproponował Dick niepewnym tonem. Rozumiał, że to nie jest najlepsze wyjście, bo gdyby znaleźli się w nieznanym miejscu, to z ziemi ustalić kierunek byłoby jeszcze trudniej, ale wznosić się bardzo nie chciał.

— Jesteście głodni? — zapytała Marianna.

— Nie — odpowiedział Kazik.

Marianna jednak wyjęła z worka suchary, posmarowała je pasztetem grzybowym i chłopcy zaczęli pogryzać, spoglądając w dół w nadziei, że dostrzegą coś znajomego.

W pewnej chwili Dickowi wydało się, że rozpoznaje wzgórze sterczące między drzewami, ale Kazik powiedział, że to zupełnie inny pagórek. Czas płynął. Deszcz ciągle nie ustawał, chociaż pioruny biły daleko i niegroźnie. Minęło jeszcze jakieś półtorej godziny. Marianna dla rozgrzewki zaczęła robić przysiady, ale osiągnęła tylko tyle, że się zasapała. Dick przykucnął i starannie przetarł z wilgoci swoją kuszę. Kazik grzał ręce nad palnikiem i poradził Mariannie, żeby robiła to samo. Wszystkich bardzo zmęczyła niepewność. Wydawało się im, że odlecieli tak daleko od osady, że nigdy już nie zdołają wrócić.

Deszcz nagle ustał. Od razu zrobiło się ciszej, bo krople wody przestały bębnić w napiętą powłokę, nad którą teraz unosiła się para.

Kazik długo wpatrywał się przed siebie, a potem krzyknął:

— Patrzcie!

W nadchodzącym zmierzchu przed nimi widać było nad horyzontem jakieś jasne pasmo.

Dick popatrzył w tamtą stronę i powiedział, że to pewnie rzeka.

— A może las się kończy — powiedziała Marianna. Stała po drugiej stronie kosza i też widziała jasne pasmo na horyzoncie. To było niezrozumiałe. Wychodziło na to, że widzą dwie rzeki.

Po dalszej półgodzinie niespiesznego lotu przekonali się, że to istotnie rzeka, bo pojawił się przeciwległy ciemny brzeg. Jasna smuga po prawej stronie była bardzo szeroka i niknęła za horyzontem, a rzeka się z nią łączyła.

Dick powiedział, że to musi być inna, bardzo duża rzeka, a Kazik szepnął rozmarzony:

— Chciałbym, żeby to było morze…

— Morze? — Marianna znała to słowo, ale nie wyobrażała sobie, żeby na tej planecie również mogło być morze, i to tak niedaleko osady.

— Albo bardzo wielkie jezioro — powiedział Kazik. — Ale jednak morze byłoby lepsze. Wówczas zbudowalibyśmy statek i wypłynęli w rejs.

– Żeby tylko nas nie zaniosło nad to morze! — powiedział Dick. Ciągle patrzył przed siebie, starając się zorientować, czy jest to akurat ta rzeka, która im była potrzebna. Kiedyś, jeszcze w zeszłym roku, próbował dojść do rzeki, ale nie udało mu się do niej przedrzeć przez bagna rojące się od rozmaitych gadów. Skończyła mu się żywność, upolować niczego nie zdołał, musiał więc wracać. Pamiętał wzgórza nad rzeką, ale tutaj takich wzgórz nie było widać.

Po krótkiej kłótni aeronauci postanowili wznieść się wyżej, pod chmury i tam poszukać pomyślnego wiatru. Balon zmęczył się i wdrapywał się do góry wolno i niechętnie.

W górze wiatr istotnie był silniejszy, ale również wiał w odpowiednią stronę. W dodatku znów się rozpadało. Wszystkim to już dopiekło do żywego — leniwy balon, zimno, wilgoć. Najbardziej jednak złościło, że wiatr bawi się nimi tak blisko celu. Wystarczyło przecież przelecieć przez rzekę, gdzie już można wylądować, przenocować i wyruszyć na poszukiwanie ludzi…

Kilka wielkich ptaków, które żyją wysoko w niebie i które dlatego można zobaczyć tylko z daleka, spikowało ku balonowi i zaczęło krążyć wokół niego, głośnymi krzykami wyrażając niezadowolenie z tego, że ktoś odważył się przekroczyć granice ich królestwa.

Jeden z nich nawet wczepił się pazurami w sieć i kilkakrotnie dziobnął powłokę usianym zębami dziobem.

— Nie radziłbym ci tego robić — powiedział Dick, szybko unosząc kuszę.

Bełt przebił ptakowi pierś. Skrzydlaty napastnik wolno cofnął pazury, odpadł od powłoki i przeleciał tuż obok kosza, szybując kręgami w dół. Dick wyciągnął daleko rękę, mając nadzieję schwytać ptaka i byłby wypadł z gondoli, gdyby Marianna go nie przytrzymała.

— Szkoda — powiedział. — On ma bardzo smaczne mięso.

Strzelił do drugiego ptaka, ale spudłował.

Ptaki jeszcze przez jakiś czas ścigały balon, ale potem zniknęły w nadlatującej ścianie deszczu.

Rzekę było już dokładnie widać nawet w zapadającym zmroku. Była szeroka, ciemnoszara niczym chmury i płynęła prosto, niemal zupełnie nie wijąc się, w przeciwieństwie do strumieni, które dotychczas znali.

— Jeśli nie przelecimy na drugi brzeg — powiedział Dick — to będzie bardzo trudno się przeprawić.

Reszta milczała, wsłuchując się w ciszę, jaka zapadła nad światem. Bębnienie deszczu w powłokę jedynie tę ciszę wzmagało. I nagle przed nimi wyrosła szara ściana.

Marianna wydala zduszony krzyk, gdy jako pierwsza spostrzegła, że gigantyczna, nierówna ściana wyrasta wprost przed balonem. Poryw wiatru popchnął balon, który gwałtownie nabrał prędkości, jakby chciał zrobić ludziom na złość, zemścić się na nich za to, że zmuszali go do tak długiego lotu.

— Kazik! — krzyknęła rozpaczliwie Marianna.

Kazik również dostrzegł ścianę wypływającą z deszczu, odkręcił do oporu palnik i krzyknął:

— Wyrzucajcie wszystko. Wszystko za burtę!

Balastu już prawie nie było. Został malutki woreczek, który Dick jednym ruchem przerzucił przez krawędź kosza. Marianna uniosła worek z żywnością, ale się zawahała.

— Szybciej! — wrzasnął Kazik, a Dick wyrwał Mariannie worek i rzucił go w dół, a potem chwytał z dna kosza różne rzeczy, nie zastanawiając się, co to takiego i również je wyrzucał.

Balon na parę sekund znieruchomiał, a potem skoczył w górę.

Zastygli w przerażonym zdumieniu aeronauci patrzyli, jak szara ściana zapada się w dół.

To było drzewo, ogromne, gigantyczne drzewo. Zobaczyli odchodzący od głównego pnia konar, gruby na prawie dwadzieścia metrów i biegnący prawie poziomo. Balon przeleciał obok konaru, omal o niego nie zaczepiając. Wyżej gałęzie wyrastały coraz gęściej i balon tylko cudem się o nie nie rozbił.

Nikt nie wiedział, jak długo trwał ten lot ku górze, ale nagle zrobiło się ciemno i pień zniknął — balon wszedł w warstwę chmur.

Drzewo było tuż obok. Jeszcze się nie skończyło i wyciągało w kierunku balonu swoje szare łapska.

Nagłe zawirowanie powietrza rzuciło balon w stronę pnia.

— Trzymajcie się! — zawołał Dick, padając na dno kosza i pociągając za sobą Mariannę. Kazik upadł na nich.

Na szczęście zdążył.

Rozległ się głośny trzask, koszem szarpnęło do przodu, a potem, natknąwszy się na przeszkodę, gondola zatrzepotała jak pisklę złapane w sidła, coś huknęło nad głowami, balon zadygotał w przedśmiertnych drgawkach i nastąpiła cisza.

Dookoła nie było niczego widać.

Mocno przechylony kosz wolno się kołysał.

— No i koniec — powiedział Kazik ze smutkiem. — Nie ma już balonu.

— Najważniejsze, że przeżyliśmy! — warknął Dick. — I że nikomu nic się nie stało. To jest najważniejsze…

Загрузка...