Szesnaście lat temu Oleg miał rok z kawałkiem, a Dick niecałe dwa lata. Marianny jeszcze wtedy nie było na świecie. Nie pamiętali więc, jak wylądował tu, w górach, statek badawczy „Polus”. Ich pierwsze wspomnienia wiązały się z wioską, zwyczaje żwawych, rudych grzybów i drapieżnych lian poznali wcześniej, niż usłyszeli od starszych o tym, że są gwiazdy i istnieją inne światy. I las był dla nich o wiele bardziej zrozumiały niż opowieści o rakietach lub domach, w których może mieszkać tysiąc ludzi na raz… Prawa lasu, prawa wioski, powstałe po to, oby zachować przy życiu garstkę ludzi, proste prawa instynktu samozachowawczego ciągle usiłowały wyprzeć z pamięci Ziemię i zamiast pamięci zrodzić abstrakcyjną nadzieję, że kiedyś wreszcie ich odnajdą i ta cała mordęga się skończy. Ale jak długo można cierpieć i czekać, aż to się skończy? Dziesięć lat? Dziesięć lat już minęło. Sto lat? Sto lat znaczy, że znajdą i uratują nie ciebie, lecz twojego prawnuka, jeśli go będziesz miał i jeśli w ogóle wioska zdoła przetrwać tak długo. Nadzieja, żyjąca w starszych, dla drugiego pokolenia zupełnie nie istniała, gdyż przeszkadzała im tylko żyć w lesie. Ale tę nadzieję trzeba im było przekazać za wszelką cenę, bo nawet ze śmiercią można się pogodzić, jeśli człowiek ma świadomość przedłużenia swego rodu. Śmierć wtedy staje się ostateczna, kiedy wraz z nią ginie nie tylko sam człowiek, lecz również i to, co wiązało go z życiem.
Dlatego zarówno nauczyciel, jak i wszyscy inni starsi w miarę własnych sił starali się wykształcić w dzieciach poczucie przynależności do Ziemi, myśl o tym, że prędzej czy później izolacja się skończy. Jedynym realnym łącznikiem z tamtym światem był statek za przełęczą. Statek istniał, można było do niego dotrzeć jeśli nie w tym tysiącdniowym roku, to w następnym, kiedy dzieci dorosną na tyle, że zdołają dotrzeć do przełęczy. Zdołają, jeśli zechcą, gdyż wewnętrznie oderwały się już od Ziemi, gdyż statek jest dla nich obcy, a las — swój. To ofiarowywało im możliwość przeżycia, której pozbawieni byli starsi, lecz w ostatecznym rachunku zagrażało śmiercią wiosce — ludzkiej kolonii.
Dick, Oleg i Marianna schodzili do kotliny, zbliżali się do statku, który mimo swego realnego ogromu pozostawał dla nich świętym symbolem i legendą. Nikt z nich nawet by się nie zdziwił, gdyby przy dotknięciu statek rozsypał się w proch. Wracali do domu swych ojców, który przerażał ich tym, że zawędrował do tej mroźnej kotliny ze snów i baśni opowiadanych przy mętnym świetle kaganka w szałasie, kiedy za malutkim okienkiem z rybią skórą zamiast szyby ryczy śnieżna zamieć lub wciąż szeleści deszcz cuchnący zgnilizną.
Istnienie statku odrodziło sny i legendy, nadało im nowy sens. Starsi nigdy nie potrafili tego pojąć. Nic dziwnego, wszak dla nich za opowieścią o tym, jak nastąpiła katastrofa, jak nadszedł mróz i ciemność — stała pamięć o pustych korytarzach, w których stopniowo gaśnie światło i zaczynają wirować wdzierające się z zewnątrz kryształki lodu, o milknących silnikach awaryjnych i terkocie liczników promieniotwórczości. Dla słuchaczy — Olega i jego rówieśników — w opowieści zrozumiale były jedynie kryształki lodu, płatki śniegowe, a korytarze kojarzyły im się z gąszczem lasu lub ciemną jaskinią, bo przecież wyobraźnia karmi się tylko tym, co człowiek sam widział i słyszał.
Teraz stało się zrozumiałe, jak uciekali stąd ludzie. Nieśli dzieci i rannych, chwytali w pośpiechu te rzeczy, które wydawały się im najniezbędniejsze na początek. Nikt w tym momencie jeszcze nie myślał, że przyjdzie mu żyć w tym świecie zawsze, borykać się z nim na śmierć i życie, aby w końcu umrzeć. Gigantyczna skała i niewiarygodna potęga cywilizacji kosmicznej nawet tu dawały fałszywą pewność, że cały ten tragiczny wypadek jest w gruncie rzeczy jedynie przejściowym zakłóceniem, przypadkową awarią, która wkrótce zostanie usunięta, jak wszelkie inne zakłócenia i awarie.
To jest właśnie ten właz.
Opuszczając statek, jak mówił Stary, zamknęli go, zaś drabinę awaryjną, po której zeszli na śnieg, odstawili pod pobliski nawis skalny. To miejsce było zaznaczone na mapie, ale drabiny nie trzeba było szukać, bo śnieg stajał i drabina była dobrze widoczna. Niebieska farba złuszczyła się w niej w paru miejscach, a gdy Dick podniósł ją, na ziemi został wyraźnie odbity rysunek stojaków i szczebli.
Dick pstryknął paznokciem w drabinę.
— Lekka — powiedział. — Trzeba będzie zabrać.
Nikt mu nie odpowiedział. Marianna i Oleg stali opodal z zadartymi do góry głowami i gapili się na ogromny brzuch statku. Statek wydawał się cały i zdolny do natychmiastowego lotu. Oleg wyobraził sobie nawet, jak ten ogrom odrywa się od gruntu, wznosi się, coraz szybciej i szybciej, wzbija się w błękitne niebo i staje się czarnym krążkiem, punkcikiem w bezdennym błękicie…
Zmęczenie ustąpiło. Ciało było lekkie i posłuszne i niecierpliwa chęć, oby jak najszybciej zajrzeć do wnętrza potwora, mieszała się ze strachem, obawą przed zniknięciem na zawsze w metalowej skorupie statku.
Oleg przeniósł wzrok na pokrywę włazu awaryjnego. Ileż to razy Stary powtarzał mu: „Właz awaryjny nie jest zamknięty. Myśmy go tylko przymknęli. Wejdziesz do niego po drabince, która jest bardzo lekka i przede wszystkim zmierzysz poziom promieniotwórczości. Promieniowania już nie powinno być, bo minęło przecież szesnaście lat, ale musisz to sprawdzić. Wtedy promieniowanie było jednym z powodów, który zmusił nas do tak szybkiej ucieczki. Mróz i promieniowanie radioaktywne. Czterdzieści stopni mrozu, ogrzewanie nie działa, no i promieniotwórczość… Musieliśmy stamtąd uciekać, bo nie mogliśmy zostać. Chociaż oddalać się od statku też nie mogliśmy, bo nie wiedzieliśmy przecież, że uda się nam dotrzeć w doliny, gdzie jest las i trochę cieplej”. Dick chodził wokół statku, przewracając grotem dzidy puste skrzynki i puszki. Poniewierało się tam również wiele innych rzeczy, które ludzie wyładowali ze statku, ale musieli zostawić.
— No jak? — zapyta! Oleg. — Wchodzimy do środka?
— Idziemy — powiedział Dick, a potem podniósł drabinę i przystawił do włazu.
Wszedł po niej, wsunął w szczelinę nóż Tomasza i nacisnął. Nóż się złamał.
— Może on się zatrzasnął? — powiedziała z dołu Marianna.
— Zostaliśmy zupełnie bez noży — burkną! Dick.
— Stary mówił, że właz jest otwarty — zauważył Oleg.
— Stary wszystko zapomniał — powiedział Dick. — Czy starym w ogóle można wierzyć?
— Tomasz by wiedział, co trzeba zrobić — westchnęła Marianna i rozpłakała się.
Dick pchnął pokrywę włazu. Bez skutku. Wtedy uderzył w nią pięścią i Olegowi wydało się, że powinien rozlec się głęboki, niski dźwięk, ale żadnego dźwięku nie było. Oleg poruszając wargami, chociaż doskonale umiał czytać odcyfrował wtopione w kadłub złote litery „POLUS”.
— Zgadza się — powiedział. — „Polus”.
— Myślałeś, że znaleźliśmy inny statek? — zapytał Dick i zeskoczył z drabiny w śnieg. — Trzeba się zastanowić. W ten sposób go nie otworzymy.
Marianna dygotała.
— Dziwne — powiedziała. — Nie było zimno, a teraz mnie trzęsie.
— Jesteś głodna — wytłumaczył jej Dick. — Tam na pewno żarcia jest pod dostatkiem. W żelaznych puszkach. Tomasz mówił, że takie jedzenie się nie psuje.
Oleg wdrapał się na drobinę, wyjął z kieszeni licznik promieniotwórczości i przystawił go do wąskiej szczeliny Strzałka drgnęła, ale do czerwonej kreski nie doszła. Dużo jej jeszcze brakowało. W kotlinie było bardzo cicho, słyszał więc nie tylko rozmowę w dole, ale nawet oddech Marianny.
— Szkoda, że Tomasz nie doszedł — pociągnęła nosem Marianna. — Tak mi żal, że nie masz pojęcia.
— Pewnie, że szkoda — zgodził się Dick. — Ale on by i tak nie doszedł. I my przez niego byśmy nie doszli.
— Nie wolno tak mówić — powiedziała Marianna. — On to usłyszy i obrazi się.
— Przecież on nie żyje — odparł Dick. — A martwi nie słyszą.
— Nie wiem — powiedziała Marianna. — Może i słyszą.
Oleg nacisnął pokrywę włazu. Ani drgnęła. Jak ją pociągnąć do siebie?
— Nie wychodzi? — zapytała Marianna. Chmury zakryły słońce i od razu zrobiło się ciemniej, bardziej swojsko.
— Poczekaj! — wykrzyknął Oleg. — Dlaczego właściwie pchamy i ciągniemy pokrywę jak drzwi domu? Może drzwi statku otwierały się inaczej?
— Daj sobie spokój, złaź — powiedział Dick. — Zaraz przyniosę jakiś kamień.
— Kamieniem nie dasz rady — powiedział Oleg i zamyślił się. Jak mogą otwierać się drzwi? Do środka? Do środka już je pchaliśmy. Drzwi są trochę zagłębione w stosunku do pancerza, a więc może spróbować popchnąć je w bok? Tak normalnie nie bywa, ale jeżeli statek leci, to lepiej, żeby drzwi nie mogły się przypadkowo same otworzyć. Powiedział do Dicka: — Daj mi nóż.
Dick rzucił mu nóż, wsunął ręce pod pachy i zaczął przytupywać nogami. Zmarzł, nawet on zmarzł. Sypnął suchy śnieg. Byli sami na świecie, umierali z głodu i zimna, a statek nie chciał ich puścić do środka.
Oleg wsunął koniec ułamanego noża w szczelinę, i spróbował popchnąć pokrywę w bok. Rozległ się głośny trzask i pokrywa lekko, jakby tylko na to czekała, przesunęła się i znikła w ścianie. W porządku. Oleg nawet nie odwrócił się i nie krzyknął, żeby wszyscy widzieli, jaki to on mądry. Rozwiązał zadanie. Bardzo lubił rozwiązywać zadania. Wprawdzie to było niezbyt trudne, ale inni nie potrafili go rozwiązać. Oleg wetknął nóż za pasek i znowu wydobył licznik promieniotwórczości.
— Oj! — usłyszał głos Marianny. — Oleg otworzył!
— To dobrze — odezwał się Dick. — Właź do środka. Na co czekasz?
Licznik wskazał, że niebezpieczeństwa nie ma. Wszystko w porządku,
— Tam jest ciemno — powiedział Oleg. — Daj pochodnię.
Nawet ostatniej nocy, kiedy było bardzo zimno, nie rozpalili pochodni. Zresztą pochodnie dają mało ciepła, tyle że długo płoną.
— Tam jest ciepło? — zapytała Marianna.
— Nie — odpowiedział Oleg i pociągnął nosem. Wewnątrz statku zachował się obcy, niebezpieczny zapach. Ogarnął go lęk, ale w tej chwili zrozumiał, że teraz jest ważniejszy od Dicka, że Dick jeszcze bardziej się boi. Tymczasem Dick wyjął krzesiwo i rozpalił pochodnię, która zajęła się malutkim, prawie niewidocznym w świetle dnia płomieniem. Wdrapał się do połowy drabiny i podał pochodnię Olegowi, ale dalej nie poszedł. Oleg wziął pochodnię i wsunął ją do wnętrza statku. Przed nim była ciemność, a pod nogami zaczynała się równa, szorstka podłoga. Oleg powiedział głośno, żeby zagłuszyć strach:
— No to idę. Bierzcie pochodnie i za mną! Będę czekał na was w środku.
Podłoga uginała się trochę pod nogami jak kora żywych drzew. Oleg wiedział jednak, że podłoga jest martwa i że takich drzew na Ziemi nie ma. Wydało mu się, że ktoś się do niego podkrada. Znieruchomiał, ale za chwilę zrozumiał, że słyszy odbite od czegoś echo własnego oddechu. Zrobił jeszcze jeden krok do przodu i światło rozpalającej się pochodni oświetliło zaokrąglającą się u góry ścianę jasną i błyszczącą ścianę. Dotknął jej. Była zimna jak kamień.
Wreszcie znalazłem się w domu, pomyślał. Moim domem jest wioska, ale mam również drugi dom, który nazywa się kosmiczny statek badawczy „Polus” i który śnił mi się tysiąc razy… Śnił się zupełnie inny, niż jest naprawdę. A przecież kiedyś tu byłem. Urodziłem się tu i gdzieś w ciemnej głębi statku znajduje się pokój, w którym stała moja kołyska.
— Gdzie jesteś? — zapytał Dick. Oleg obejrzał się. Sylwetka Dicka prawie bez reszty wypełniała otwór włazu.
— Chodź tutaj, nie bój się — powiedział Oleg. — Tu nikogo nie ma.
— Gdyby był, to dawno by już zamarzł — odparł Dick bardzo głośno. Oleg podał mu swoją pochodnię, żeby tamten mógł przypalić swoją, a potem zapalić pochodnię Marianny.
Z trzema pochodniami od razu zrobiło się jaśniej, chociaż było bardzo zimno. O wiele zimniej niż na zewnątrz, bo tam było świeże powietrze, a tu martwe i zastałe. Korytarz wkrótce zakończył się drzwiami, ale Oleg już wiedział, jak je otworzyć. Marianna i Oleg zobaczyli, jak on to robi, zrozumieli, że Oleg zachowuje się o wiele pewniej niż oni. Może nie była to jeszcze prawdziwa pewność siebie gospodarza, ale w każdym razie jakieś poczucie więzi ze statkiem, który im wydawał się przerażającą, groźną i straszliwą pieczarą. Bali się go tak bardzo, że gdyby nie głód i lęk przed lodowatą pustynią, zostaliby na zewnątrz. Gdyby Tomasz dotarł z nimi do statku, wszystko wyglądałoby inaczej. Oleg nie mógłby podjąć się roli przewodnika i odkrywcy tajemnic, ale lepszy już był Oleg niż nikt.
Za drzwiami była okrągła sala. Taka ogromna, że zmieściłaby się w niej cała wioska. Mimo światła trzech pochodni jej strop krył się w ciemności.
— Hangar powiedział Oleg, powtarzając wyuczone na pamięć słowa Starego. Znajdują się tu lądowniki i inne pojazdy planetarne. Jednak przy lądowaniu wszystkie zasilacze uległy zniszczeniu.
— Pozbawiło to załogę i pasażerów statku wszelkich środków lokomocji i zmusiło ich do pieszej wędrówki przez góry — zakończyła Marianna.
Stary na lekcjach zmuszał ich do uczenia się na pamięć historii wioski, początków tej historii, żeby nie poszła w zapomnienie. „Jeśli ludzie nie mają papieru, to uczą się historii na pamięć” — powtarzał. — „Bez historii ludzie przestają być ludźmi. Dotyczy to zarówno jednostek, jak i całych społeczności”.
— Ten marsz spowodował wiele ofiar… — chciał kontynuować Dick, ale nie dokończył, zamilkł. Tu nie wolno było głośno mówić.
Przed nimi, przegradzając drogę, leżał cylinder długości około dziesięciu metrów.
— A — powiedział Oleg — to jest ten kuter, który chcieli ręcznie wyciągnąć z hangaru, ale nie zdążyli. Musieli uciekać przed promieniotwórczością.
— Jak zimno — powiedziała Marianna.
— On trzyma w sobie mróz jeszcze od zimy — powiedział Dick — Dokąd teraz? — zapytał, uznając w ten sposób zwierzchnictwo Olega.
— Tu powinny być otwarte drzwi prowadzące do przedziału silnikowego odparł Dick — Ale nie wolno tam wchodzić. Musimy odszukać schody na górę.
— Jak ty się dobrze wszystkiego nauczyłeś! — wykrzyknęła Marianna.
— Przydało się, jak widzisz.
— Tu powinno być mnóstwo różnych rzeczy — powiedział Dick. — Ale jak my je ze sobą zabierzemy?
— A może zmarli wrócili tu i chodzą dokoła? — powiedziała Marianna.
Przestań, bo dam ci w łeb — powiedział Dick.
— No jasne! — Oleg zatrzymał się gwałtownie.
— Co? Co zobaczyłeś?
— Wiem, co trzeba zrobić. Jeśli zagniemy końce drabiny do góry, to wtedy będzie można ją załadować i ciągnąć za sobą. Jak sanie, które zrobił Siergiejew.
— A ja myślałam, że zobaczyłeś nieboszczyka — powiedziała Marianna.
— Ja też o tym myślałem — mruknął Dick — ale jeszcze za wcześnie na wyginanie drabiny.
— Pierwsze drzwi — powiedział Oleg — Tam nie wolno wchodzić.
— Ja zajrzę — zdecydował Dick.
— Tam z pewnością jest promieniotwórczość ostrzegł Oleg. — Stary ciągle to powtarzał.
— Nic mi ona nie zrobi. Jestem silny — powiedział Dick.
— Promieniotwórczość jest niewidzialna. Doskonale o tym wiesz, przecież się uczyłeś. — Oleg ruszył dalej, trzymając pochodnię blisko ściany. Ściana była nierówna. Były w niej nisze i otwarte tablice z guzikami i zimno połyskującymi ekranami.
A Tomasz był inżynierem i wiedział, co znaczą te guziki i jaką siłę w sobie kryją.
— Tyle wszystkiego nabudowali — powiedział Dick, wciąż niepogodzony ze statkiem — a jednak się rozbili.
— Ale za to przylecieli z nieba — przypomniała mu Marianna.
— To są właśnie te drzwi — powiedział Oleg — Tędy dojdziemy do pomieszczeń mieszkalnych i kabiny nawigacyjnej.
Jak to zawsze brzmiało „kabina nawigacyjna”, „sterówka”… Jak zaklęcia.
I oto teraz, za chwilę, zobaczę kabinę nawigacyjną.
— Pamiętasz numer swojego pokoju? — zapytała Marianna.
— Kajuty poprawił ją Oleg. — Oczywiście, że pamiętam. Czterdzieści cztery.
— Ojciec mnie prosił, żebym zajrzała i zobaczyła, jak tam jest. Nasza miała numer sto dziesięć A ty urodziłeś się na statku? Prawda?
Oleg nie odpowiedział. Zresztą to pytanie nie wymagało odpowiedzi Dziwne było, że Marianna myśli tak samo, jak on, bo zawsze się dziwimy, kiedy ludzie, których uważamy za niezbyt mądrych, nagle zaczynają myśleć o tym samym, co i my.
Oleg odsunął drzwi i gwałtownie odskoczył.
Zapomniał, że można się tego spodziewać. Stary uprzedzał, że na statku może działać oświetlenie awaryjne, niezależnie od źródeł zasilania. Na zasadzie fluorescencji, czyli samoświecenia. Są takie farby, które potrafią wydzielać światło przez wiele lat. Takimi farbami pomalowane są korytarze i kabina nawigacyjna.
Światło płynęło zewsząd i znikąd. Było wystarczająco jasno, żeby pochodnie jakby przygasły, a ich płomień stał się niewidoczny i niepotrzebny.
— Oj! — szepnęła Marianna. — A może tu ktoś mieszka?
— Nieboszczycy — spróbował zażartować Dick.
— Dobrze, że jest światło — powiedział Oleg — bo możemy zaoszczędzić pochodnie.
— Jakby nawet cieplej — zdziwiła się Marianna.
— To tylko złudzenie — powiedział Oleg. — Ale na pewno znajdziemy tu jakieś ciepłe rzeczy i będziemy spać pod dachem.
— Nie — powiedział Dick, który został trochę z tyłu i jeszcze nie wszedł do jasnego korytarza. — Ja tu spał nie będę.
— Dlaczego?
— Będę spał na śniegu, bo tam cieplej.
Oleg rozumiał, że Dick boi się spać na statku, ale on statku się nie lękał i chciał w nim zostać. Może z początku trochę się przestraszył, ale teraz wiedział, że to jest jego dom.
— Ja też tu nie będę spała! — wykrzyknęła Marianna. — Tu mieszkają cienie tamtych ludzi. Ja się ich boję.
Prawa ściana korytarza była zrobiona z materiału tak przezroczystego, jak cienka warstwa wody. Marianna przypomniała sobie jego nazwę: szkło. Za nim były zielone rośliny z zielonymi listkami. Takich zielonych listków w lesie nie bywa.
— One nie złapią? — zapytał Oleg.
— Nie — odparła Marianna. — One zamarzły. A w dodatku na Ziemi rośliny nie gryzą, nie pamiętasz? Przecież ciocia Luiza opowiadała nam o tym.
— To nieważne — powiedział Dick, — Idziemy. Nie możemy już dłużej tak włóczyć się bez celu. Może tu wcale nie ma jedzenia? Niedługo zdechnę z głodu!
Dziwne, pomyślał Oleg, zupełnie nie chce mi się jeść. Tak dawno nie jadłem, a wcale nie jestem głodny. To nerwy.
Dziesięć kroków dalej szkło było rozbite. Marianna wyciągnęła rękę, żeby dotknąć rośliny.
— Nie wolno! — ostrzegł Dick.
— Ja wiem lepiej — powiedziała dziewczyna, ja je czuję. A te rośliny są martwe.
Musnęła gałązkę i liście rozsypały się w pył.
— Szkoda — westchnęła Marianna. — Szkoda, że nie ma nasion. Zasialibyśmy je w wiosce.
— Najważniejsze jest z prawej strony — powiedział Oleg. — Tam znajdują się magazyny. Chodźmy zobaczyć, co w nich jest.
Skręcili w prawo. Pośrodku korytarza leżał rozerwany półprzeźroczysty worek, a wokół niego poniewierało się kilka miękkich puszek. Widocznie w czasie ucieczki ze statku worek rozerwał się i nie było czasu, żeby go naprawić.