Ciągnąca się bez końca odwilż przyniosła katary, bronchity i ostre stany reumatyczne. Matka Olega leżała z zapaleniem korzonków i chłopak sam musiał odgrzewać kaszę i polewkę.
Oleg wiedział już, że lekarstwa działają na ludzi wybiórczo. Ci, którzy w nie wierzą, wracają do zdrowia, niedowiarkowie natomiast nadal chorują. Co prawda w jego przekonaniu nie odnosiło się to do prawdziwych lekarstw, które przyniósł ze statku, ale były to lekarstwa zwalczające prawdziwe choroby, na które ludzie dawniej umierali — zakażenie krwi, zapalenie płuc czy tężec. Lekarstw ze statku było mało, więc używano ich tylko w ostateczności, a żona Veitkusa przechowywała je w specjalnej skrzynce.
Matka miała całe mnóstwo rozmaitych naczynek, drewnianych pojemników, pudełek z suszonymi ziołami i innymi lekami. Chociaż Oleg był bardzo głodny, przede wszystkim zagotował wodę i zaparzył piekącą mieszaninę do nacierania. W chacie było prawie ciemno, bo na stole palił się tylko jeden kaganek. Leżąca pod skórami matka powiedziała:
— Zjedz coś, ja wytrzymam. Wytrzymałam cały dzień, to te parę minut też mnie nie uratuje. Siedziałam sama w domu i… myślałam, że przyjdziesz trochę wcześniej.
— Zaraz, mamusiu — powiedział Oleg. — Zaraz cię natrę, tylko się dobrze naparzy.
— Poczekam, a ty zjedz — odpowiedziała matka. — Teraz jesteś wszystkim potrzebny, bo od ciebie wszystko zależy. Jedz, bo bardzo źle wyglądasz. Zbladłeś, zmizerniałeś… Jedz, a ja poczekam, nic mi się nie stanie. Na zapalenie korzonków jeszcze nikt nie umarł.
Za przepierzeniem u Starego coś z hałasem upadło. Dawno już można było się rozdzielić, wybudować nową chatę albo przenieść Starego do pustego pomieszczenia naprzeciwko Veitkusów, ale przywykli mieszkać razem. Stary, Irena i Oleg nie tworzyli jednej rodziny, ale często jadali razem, a Stary z Ireną, kiedy nie było Olega, toczyli ze sobą długie rozmowy. Stary zrobił się bardzo gadatliwy i niemal bez przerwy mówił. Trudno mu było milczeć. Może właśnie dlatego zajął się szkołą. A matka nieustannie skarżyła się na los. Z dawnego życia został jej tylko lęk o Olega, obawa, żeby nie upadł, nie zachorował, nie umarł. Oleg ma już niemal dwadzieścia lat, jest dorosłym mężczyzną, całymi dniami przesiaduje z Siergiejewem w warsztacie, gdzie robią rozmaite rzeczy niezbędne mieszkańcom wioski, a ponadto nieustannie uczą się z książek, które Oleg przydźwigał z „Polusa”. Chcą tylko jednego — poznać zasady łączności, żeby można było naprawić nadajnik „Polusa” i zawiadomić Ziemię, gdzie są ludzie, którzy wyszli cało z katastrofy. Od wielu lat wieś żyła nadzieją powrotu na Ziemię, ale dawniej było to raczej marzenie, które dopiero teraz przybrało bardziej realny kształt. Matka Olega powtarzała, że skoro łączności nie zdołali nawiązać specjaliści, inżynierowie, którzy przeżyli katastrofę statku, to czego może dokonać żółtodziób wspomagany przez starego inwalidę? W rzeczywistości bała się, że Oleg będzie musiał znowu wyprawić się na przełęcz, na której leży rozbity statek. Raz udało mu się stamtąd wrócić, ale człowiekowi szczęście dopisuje właśnie tylko raz. Czy jednak lepiej tkwić do śmierci w tej cuchnącej wioszczynie pośród kałamarnic i much, o krok od lasu pełnego potworów i morderców? Nie, nie wiedziała, co jest gorsze, bo wszystko było złe.
Oleg przyniósł napar. To dobre dziecko, pomyślała Irena. Najlepsze w całej wiosce. Przez tę zimę bardzo wydoroślał, ojciec by się z takiego udanego syna cieszył.
Oleg natarł matce plecy. Zetknięcie z palącym płynem było przyjemne, bo oznaczało życie. Jej ciało wciąż jeszcze żyło i czuło, czuło twarde, ciepłe dłonie syna, wprawne i troskliwe. Jak to dobrze, że na świecie są jeszcze ręce, które potrafią sprawiać ulgę. Irena cicho rozpłakała się z niespodziewanej radości, a zza przepierzenia dobiegł głos Starego:
— Oleg, pomóc ci?
— Nie, dziękuję — odparł Oleg. — Ale proszę do nas wpaść. Już odgrzałem zupę, zjemy razem.
— Dziękuję, nie jestem głodny — odpowiedział Stary i Irena uśmiechnęła się przez łzy, ponieważ usłyszała, jak Stary zaczął zbierać się w gości. Mył swoją miskę, potem zaczął się przebierać, starannie czesać… Bardzo cenił pojęcie „chodzić w gości”, jeśli nawet oznaczało to tylko przejście do sąsiedniej izdebki za przepierzeniem.
Usiedli do stołu w trójkę. Irena poczuła się lepiej. Głównie dlatego że polepszył się jej nastrój. Wierzyła w piekący napar i dlatego napar jej pomagał. Stary przyniósł do polewki trochę suszonych orzechów, które sam zbierał i w jakiś specjalny sposób przypiekał na patelni. Z wizytą przyszedł w nowej kurtce z jednym rękawem. Oleg czasami dziwił się, że człowiek może obywać się bez jednej ręki, a Stary niemal wszystko robił tak, jakby nie był inwalidą.
— Kiedy następnym razem pójdziesz na statek — powiedział, patrząc jak Oleg nalewa z sagana polewkę — koniecznie przynieś jak najwięcej papieru. To był z twojej strony fatalny błąd, że przyniosłeś go tak mało.
— Wiem. — Oleg słyszał ten wyrzut już wiele razy.
— Dopóki w ogóle nie mieliśmy papieru — ciągnął Stary — doskonale się bez niego obywaliśmy. A potem zaczęła się papierowa rozpusta. Sam jestem temu winien, bo nawet dzieciom w szkole dawałem kartki do pisania wypracowań, ale czyż można mnie za to winić?
— Nie, nie można — powiedziała Irena. — Doskonale cię rozumiem.
— A Linda Hindt napisała cały poemat o Tomaszu — przypomniał Oleg.
— Ludzie przywykli powierzać swoje myśli papierowi i dlatego mikrofilmy i wideokasety nie zdołały go zastąpić. Na Ziemi mam całkiem niezłą bibliotekę złożoną z prawdziwych książek, co nikogo nie dziwi. Musisz przynieść papier, koniecznie. Potęga białej kartki, na której człowiek chce wyrazić przepełniające go myśli lub uczucia jest wręcz nieprawdopodobna… Zresztą i dzieci będą się zupełnie inaczej uczyły.
— Do lata mamy jeszcze kawał czasu — powiedziała matka, która siedziała sztywno wyprostowana, starając się nie zmienić pozy, by nie dopadł jej ból. — Dziwi mnie, że wy, ludzie dorośli biegacie teraz wszyscy do Olega i prosicie: przynieś to, nie zapomnij przynieść tamtego…
— Gdybym zdołał dojść do statku — odparł Stary — wiedziałbym lepiej od Olega, co należy wziąć. Mam doświadczenie.
— A ja intuicję — powiedział Oleg leniwie. Od gorącej polewki zaczął morzyć go sen. Był bardzo zmęczony, bo przez cały dzień kończył z Siergiejewem metalowe części młyna, który z nastaniem ciepła zamierzali ustawić na strumieniu. Przez ten młyn zaniedbał studiowanie elektroniki i tylko późnym wieczorem czytywał po jednym paragrafie z podręcznika, który rano przed pracą zdawał Siergiejewowi. — Następnym razem przytaszczymy całą kupę wszelkiego dobra. Nie myślałem, że wszystko tak szybko zniknie…
— Nic nie zniknęło, tylko zostało zużyte na potrzeby osiedla — powiedział Stary.
— Niemal połowa trafiła do Veitkusowej i Siergiejewa — powiedziała matka takim tonem, że nie sposób było zrozumieć, czy cieszy się z tego, czy potępia zachłanność wymienionych osób.
— Nic dziwnego — powiedział Oleg. — Siergiejew ma warsztat, a ona wszystkich leczy…
— Nawet swój mikroskop jej oddałem. No, powiedzmy pożyczyłem — powiedział Stary, dumny ze swego poświęcenia.
W osiedlu w zasadzie wszystko było wspólne, bo inaczej nie dałoby się przeżyć. Jednak były również rzeczy osobiste, dość dużo rzeczy osobistych. Marianna miała lusterko, Stary mikroskop, matka „Annę Kareninę”, nie mówiąc już o ubraniach czy naczyniach kuchennych. Zresztą ten margines własności prywatnej prowadził czasem do nieprzyjemnych zadrażnień. Na przykład lusterko miała tylko Marianna. To okrągłe kieszonkowe lusterko znalazł na statku Oleg, a potem, już w drodze powrotnej, podarował Mariannie. Lustro wywarło ogromny wpływ na życie osiedla. Przedtem ludzie nie widzieli siebie. Innych widzieli, a siebie nie, chyba że w błonie okiennej lub w kałuży. A lusterko powiedziało im prawdę. Przeważnie smutną. Dorośli przecież pamiętali się z czasów, kiedy było mnóstwo luster, a teraz zobaczyli, jak bardzo się zmienili, postarzeli i zbrzydli. Młodzi natomiast nigdy przedtem nie widzieli swoich twarzy i teraz musieli przyzwyczajać się do nieznanego, określić swój stosunek do samych siebie. Marianna na przykład opinię o sobie zmieniła na gorszą. Kiedy zobaczyła w lusterku spierzchniętą twarzyczkę z wystającymi kośćmi policzkowymi, ostrym podbródkiem, popękanymi wargami, policzkami w niebieskich cętkach od ukłuć dmuchawca, ujrzała dwie blizny na szyi — zrozumiała, że jest potwornie brzydka i że nigdy nikomu nie zdoła się spodobać. Nie dostrzegła nawet swoich wielkich szarych oczu, długich czarnych rzęs czy bujnych, lśniących włosów przystrzyżonych krótko i niezbyt równo. A taka Liza, na odwrót, wręcz zakochała się w swoim odbiciu. Uznała, że jest bardzo ładna — niemal tak piękna, jak Anna Karenina. Zapuściła warkocz, a potem zaczęła czernić sobie sadzą rzęsy, żeby wyglądać jeszcze ładniej. To właśnie Liza ukradła Mariannie lusterko, bo po prostu nie mogła bez niego żyć. Marianna pożyczała lusterko również innym, bo chętnych do przeglądania się w nim było wielu. Liza powiedziała jej, że lusterko gdzieś się zapodziało. Wszyscy się z tego powodu bardzo zmartwili, a po jakichś dwóch dniach niewidoma Krystyna, która mieszkała z Lizą, swoim wyostrzonym słuchem wykryła, że Liza przegląda się w lusterku.
Zaczęła bić Lizę chudymi piąstkami i płakać jak skrzywdzone dziecko, nie mogąc się pogodzić z myślą, że Liza jest taka niedobra, a potem zmusiła ją, żeby odniosła lusterko Mariannie i do wszystkiego się przyznała. Liza lusterko odniosła i powiedziała, że znalazła je w szparze za łóżkiem. Następnego dnia Krystyna siedząca w progu swojego domu zawołała przebiegającą obok Mariannę.
— Liza oddała ci lusterko?
— Dziękuję, tak.
— I powiedziała ci, że umyślnie nie chciała ci go oddać?
— Tak, powiedziała… — odparła Marianna po krótkiej pauzie. Krystyna zrozumiała, że Liza do niczego się nie przyznała, ale więcej już o tym nie było mowy.
Oleg nałożył wszystkim kaszy, którą Stary posypał orzeszkami. Potem przyniósł jeszcze słodkiego syropu, bardzo w tym roku smacznego, bo Vietkus dodawał do niego jabłek.
— Chciałbym wierzyć — powiedział Oleg — że naprawimy radiostację i nie będzie już trzeba dźwigać tutaj rozmaitych rzeczy. Jak sobie przypomnę, ile nas kosztowało dotaszczenie sań do wsi, to żyć mi się odechciewa.
— Musimy przewidzieć wszystkie warianty — odparł pouczająco Stary. — Rzecz jasna wcześniej czy później nas znajdą, ale trzeba się przygotować na najgorsze.
— Zawsze jesteśmy przygotowani na najgorsze. Zresztą już gorzej być nie może — powiedziała Irena.
— Nie bądź tego taka pewna — powiedział sucho Stary.
— Szkoda, że kutry desantowe się rozbiły — westchnął Oleg. — A łaziki przez góry nie przejdą. Sądzę jednak, że jeśli nie uda się naprawić radia, to zdołamy uruchomić jakiś kuter. Siergiejew wiele potrafi.
— Dobrze by było — powiedział starzec. — Ale to wymagałoby kilku wypraw na statek.
— Albo — zauważył Oleg — już to z Siergiejewem omawialiśmy, dwóch lub trzech ludzi zostanie na statku przez zimę.
— To wykluczone! Nigdy na to nie pozwolę! — wykrzyknęła matka.
— Oczywiście pod warunkiem, że będzie ogrzewanie i światło — uściślił Oleg.
— Zimą temperatura na przełęczy spada do minus sześćdziesięciu stopni. To jest nieziszczalne marzenie… Ja wolę zadowolić się konkretami. Wystarczy mi ryza papieru.
— Gdybyśmy mieli jakikolwiek środek lokomocji — westchnął ponownie Oleg, polewając syropem kaszę. — Chociażby malutki samolocik…
— Jesteśmy zmuszeni powtarzać ciernistą drogę ludzkości — odparł poważnym głosem Stary. — Najpierw wynajdziemy koło.
— Koło jest nam prawie niepotrzebne — powiedział Oleg. — W lesie nie ma dróg. Co innego, gdyby były przynajmniej dwa osiedla.
— Koło już mamy i mamy nawet wóz — uprzytomnił mu Stary. — Teraz kolej na maszynę parową.
— Wymyśliliśmy z Siergiejewem, jak zrobić kocioł z kleju — pochwalił się Oleg.
— Po maszynie parowej wynajdziemy… balon — uśmiechnął się Stary.
— Myślałem o balonie — odparł Oleg. — Już od dawna myślę o balonie. Dlaczego mielibyśmy go nie zrobić?
– Łudzisz się, bo nigdy nie robiłeś balonu — powiedział Stary. — Balon zdolny do uniesienia choć jednego człowieka musi być ogromny.
— Jak bardzo?
— Około trzydziestu metrów wysokości. To zresztą można dokładnie obliczyć. A poza tym balon napełnia się helem lub wodorem. Skąd je weźmiesz?
— Przecież sam pan mówił, że bracia Mont…
— Montgolfier.
— Bracia Montgolfier latali balonem napełnionym gorącym powietrzem.
Oleg podszedł do pieca i dorzucił do ognia kawałek drewna, które natychmiast zajęło się błękitnawym płomieniem.
— Mieli odpowiedni palnik. I paliwo.
— Jakie?
— W każdym razie nie drewno.
— Położę się — powiedziała matka. — Pomóż mi, synku.
Stary był szybszy. Zaprowadził matkę do łóżka i pomógł jej się położyć.
— Nad paliwem trzeba się zastanowić — powiedział Oleg, patrząc w ogień. — A palnik zrobimy.
— Poważnie mówisz?
— Zupełnie poważnie — zapewnił Starego Oleg. — Gdybyśmy dotarli na przełęcz balonem, zaoszczędzilibyśmy mnóstwo czasu i sił. Żeby tylko dolecieć. A może i powrócić. Można też zrobić dwa lub trzy balony. Jeden dla ludzi, drugi ciężarowy.
— Daj spokój z tymi bredniami! — przeraziła się matka. — Jeszcze polecisz i rozbijesz się.
— Nie bój się, Ireno — uspokoił ją Stary. — To tylko marzenia.
— Zrobimy! — powiedział Oleg.
Odwrócił się na pięcie i szybko wyszedł z chaty.
— Ubierz się! — krzyknęła za nim matka, ale nie zareagował.
Na dworze zrobiło się zimno i zaczął prószyć mokry, drobny śnieg. Śnieżne krupy tonęły w kałużach i toczyły się po śliskiej ziemi. Zerwał się wiatr dmuchający z północy, od strony gór.
Było ciemno, tylko mętnie przez zasłonę śniegu połyskiwała latarnia kołysząca się nad bramą. Jej światło padało na wilgotny grzebień Kozy, która majaczyła przy palisadzie, czekając na kawalera.
Oleg przeskoczył przez kałużę i przebiegł na skos drogę, spiesząc do chaty Siergiejewa. Przez zaciągnięte mustangową błoną okienko przebijało się słabe światełko kaganka.
Oleg zapukał i natychmiast wszedł do środka, zatrzaskując za sobą drzwi, żeby nie wypuszczać ciepła.
— Siergiejew, przepraszam, że ci przeszkadzam, ale mam pomysł — powiedział od progu.
Siergiejew siedział przy stole i pił herbatę, czyli wrzątek podbarwiony suszonymi ziołami. Naprzeciwko niego siedziała Linda Hindt, wdowa po Tomaszu. Marianna przy węższym końcu tego samego stołu przestawiała w półmroku miseczki z jakimiś swoimi wywarami.
— Siadaj — powiedział Siergiejew.
Linda również go przywitała, chociaż widzieli się tego dnia już co najmniej pięć razy. Przynosiła Siergiejewowi posiłki do warsztatu. Ostatnio często przychodziła do Siergiejewa i nikt się temu nie dziwił. Wszyscy myśleli, że przeniesie się do niego. Matka Olega dziwiła się nawet, dlaczego z tym zwlekają. Lindzie jest bardzo — ciężko bez męża, ma dwoje dzieci, a Irena najlepiej wiedziała, co znaczy kobieca samotność.
— Postanowiłem zbudować balon — wypalił Oleg.
— Po co? — zapytał Siergiejew.
Był najsilniejszym mężczyzną w osiedlu, cichym przywódcą tego malutkiego ludzkiego stada. Jeszcze wcale krzepkim i „stosunkowo kompletnym”, jak powiedziała matka. Brakowało mu tylko dwóch palców prawej ręki. Do Marianny upodabniały go tylko oczy, również jasnoszare, otoczone długimi, puszystymi rzęsami. Ale twarz Siergiejewa była kwadratowa, ciężka i brzydka. Jednak był w niej spokój sprawiający, że można mu było wierzyć. Dawniej ideałem Olega był Stary, który wszystko wiedział i był Nauczycielem, ale po powrocie z gór Oleg coraz bardziej przywiązywał się do Siergiejewa, Był nie tylko nauczycielem, lecz także mistrzem we wspólnej pracy.
— Zrobimy wielki balon i polecimy nim do statku — powiedział Oleg. — Rozumiesz?
— Nie gorączkuj się, usiądź. Marianna, zrób gościowi herbaty.
— Już piłem — powiedział Oleg i usiadł. Linda wstała, mówiąc, że na nią już czas, bo dzieci same boją się spać.
Olegowi zawsze się wydawało, że Linda ma do niego pretensję o to, że właśnie przez niego zginął w górach jej mąż. Wiele razy chciał jej powiedzieć, że jest niewinny i nic nie pamięta, bo ukąsiła go śnieżna pchła, ale ostatecznie nie odważył się podejść do kobiety, która posiwiała w ciągu jednej nocy, gdy dowiedziała się, że Tomasz zginął.
Siergiejew odprowadził wzrokiem Linde, Marianna również spoglądała w jej kierunku, a Oleg doszedł do wniosku, że Marianna nie chce, by zamiast jej matki, która umarła bardzo dawno, w jej domu mieszkała Linda, chociaż wszyscy wiedzą, że Linda jest bardzo spokojna i dobra.
— Mów dalej — przerwał rozmyślania Olega Siergiejew. — Jeśli zrobić wielki balon i zaczekać na sprzyjający wiatr, można będzie wznieść się ponad góry, a nawet dolecieć do „Polusa”. Wyobraź sobie, jaka to będzie wygoda.
— Ciekawe — powiedział Siergiejew, który nigdy nie dyskutował, zanim dokładnie nie przemyślał sprawy i nie wyrobił sobie o niej ostatecznego zdania. — Wielki balon… Gdyby zaczekać na wiatr wiejący w odwrotnym kierunku, można byłoby spróbować nim wrócić.
— I w ciągu lata pięć razy polecieć na statek. Rozumiesz, pięć razy!
Siergiejew roześmiał się dziwnym, kaszlącym śmiechem.
— Akurat pięć razy? — zapytał.
— Właśnie — Olegowi wydało się, że już znalazł sojusznika, a skoro tak, to balon już prawie jest w powietrzu.
— Czy mogę głośno myśleć? — zapytał Siergiejew. „Lepiej nie” — chciał odpowiedzieć Oleg. Zaraz wszystko runie! Siergiejew to nie Stary, który myśli uogólnieniami. Siergiejew zaraz obnaży wszystkie słabe punkty jego projektu…
— Gdybyśmy zbudowali balon zdolny do lotu — powiedział Siergiejew — byłoby to bardzo pożyteczne. Ale, po pierwsze, aerostat jest zdany na wolę wiatrów. Przypuśćmy, że wzniesiemy się w powietrze, wiatr będziemy mieli pomyślny i polecimy w stronę gór. Potem wiatr się zmienia i znosi nas w stronę szczytów pokrytych wiecznymi śniegami, gdzie nikt z nas nie był. Rozbijamy się lub lądujemy, ale potem nie możemy znaleźć drogi powrotnej. Jak rozkażemy wiatrowi, żeby zaniósł nas do właściwej doliny?
Oleg zerknął na Mariannę. Podsunęła mu kubek herbaty. Była po jego stronie. Chłopak nagle poczuł się jak na egzaminie. W zeszłym roku Stary urządzał im — jemu, Mariannie i Dickowi — uroczyste egzaminy, bo dorośli i skończyli szkołę. To były naprawdę bardzo uroczyste egzaminy. Wszyscy mieszkańcy osiedla, nawet malutkie dzieci, zebrali się pod daszkiem przy kalendarzowych słupach. Stary zadawał pytania, a pozostali członkowie komisji — Veitkus i Duża Luiza — dorzucali własne pytania. Olegowi, nie wiedzieć czemu, dostały się pytania o wiele trudniejsze niż Mariannie i Dickowi, miał do Starego trochę żalu o tę niesprawiedliwość i dopiero znacznie później zrozumiał, że to właśnie było sprawiedliwe, bo Stary przygotował dla każdego z egzaminowanych pytania, na które ów mógł odpowiedzieć. Tak samo czuł się teraz. Sprężył się jak na polowaniu, myślał precyzyjnie i jasno.
— Jeśli wiatr się zmieni — odpowiedział szybko — to balon trzeba zaopatrzyć w urządzenie do szybkiego lądowania. Wtedy nie zdąży go znieść w niewłaściwą stronę. Po prostu wylądujemy w pół drogi i dalej pójdziemy pieszo lub zaczekamy na sprzyjający wiatr.
— Brzmi to rozsądnie — mruknął Siergiejew — pod warunkiem, że przyjdzie lądować na równym miejscu, a nie pad skałami.
— Najważniejsze, żebyśmy dostali się na płaskowyż — powiedział Oleg. — Dalej ostrych skał nie ma.
— Weźmiesz mnie ze sobą? — zapytała Marianna, patrząc mu prosto w oczy. Zawsze patrzyła prosto w oczy człowiekowi, z którym rozmawiała i dlatego wiele osób czuło się w jej towarzystwie nieswojo.
— Nie wiem — odparł Oleg.
— Druga strona problemu — powiedział Siergiejew — polega na tym, w jaki sposób zbudować balon. Na razie nie mam pojęcia, jak to zrobić.
— Ja też jeszcze nie wiem, ale wymyślę.
— To musi być bardzo duży balon. Gdzie my znajdziemy taką powłokę?
— A może związać razem wiele pęcherzy lotnych mustangów? — powiedziała pytająco Marianna. — Byłoby grono baloników.
— Nie — odparł jej Siergiejew. — Pęcherze pozostałyby na ziemi. Mustang napełnia je gorącym powietrzem ze swego ciała i tylko dlatego go unoszą.
— Słusznie! — wykrzyknął Oleg. — Wobec tego weźmiemy wiele pęcherzy i zszyjemy z nich duży balon.
— Nićmi?
— Nie, skleimy, mamy przecież Plujaka.
— Dobrze — zgodził się Siergiejew — przyjmijmy to jako wersję wstępną. Ale w jaki sposób umocujesz do powłoki gondolę?
— Co? — nie zrozumiał Oleg, który nigdy przedtem nic słyszał tego słowa.
— Kosz, w którym będą siedzieć ludzie.
— A jak to robili na Ziemi? — zapytał Oleg. — Pewnie można go będzie przyszyć do dolnej części balonu. Przecież powinien tam być otwór, którym wchodzi gorące powietrze.
— Nie! — ucieszył się Siergiejew. — Właśnie przypomniałem sobie obrazek z książki Juliusza Verne’a. Powłokę przykrywało się siatką, a do siatki podwieszało kosz.
— No, siatka to nie jest problem — powiedział Oleg.
— A jak będziemy ogrzewać powietrze?
— Jak bracia Montgolfier — odparł Oleg, czując, że zwycięża. — Zrobimy piecyk… Nie potrafimy zrobić głupiego piecyka?
— Może i potrafimy — uśmiechnął się Siergiejew.
W tym momencie od bramy dobiegło rozpaczliwe beczenie Kozy. Coś się stało, ale nic alarmującego, bo w razie prawdziwego niebezpieczeństwa zwierzę darłoby się trzykrotnie głośniej. Jednak na wszelki wypadek należało sprawdzić, co się dzieje. Siergiejew popatrzył wyczekująco na Olega, który powiedział:
— Pójdę zobaczyć.
— Dobrze — zgodził się Siergiejew — bo ja dzisiaj zmęczyłem. — Wpadnij do mnie jutro, to zastanowimy się nad balonem.
Oleg pożegnał się i ruszył w kierunku bramy. Marianna poszła za nim.
— Dobrze to wymyśliłeś — powiedziała.
Szli skrajem długiej kałuży. Niebo było wyjątkowo jasne i dlatego oczy szybko oswoiły się z ciemnością. Okienka chat były żółte — wszędzie płonęły kaganki. Nikt nie wyszedł z domu, chociaż Koza nadal się wydzierała. Wszyscy wiedzieli, że nic groźnego się nie dzieje.
Marianna pośliznęła się i chwyciła Olega za rękę. Miała twarde palce. Oleg popatrzył na jej profil o toczonym nosie i pełnych wargach i zaczął się zastanawiać, czy jest ładna. Matka mówi, że Marianna to brzydkie kaczątko, wieczny podlotek. Uważa, że to Liza ma kobiecy wdzięk. Może mówi tak dlatego, że Liza Olegowi zupełnie się nie podoba, a Marianna bardzo. Oleg nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego tak się dzieje, bo odczuwał to jedynie w sensie negatywnym. Na przykład wówczas, kiedy Marianna szła z Dickiem do lasu. Zapewne, chociaż nie potrafiłby tej myśli sformułować, była nie to zazdrość, lecz raczej zawiść wobec Dicka. Dlatego że Dick był wyższy, odważniejszy, silniejszy, dlatego że był znakomitym myśliwym. Oleg zazdrościł Dickowi umiejętności strzelania z kuszy i rzucania nożem, sztuki tropienia i zabijania nawet najsilniejszego zwierza, jego zimnej w swoim szaleństwie odwagi, a przede wszystkim całkowitej obojętności wobec tego, o czym marzył i co osiągnął on, Oleg. Osiągnięcia Olega były dla Dicka niedostępne, nawet nie próbował zrozumieć podręczników telekomunikacji czy logarytmów. A to było niesprawiedliwe i krzywdzące, bo niweczyło wagę wiedzy i umiejętności Olega tak dalece, że sam musiał się przekonywać o tym, iż pewnego pięknego dnia dowiedzie Dickowi swojej przewagi w wiedzy i mądrości, chociaż w istocie wolałby dowieść owej wyższości w walce z szakalem.
Czasami Oleg zaczynał tęsknić za Marianną, pragnął usłyszeć jej głos lub poczuć na sobie jej uważne spojrzenie. Jednak przez ostatnie miesiące rzadko się widywali, bo Oleg był ciągle bardzo zajęty i nie starczało mu krótkiego, mglistego dnia. Wszyscy mieszkańcy wioski byli stale zajęci, nawet dzieci, i stale zmęczeni z wyjątkiem niewidomej. Krystyny i Lizy, która nie lubiła pracować. Oleg musiał zrozumieć wszystko, co napisano o łączności w książkach, które przyniósł ze statku. Musiał tam wrócić i powiedzieć Ziemi, że tu są.
Koza biegała wzdłuż palisady i usiłowała odpędzić beczeniem siedzącego po przeciwnej stronie samotnego szakala. Dałaby sobie z nim radę, gdyby przedostał się przez ogrodzenie, była od niego dwa razy większa i silniejsza, dlatego drapieżnik tylko się oblizywał, a ona go straszyła. To był udawany pojedynek.
— Cicho bądź! — krzyknął Oleg na kozę. — Idź spać.
Marianna pognała kozę do obórki i zamknęła, a Oleg wziął kamień ze sterty, specjalnie w tym celu zgromadzonej przy wrotach i rzucił nim w szakala. Zwierz zrozumiał, że nic nie zwojuje i potruchtał do lasu. Było bardzo cicho. Śnieg sypał leniwie i bezdźwięcznie. Oleg poczuł, że jest mu zimno.
— Dobranoc — powiedział do Marianny zamykającej Kozę w obórce. — Pójdę już, bo zamarznę.
— Dobranoc — odpowiedziała smutnym głosem, Oleg jednak tego smutku nie usłyszał. Ślizgając się po zimnym błocie, pobiegł do swojej chaty tworzyć od podstaw aeronautykę.