Następnego dnia Kazik zaczął wycinać stopnie w korze drzewa. To była wyczerpująca, żmudna praca, a w dodatku Kazik i zmieniający go Dick byli głodni.
Pierwszego dnia udało im się dotrzeć do znajdującego się o dwadzieścia metrów niżej sterczącego z pnia sęka. Kazik wyciął w nim kolisty rowek, żeby można było umocować tam linkę.
Kolejny dzień przyniósł im dalsze trzydzieści metrów stopni. Chłopcy mogliby po nich zejść, ale Mariannę trzeba było ubezpieczać linką, bo była od nich znacznie słabsza. Dziewczyna prosiła, żeby ją zostawić na drzewie i schodzić bez niej, a ona tymczasem zaczeka na pomoc, ale Dick odmówił. Powiedział, że istnienie bazy nie jest wcale takie pewne, a jeśli nawet jest, to może tymczasem odlecieć. Znaczyłoby to, że Marianna musiałaby sama przeżyć na drzewie jakieś dziesięć dni lub nawet dwa tygodnie. A przez ten czas, jak mówił, mogłaby przekształcić się w szkielecik. Miał rację, więc Marianna więcej już nie nalegała. Zresztą od początku bała się, że chłopcy ulegną jej gorącym namowom, a wtedy na pewno umrze z samego strachu i samotności.
Kazik odszukał niewielki otwór w pniu, wypędził z niego jadowitą żmijkę i uzyskał w ten sposób kolejny punkt do zaczepienia linki. W ten sposób trzeba się było posuwać do samej ziemi, ale ziemia była jeszcze bardzo daleko, w odległości trzech lub czterech rzutów linki.
Czwartego dnia Dick wspiął się do szczątków balonu, pod chmury i przyniósł stamtąd jeszcze jedną linkę. Przy okazji udało mu się upolować zająca drzewnego. Zjedli go i wymęczeni przespali z dziesięć godzin. Od wylotu z osady minęła już cała wieczność, a cel ich wyprawy był niemal tak samo odległy jak pierwszego dnia.
Kiedy się wreszcie obudzili, była bardzo ładna pogoda i doskonała widoczność. Kazik, zanim zszedł na dół do swojej pracy, starannie naostrzył nóż, który zrobił się dwukrotnie węższy i pozwolił, żeby Marianna natarła mu krwawiące dłonie resztką maści. Potem poszedł na swój punkt obserwacyjny popatrzeć w tę stronę, gdzie powinna być baza. Siedział tam z pół godziny, ale nikt go nie ponaglał, bo i tak chłopak pracował najwięcej ze wszystkich. Patrzył tak długo, aż dostrzegł wznoszącą się ku chmurom lśniącą kulkę — to Pawłysz leciał łazikiem nad brzeg jeziora. Teraz wiedzieli już na pewno, w którą stronę iść.
Z drugą linką poszło Kazikowi o wiele szybciej. Tego dnia zdołał posunąć się o pięćdziesiąt metrów. Pozostały dwa dni.
Te dwa dni były bardzo długie i nudne. Marianna często chodziła na punkt obserwacyjny i czekała, aż ktoś wzniesie się nad brzegiem jeziora. Widziała, jak Pawłysz z Klaudią polecieli na przeciwległy brzeg jeziora do złotej góry. To była pierwsza podróż Klaudii po planecie. Była milcząca i napięta, ożywiła się dopiero na widok samorodków wymytych przez strumień ze złoża i grubych niczym lśniące postronki złotych żył przecinających kwarc. Pawłysz również zachwycił się tym widokiem i postanowił nawet wykuć dla Sally złotą bransoletę, ale zrezygnował z tego pomysłu, gdy okazało się, że nie ma odpowiednich narzędzi. Po powrocie Klaudia zmusiła go do przeprowadzenia szczególnie starannej dezynfekcji. Pawłysz burczał i uspokoił się dopiero po rozłożeniu na biurku kilku wspaniałych, nieregularnych samorodków. Lot w góry znów trzeba było odłożyć, a może Pawłysz podświadomie sam go odwlekał, wynajdując sobie jakieś pilne prace. Lot w góry był świętem, choinką, wokół której można było tańczyć. Ale przecież po świętach nieuchronnie następuje dzień powszedni. W dodatku w żaden sposób nie udawało mu się zostać sam na sam z Sally, bo Klaudia nie spuszczała z nich wzroku. Sally traktowała tę sytuację z humorem. Poza tym lubiła Klaudię i nie chciała jej sprawiać przykrości.
Atu jeszcze wypadły urodziny Pawłysza. Sally i Klaudia podeszły do tego z sercem i urządziły takie przyjęcie z tortem i świeczkami, że solenizant poczuł się wzruszony.
A Kazik przez te dwa dni wreszcie dotarł do miejsca, gdzie o jakieś pięćdziesiąt metrów nad ziemią orzące pień liany rozchodziły się na boki. Stamtąd można już było zejść bez pomocy liny.
Krzyknął do góry, żeby się o niego nie martwili i spełzł na ziemię. To było szczęście — mógł iść dokąd zechce. Ziemia była miękka, można się było po niej tarzać, biegać, skakać i nigdzie się nie spadnie. Kazik obiegł pień dokoła, żeby odszukać worek z jedzeniem, ale go nie znalazł. Pewnie go ktoś już ściągnął albo po prostu zagubił się w poszyciu. Przez parę dni tak odwykł od lasu, że omal nie trafił w pazury szakala i ledwie przed nim uciekł. Bardzo nie lubił ustępować pola szakalom, ale co miał zrobić, skoro z noża został jedynie ogryzek, którym nie dałoby się nawet przebić ich skóry. Potem Kazik nazbierał grzybów i zaniósł je na górę do rozwidlenia konarów.
Następnego dnia rano zaczęli schodzić w dół.
Dick przywiązywał linkę do pnia drzewa, potem Marianna chwytała ją i, opierając się nogami o płytkie stopnie, schodziła w dół. Kazik czekał na następnej stacji i ubezpieczał. Szło to bardzo wolno, bo Marianna szybko się męczyła, a odpoczynek nad przepaścią mało co dawał. Z każdym metrem ręce jej słabły, nogi coraz bardziej drżały i choć udawała zucha, chłopcy to doskonale widzieli. W dodatku nagle rozszalała się ulewa. Strugi deszczu biły po rękach i głowie, starając się zmyć ludzi z gigantycznego pnia.
Pozostały jeszcze dwa rzuty linki.
Dick z góry krzyczał, żeby Marianna zatrzymała się i nie szła dalej, ale dziewczyna nie mogła już więcej stać pod smagającymi strumieniami deszczu i ruszyła w dalszą drogę. Minęła przedostatnią stację, o jakieś czterdzieści metrów nad piramidą lian.
Kazik stojący w dole nie zdążył przygotować linki i Marianna schodziła bez niej, wyczuwając stopnie nogami i przyciskając się podrapanym brzuchem do śliskiej, nierównej kory.
Kazik starał się iść blisko niej, chociaż rozumiał, że gdy coś się stanie, to nie zdoła jej pomóc.
Marianna dotarła do miejsca, gdzie pień zaczął się rozszerzać i zrozumiała, że pod nią była już nie przepaść, lecz zbocze. Kazik odetchnął z ulgą. Osłaniając dłonią twarz przed deszczem, popatrzył w górę, skąd schodził Dick.
I w tym momencie usłyszał krótki, całkiem niegłośny krzyk i obok niego, omal nie pociągając go za sobą, przeleciała Marianna.
Właściwie nie przeleciała, ale stoczyła się po zboczu, które jednak było na tyle strome, że nie można się było na nim utrzymać. Przerażony Kazik patrzył, jak ciało dziewczyny leci w dół.
Nie pamiętał, jak sam zszedł. Chyba nawet nie trzymał się stopni, tylko czepiał się jak żuk za nierówności kory i nawet tego nie zauważał. Zsunął się w dół bardzo szybko i dobiegł do miejsca, gdzie z rozrzuconymi rękami leżała Marianna. Zaczął ją wołać, ale nie odezwała się. Poruszył ją, przyłożył ucho do piersi, ale nie usłyszał bicia serca.
I wtedy podbiegł do niego Dick, który odsunął Kazika i kazał mu trzymać nad głową Marianny kurtkę, żeby deszcz nie padał jej na twarz. Chłopakowi było zimno i deszcz boleśnie smagał go po plecach.
— Ona żyje — powiedział Dick.
Zaczął sprawdzać, czy stało się jej coś poważnego. Kiedy dotknął dziwnie wykrzywionej nogi, Marianna, nie otwierając oczu, zajęczała i wówczas zrozumieli, że noga jest złamana. Sytuacji skomplikowała się jeszcze bardziej.
Dick wyciął z pobliskiego drzewa dwa cienkie kije.
Dziewczyna była półprzytomna. Widocznie mocno się o coś uderzyła i dlatego zemdlała, ale kiedy Dick zaczął umocowywać kije do nogi kawałkiem linki, który przyniósł ze sobą, krzyknęła z bólu, rozpłakała się i przyszła do siebie. Dick nie zważał na jej płacz i zostawił ją w spokoju dopiero wówczas, kiedy noga została dokładnie usztywniona.
Potem z pomocą Kazika ostrożnie przeniósł Mariannę między gęste drzewa, gdzie pod liśćmi deszcz nie był tak dokuczliwy. Dziewczyna zupełnie już oprzytomniała z bólu, ale starała się być dzielna.
— Ale głupio wyszło — powtarzała. — Narobiłam wam kłopotu…
— Nic nie mów — poprosił ją Dick. Starał się rozpalić ognisko, a Kazika wysłał na poszukiwanie dużego pustego orzecha, żeby w nim zagotować wody.
— Nie jest źle — powiedział. — W końcu jednak zeszliśmy.
Marianna była tak zmęczona, że mimo bólu usnęła wieczorem, a Dick z Kazikiem długo jeszcze siedzieli przy ognisku i zastanawiali się, co robić dalej.
Naturalnie można było posłać Kazika z powrotem do osady, ale to było co najmniej pięć dni trudnej drogi przez bagna i gęsty las. Zresztą, zostać we dwójkę z Marianną też nie było bezpiecznie. Musiałby przecież chodzić na polowanie, po drzew o na opał, a wówczas Marianna byłaby zupełnie bezbronna. Las nie lubi bezbronnych. Jeśli nawet dać jej do obrony blaster, to i tak zawsze może się podkraść jakiś gad, którego ona po prostu nie zauważy.
— No dobra — powiedział wreszcie Dick. — Robimy sanie i ciągniemy Mariannę nad rzekę.
— Słusznie — natychmiast zgodził się Kazik. — Najważniejsze to przeprawić ją przez rzekę albo przynajmniej przeprawić któregoś z nas. Prawda? Dotrzemy do ludzi i sprowadzimy ich.
— Tak zrobimy — powiedział Dick. — Do rzeki dociągniemy ją w pół dnia, gorzej będzie z przeprawą.
– Żeby tylko nie odlecieli, żeby tylko na nas zaczekali — powiedział Kazik błagalnym tonem.
— Trzeba się przespać — powiedział Dick. — śpij, a ja posiedzę. Potem cię obudzę. Jutro dojdziemy do rzeki.
— Dojdziemy — powiedział z przekonaniem Kazik.
— Zostało nam już niewiele drogi. Krople dudniły w liście. Deszcz ustawał.