34

Dick widział, jak kuter zniża się nad stacją. W pierwszej chwili ogarnęła go radość — jednak wrócili!

Jednak zaraz potem przypomniał sobie, że musi się na nich zemścić, że musi ich zabić, bo winni są śmierci Kazika i tego, że Marianna umiera. Mogli ich uratować. Mogli zrobić wszystko, ale nie chcieli.

Nigdy przedtem nie przychodziło mu do głowy, że można zabić człowieka. Ludzi na świecie jest bardzo mało. Ludzie pomagają sobie nawzajem. Bez tego ludzie giną, bo las jest silniejszy od każdego z ludzi. Ale ci tutaj nie mogą być ludźmi.

„Jeśli wszyscy jesteście tacy, to nie chcemy waszej Ziemi, waszych białych prześcieradeł i gładkich stołów. Wiem — myślał gorączkowo. — Wróciliście tylko dlatego, że zapomnieliście zabrać swoje rzeczy. Chcecie je nam odebrać, bo jesteśmy brudni i brzydcy, bo wstyd wam pomyśleć, że pochodzimy z tej samej Ziemi. Nie jesteście nam potrzebni! Odejdźcie. Ale tych rzeczy wam nie oddam. Te rzeczy tu zostaną. Wszyscy tu się przeniesiemy i sami będziemy tu mieszkać. I nigdy nie polecimy na waszą Ziemię!”

Wściekłość na ludzi, którzy chcą odebrać osadzie bazę jak zdobycz, którą Dick ścigał przez tyle dni, stłumiła w nim rozumną pozornie myśl: skoro ludzie jednak wrócili, to trzeba ich poprosić o wyleczenie Marianny.

Zmordowany do ostateczności, wyczerpany, doprowadzony niemal do szaleństwa Dick nie mógł logicznie myśleć. Był dzikusem, wytworem lasu, szakalem broniącym swej zdobyczy przed innymi drapieżnikami… Ale w przeciwieństwie do szakali Dick miał blaster. Pawłysz zaraz po wylądowaniu pierwszy wyskoczył z kutra. Już umówili się, jak będą działać: najpierw kobiety wystrzelą wszystkie szperacze, ale skierują je nie na normalną wysokość, lecz pod chmury. Obszar do zbadania był stosunkowo niewielki. Ograniczony był od północy grzbietem górskim, pod którym leżał „Polus”, a od południa wielkim jeziorem, nad którego brzegiem stała stacja. Każde osiedle ludzkie znajdujące się na tym terenie musi zostać odnalezione w przeciągu godziny.

A w tym czasie Pawłysz, uzbroiwszy się we wzięty ze stacji aneblaster, obszuka najbliższe okolice bazy. Dzikus, którego widziała Klaudia, nie mógł odejść zbyt daleko.

Otworzywszy właz i wyskoczywszy na mokrą trawę, Pawłysz zobaczył, że małe kopuły już zostały zwinięte — stacja rozpoczęła samokonserwację. Trochę się zdziwił, bo ta praca powinna przebiegać znacznie szybciej, ale głębiej się nad tym nie zastanawiał. Nie wiedział, że przyczyną opóźnienia był Dick, który wystrzelał połowę robotów. Ale Pawłysz o tym nie myślał. Myślał tylko o tym, żeby wziąć z apteczki środki opatrunkowe, a z kuchni glukozę i czekoladę…

Nie zdążył zrobić nawet dwóch kroków — kobiety wciąż jeszcze były w kutrze — gdy zobaczył w oknie ciemną sylwetkę człowieka. Z rozpędu szedł dalej, myśląc równocześnie, że powinien coś powiedzieć, coś pięknego, godnego wielkiej chwili. „Jak to dobrze — zdążył jeszcze pomyśleć — że oni też nas szukali, a my domyśliliśmy się, że trzeba wrócić”.

I w tym momencie usłyszał niski, schrypnięty głos:

— Odejdź!

— Co? — Pawłysz nie zrozumiał i szedł dalej.

— Odejdź! — głos załamał się. — Odejdź, bo cię zabiję!

— Chwileczkę — powiedział głupio Pawłysz, zatrzymując się. Światło wewnątrz stacji było jaśniejsze niż półmrok na zewnątrz, nie widział więc twarzy mówiącego człowieka. Głowa wydawała mu się zbyt duża, ale to chyba z powodu bujnych włosów. Świadomość rejestrowała nieważne szczegóły, detale bez żadnego znaczenia. Pawłysz nie mógł zrozumieć, co się dzieje.

Gdzieś już coś podobnego widział… W dzieciństwie. Bardzo dawno temu. Tak, to była ilustracja do Robinsona Cruzoe. Włosy do pasa, odzież ze skór zwierzęcych. Dobrze jeszcze, że nie oduczyli się mówić.

— Odejdź — powtarzał Dick jak nakręcony. — Odejdź! Ponieważ sam mówił i odpowiadano mu, nie potrafił strzelić. Widział tego człowieka. Był wysoki, wyższy niż Stary, w skafandrze. Dick wiedział, co to jest skafander. Hełm był przezroczystą kulą, przez którą widać było wszystko, nawet twarz. Czystą, zwyczajną twarz. Twarz była ogolona, a ponieważ Dick nigdy jeszcze nie widział dorosłego mężczyzny bez zarostu, to nagle wydało mu się, że stoi przed nim wyrośnięty dzieciak. Przecież nawet on sam miał krótko przyciętą bródkę. Tylko Olegowi broda jeszcze nie rosła.

— Odejdź — powtarzał Dick jak zaklęcie. Już nie chciał, żeby ten człowiek odszedł, ale innych słów nie znajdował. Zupełnie otępiał, jak w napadzie silnej gorączki.

Obok wielkiego mężczyzny stały już dwie kobiety. Jedna niemal tak samo rosła jak on, a druga malutka i chuda jak Marianna. Obie miały na sobie skafandry. Na ich twarzach malowało się zdziwienie, a nawet strach. Zobaczyły blaster w ręku Dicka.

— Nie trzeba! — krzyknęła nagle malutka kobieta. — To ja jestem wszystkiemu winna! Nie zrozumiałam! Kiedy tu przybiegliście, przestraszyłam się i niczego nie zrozumiałam!

Szybkim krokiem ruszyła do stacji. Mężczyzna chciał ją powstrzymać, ale malutka kobieta wyrwała mu się. Stawiała drobne, szybkie kroczki, jakby była chora.

I wówczas Dick upuścił blaster na podłogę i cofnął się pod ścianę, gdzie na kanapie leżał martwy Kazik. Stał, opuściwszy wzdłuż ciała swoje silne ręce i czekał, co będzie dalej. Teraz już o niczym nie decydował i o nic nie musiał się martwić.

Klaudia błyskawicznymi ruchami wystukała kod otwierający drzwi wejściowe, zrzuciła hełm i rozpięła skafander. Mimo osłabienia jej ręce poruszały się precyzyjnie. Sytuacja, w której się znalazła, mimo całej swej niezwykłości stała się dla niej paragrafem instrukcji, określającym postępowanie w wypadku, gdy jakiś człowiek znajdzie się w niebezpieczeństwie i wymaga natychmiastowej pomocy. Nie na darmo spędziła wiele lat na wyprawach zwiadowczych. Gdy wiedziała dokładnie, co ma robić, robiła to szybciej niż jakikolwiek inny człowiek w całej Galaktyce.

Pawłysz i Sally dopiero odkręcali swoje hełmy, a ona już zdołała się zorientować, że dziko wyglądający, wynędzniały młodzieniec w zwierzęcej skórze nie był na stacji sam. Poza nim były jeszcze dwie osoby. Chłopiec leżący na kanapce w mesie i bardzo chuda, nieprzytomna dziewczyna ze straszliwie spuchniętą nogą.

— Siadaj i odpoczywaj — zwróciła się do Dicka spokojnym, rozkazującym tonem. — I nie wtrącaj się!

Pawłysz wszedł do mesy, kiedy Dick już posłusznie opadł na fotel.

— Najpierw chłopiec — powiedziała Klaudia do Pawłysza.

— Może jeszcze żyje.

— Nie — powiedział ochryple Dick.

— Sally — Klaudia nie zwróciła na Dicka uwagi. — Przygotuj gorącą wodę. Dużo gorącej wody. I natychmiast odwołaj samokonserwację stacji.

Na szczęście roboty nie zdążyły się jeszcze dobrać do szafy ze sprzętem medycznym i kiedy szła przez mesę do Kazika — dziesięć szybkich kroków — zdołała otworzyć wbudowaną szafę, wyrwać z niej diagnost i rzucić go Pawłyszowi. Była pewna, że Sława złapie go w locie. Naturalnie miała rację.

Dick im nie pomagał. Patrzył, jak szybko i celowo poruszają się ludzie z Ziemi i z każdą minutą coraz bardziej wstydził się swojego zachowania. Zachowania dzikusa, gorzej — zwierzęcia. Ludzie chcieli im pomóc. Ludzie mogli się z początku pomylić, bo każdy mógł się pomylić, gdyby zobaczył takiego potwora jak mieszkaniec osady. Pewnie nawet nie przypuszczali, że ktoś tu może mieszkać, bo i skąd mogli się tego domyśleć. Przecież Siergiejew mówił, że osady prawie nie sposób odnaleźć nawet z pomocą nowoczesnych urządzeń, bo wieś w gruncie rzeczy jest częścią lasu.

Chciał wstać i przyjrzeć się, co ludzie z Ziemi robią z Kazikiem i Marianną. Rozmawiali ze sobą półgłosem, a z ich słów nie dało się wywnioskować, czy pomogą im, czy też jest już na to za późno. Wiedział jednak, że jak będzie siedział cicho i uważnie słuchał, to w końcu wszystkiego się dowie. Siedzieć i nie wtrącać się do niczego, bo i tak uważają go prawie za małpę. Może nawet myślą, że na planecie została ich tylko trójka. Trójka dzikusów. Pewnie się zdziwili, jak do nich krzyknął… Dick siedział więc dalej nieruchomo, starając się dociec sensu słów. Okropnie mu się chciało pić, ale nie poprosił o wodę.

A Pawłysz i kobiety rzeczywiście mówili bardzo mało. Kazik miał prawie niewyczuwalny puls. Stracił tyle krwi, iż można się było dziwić, że w ogóle jeszcze żyje. Cały pokryty był głębokimi ranami: rozerwane powłoki brzuszne, połamane żebra… Te dane podawał diagnost, a oni w milczeniu je rejestrowali. Sally przygotowała wodę, zmontowała aparat do przetaczania krwi, przyniosła i rozcieńczyła uniwersalną plazmę. Zapas zasklepiającego plastra nie wystarczył na wszystkie rany chłopaka, więc Sally na parę minut zastąpiła Pawłysza, kiedy ten uruchamiał syntezator. Na Dicka nikt nie zwracał uwagi. Co prawda raz czy dwa, wchodząc do mesy. Sally zerkała na niego podejrzliwie, ale dzikus siedział jak skamieniały — atak agresji już mu minął. Mimo wszystko znalazła chwilę, żeby wlać do szklanki z wodą parę kropel trankwilizatora i podać ten płyn Dickowi, który posłusznie wziął szklankę, ale nie wypił, dopóki Sally wyraźnie mu tego nie poleciła. Woda była gorzkawa, ale wypił ją do końca. Musiał przecież zachowywać się jak człowiek cywilizowany.

Dziewczyną zajmowała się Klaudia. Pawłysz zajrzał do niej tylko na chwilę. O Mariannę się nie martwił. Przypadek wprawdzie był ciężki, ale wiedział, że wyciągnie ją z niego w ciągu paru godzin. Zakażenie krwi, skrajne wyczerpanie i nic więcej. Przykre, ale dość banalne.

Mariannę rozebrano, a Klaudia przetarła ją wilgotną gąbką. Ciało dziewczyny było tak wychudzone, tak brudne i tak gęsto pokryte bliznami i zadrapaniami, że trudno było określić jej wiek. Mogła mieć piętnaście lat, ale z równym powodzeniem znacznie więcej.

Kiedy zwolnił się aparat do transfuzji, Sally przeniosła go do sypialni i oddała Klaudii, która już wcześniej przygotowała i wstrzyknęła Mariannie roztwór odżywczy. Wszystko byłoby o wiele prostsze, gdyby na stacji były dwa reanimatory. Ale aparat był tylko jeden i potrzebny był chłopcu. Już omotał go czujnikami i wprowadził do głównych naczyń krwionośnych swoje ożywcze macki, po czym wkłuł się do klatki sercowej i zaczął podtrzymywać akcję serca. Pawłysz martwił się, czy nie nastąpiły zmiany w mózgu, bo chłopiec był już w stanie śmierci klinicznej. Dlatego nieustannie kontrolował pracę układu nerwowego.

Dick usłyszał, jak mężczyzna i rosła kobieta rozmawiają w drugim pokoju, koło Marianny. Mówili bardzo cicho i sądzili, że ich nie słyszy. Nie wiedzieli, że Dick jest myśliwym i ma słuch trzykrotnie czulszy niż oni.

Z początku były to zdania pełne medycznych słów. Dick wiedział, że to są medyczne słowa. Z samego tonu zorientował się, że Mariannę wyleczą, ale w ich głosach dźwięczał niepokój, kiedy zaczynali mówić o Kaziku. Ku swemu zdumieniu i przesądnej, nieśmiałej radości Dick zrozumiał, że Kazik nie jest martwy. A może ci ludzie potrafią ożywiać zmarłych? Dick o niczym takim od Starego nie słyszał. Mówiły o tym tylko bajki, które kiedyś opowiadała mu matka.

— Trzeba go nakarmić — powiedziała cicho duża kobieta w sąsiednim pokoju. Malutka kobieta gdzieś wyszła.

Dick zrozumiał, że mówią o nim.

— A nie ugryzie? — jeszcze ciszej, z uśmiechem w głosie zapytał mężczyzna, którego między sobą nazywali Sławą.

— Kłopoty dopiero się zaczynają — odparła kobieta.

— Fenomen Mowgliego?

Dick zdziwił się, że wiedzą o Mowglim, ale zaraz domyślił się, że mają na myśli innego Mowgliego, który żył w lesie i którego wychowały wilki. Nie wiedział tylko o jaki fenomen chodzi. Jednak dźwięk znajomego imienia tak go zaskoczył, że zapomniał się na mężczyznę obrazić.

— Ciekawe, czy on kiedyś widział talerz? — powiedziała kobieta.

„Widział — omal nie odpowiedział Dick. — Łyżkę również”. Też niemądrze.

— Ale przecież on bardzo wyraźnie mówi — powiedział mężczyzna. — A przeżyli tu dwadzieścia lat!

— To jakaś nieprawdopodobna tajemnica — powiedziała rosła kobieta. — Ilu ich jest, jak bytują, gdzie? Jak zdołali zachować ludzką postać czy chociażby odzież?

— Balon — powiedział mężczyzna.

— I porozbijany magazyn… Sława — odezwała się głośniej kobieta. — Ona przytomnieje.

— Dick — usłyszał Dick słaby głos Marianny. — Dick…

Wyskoczył z fotela jak z procy, zapominając o swojej dumie i o tym, że trzeba milczeć. Wbiegł do pokoju. Marianna leżała na łóżku. Okazało się, że rozebrali ją i przykryli.

— Marianna — powiedział, pochylając się nad nią. — Jak się czujesz?

— Dobrze — Marianna otworzyła oczy. — Kazik żyje? Jej wzrok zatrzymał się przez moment na twarzy Dicka, prześlizgnął się po Pawłyszu i znieruchomiał na widok uśmiechu Sally.

— Dziękuję — powiedziała. — Tak się baliśmy, że was nie odnajdziemy…

— Dziecko — powiedziała Sally i nagle się rozpłakała.

— Biedne dziecko! Twój Kazik będzie żył, obiecuję! Wszystko będzie dobrze, naprawdę!

W drzwiach stanęła Klaudia. Milczała.

— Dick wam opowiedział? — zapytała Marianna.

— Nie — powiedział Dick. — Nie było kiedy, a zresztą oni nie pytali.

— Zaszło pewne nieporozumienie — wyjaśnił Pawłysz.

— Ale to już było ostatnie.

— Macie statek, żeby polecieć do osady? — zapytała Marianna. — Nasi tak na was czekają!

* * *

Z Dickiem do osady poleciała Sally. Pawłysz i Klaudia zostali z rannymi.

Dick najadł się, najadł się po raz pierwszy od wielu dni i teraz go mdliło. Nie śmiał się jednak skarżyć, bo Sally bardzo się spieszyła do osady. I Marianna, zanim zasnęła — Pawłysz dał jej silny środek uspokajający — też powiedziała:

— Dick, pospieszcie się, oni tak się denerwują…

Dick pomyślał, że boi się, iż Oleg, nie czekając na nich pójdzie na statek. Lękała się o niego.

Gdyby go tak nie mdliło. Dick nie mógłby się doczekać, aż kuter wyląduje. Teraz było mu wszystko jedno.

Lecieli nisko, pod chmurami, niemal dotykając wierzchołków drzew. Dick dokładnie znał kierunek i był pewien, że trafią. Oglądany z góry las wyglądał jak szarozielone morze.

Przelecieli przez rzekę. Trudno sobie było nawet wyobrazić, że przeprawa przez nią zajęła im trzy dni. To była całkiem wąska rzeka. Z lewej strony przemknęły pnie gigantycznych drzew.

— Byliśmy tam — powiedział Dick. — Na górze.

— Tak — powiedziała Sally. — Widzieliśmy balon, ale nie od razu się zorientowaliśmy. A ja nie uwierzyłam. Dopiero Sława…

— Szkoda — przerwał jej Dick. — Trzeba się było wcześniej domyślić.

Patrzył na jej ręce. Ręce były takie białe i gładkie, że kobieta chyba prawie nigdy nie zdejmowała rękawiczek. Teraz ręce tkwiły na sterach i lekkimi muśnięciami palców zmuszały kuter do wznoszenia się, opadania, zmiany kierunku. Dick zapragnął poprosić Sally, żeby pozwoliła mu poprowadzić, ale naturalnie niczego nie powiedział.

Sally zwiększyła prędkość i zieleń pod nimi zlała się w rozmytą masę, a jednak to właśnie Sally pierwsza spostrzegła polanę w lesie i osadę.

Natychmiast zwolniła, ale mimo tego kuter przeleciał nad osadą i wysforował się tak daleko, że musieli ostro zakręcić, aby wylądować koło palisady. Stary dyżurował przy wrotach z głową przykrytą narzutką z rybiej skóry, bo znów się rozpadało, a on był przeziębiony. Jednak jakiś szósty zmysł kazał mu zrzucić narzutkę akurat w tym momencie, kiedy kuter wyskoczył znad drzew i zaczął zataczać koła nad osadą.

Stary dziko wrzasnął i zaczął bić kołatką na trwogę, jakby wieś atakowała cała horda szakali. Ludzie wyskakiwali z domów i niczego nie rozumieli, bo Stary łomotał, krzyczał i jednocześnie podskakiwał w miejscu, jakby go ukąsiła jadowita żmija.

Sally zobaczyła z góry obszerną polanę ogrodzoną długim, pokrzywionym płotem. Na polanie rosły gdzieniegdzie niewysokie krzewy, ciągnęły się nierówne grządki i leżały plamy kałuż, w których odbijały się chmury.

Zobaczyła też domy, w których mieszkali ludzie. Krzywe, żałosne, powykręcane szałasy stały dwoma rzędami wzdłuż błotnistej uliczki. Dróżka podchodziła łukiem do wrót w płocie i rozgałęziała się, wiodąc do dwóch jednospadowych dachów, nad jednym z których unosił się szary dymek. Jeśliby ktoś chciał umyślnie przedstawić nędzę i ubóstwo ludzkiego istnienia, to z pewnością nie potrafiłby narysować smutniejszego obrazu.

Kuter wylądował koło skrajnego domu.

Sally wyłączyła silnik i popatrzyła na Dicka.

Dick jednak milczał. Sally patrzyła na niego i czuła się jak ostatnia świnia, bo miała na sobie skafander i nie odważyła się go zdjąć. Dick wolno odwrócił się i popatrzył jej prosto w oczy. Dickowi było duszno w kabinie, czuł się bardzo niedobrze, ale resztkami sił usiłował się trzymać, nie dać niczego po sobie poznać. Dziwna rzecz, ale Sally to zrozumiała.

Chłopak zaczął szarpać drzwiczki. Sally pomogła mu otworzyć właz i Dick wyskoczył na zewnątrz. Sally wyszła za nim.

Wówczas zobaczyła dzieci. Dzieciarnia biegła przez błoto, przez kałuże, naga, kudłata i bosa. Malcy krzyczeli i machali rękami.

A za nimi biegli dorośli. Trzy lub cztery kobiety, potem mężczyzna z potężną rudą brodą, z której wystawał jedynie czerwony czubek nosa, a nad nim lśniły błękitne oczy. Jedna z kobiet była bardzo tęga i Sally zdążyła się zdziwić na ten widok. Potem zobaczyła wysokiego, przygarbionego starca z jedną ręką, który kuśtykał, ciężko wspierając się na lasce. Otworzyły się drzwi najbliższego domu i jasnowłosa dziewczyna wyprowadziła z niego niewidomą kobietę, która zdawała się wolną ręką wymacywać drogę przed sobą.

Sally stała, czekając aż wszyscy podbiegną i drętwiała na myśl, że mogli odlecieć i zostawić tutaj tych ludzi.

Zatrzymali się o parę kroków od niej. Było bardzo cicho. Nikt nie powiedział słowa przez całą minutę.

Sally nagle zobaczyła, że tęga kobieta płacze. Płakała bezdźwięcznie, połykając łzy, a jej palce przesuwały się po piersiach, jakby szukały guzika.

Popatrzyła na dzieci. Było ich bardzo dużo. Jakoś nie przychodziło jej do głowy, że ludzie właśnie tutaj, w tej brudnej otchłani mogą płodzić dzieci. Było w tym coś zwierzęcego. Widziała w osadzie nie kontynuację Ziemi, lecz wymierającą garstkę goniących resztką sił pogorzelców.

Ciężką ciszę przerwała niewidoma kobieta.

— Gdzie oni są? — zapytała głośno. — Naprawdę przylecieli?

— Dzień dobry — powiedziała wówczas Sally. Najtrudniej było wypowiedzieć pierwsze słowa. Pierwsze słowo…

— Gdzie jest Kazik? — zapytała tęga kobieta. — Nic mu się nie stało?

— Oni tam zostali, ciociu Luizo — odpowiedział jej Dick. — Wyleczą ich, obiecali.

— Ich życiu nie grozi żadne niebezpieczeństwo — zapewniła ją Sally.

— A Oleg? Gdzie jest Oleg? On poszedł w góry! — krzyknęła nagle wynędzniała stara kobieta. — Trzeba go zawrócić…

— Poczekaj, Ireno — powiedział jednoręki starzec o lasce.

— Mam na imię Borys — tu zwrócił się do Sally. — Jestem tu najstarszy. I w imieniu wszystkich pragnąłbym pani podziękować…

Dick odbiegł za dom i ukradkiem zwymiotował. Nikt tego nie widział.

Sally witała się z wszystkimi po kolei. Każdy podawał jej rękę i przedstawiał się, nawet malutkie dzieci. I w tym ceremoniale było coś, co niweczyło wrażenie spotkania z pogorzelcami. Sally cieszyła się, że nie założyła rękawiczek.

Jej uwagę odwróciło w pewnej chwili straszliwe zwierzę, w którym rozpoznała potwora zabitego przez Pawłysza. Potwór otoczony całym stadem nieco mniejszych od siebie koszmarków groźnie galopował ku grupie ludzi otaczających kuter. Sally chciała krzyknąć, ostrzec ludzi, ale jakiś dzieciak wybiegł potworowi naprzeciw, krzycząc przenikliwie.

— Odejdź, Kozo, ludzie do nas przylecieli! Odejdź, głupia!

Potwór, który miał tak dziwne imię, nagle zatrzymał się i zaczął cofać.

A jedno z koźląt, które w żaden sposób nie mogło zrozumieć, dlaczego je odpędzają, maleńka chroma dziewczynka odciągnęła za długie uszy.

„No jasne — zrozumiała nagle Sally — jeśli oni tu żyją, w trudnych warunkach, ale jak ludzie, to muszą oswajać zwierzęta, chodzić do lasu, uprawiać ziemię. A czego ja się spodziewałam?”

— Jeśli nie czuje się pani zbyt zmęczona — powiedział jednoręki starzec — to mielibyśmy prośbę. Siergiejew i Oleg wyprawili się w góry, żeby dotrzeć do „Polusa” i wywołać was przez radio. Ale w górach jest bardzo zła pogoda…

* * *

W dwadzieścia minut później kuter ponownie wystartował. Dickowi zrobiło się lepiej, więc poleciał z Sally. Znał drogę, którą za pierwszym razem szli z osady do „Polusa”.

Wielu chciało polecieć na poszukiwanie Olega i Siergiejewa, zwłaszcza dzieci, matka Olega też się rwała, ale Stary powiedział:

— Daj spokój. Ireno. Poradzą sobie bez ciebie. — Obrócił się do Sally i poprosił: — Wracajcie jak najszybciej.

Powiedział te zwyczajne słowa bardzo poważnym tonem, starając się zachować nie tylko własną godność, lecz również godność całej osady. Stał bardzo prosto. Dick nigdy nie przypuszczał, żeby Stary mógł się tak wyprostować. Jedyną ręką wspierał się na gałce laski. Dzieciarnia przestała hałasować i skakać wokół kutra, a matka Olega wolno cofnęła się do pozostałych.

— Dobrze, Borysie — odparła Sally równie poważnie. — Postaramy się jak najszybciej ich odnaleźć.

Kiedy kuter wystartował, Dick powiedział:

— Widzisz te czerwone skały? Musimy lecieć w tamtą stronę. Za nimi jest jaskinia, w której za pierwszym razem nocowaliśmy. Nie spiesz się, bo zgubię drogę.

Kuter leciał bardzo wolno, ale i tak niebawem dotarł nad wąwóz, którym płynął bystry strumień. W wąwozie snuły się strzępy mgły przemykające nad zwałami śniegu i Dick pomyślał, że Oleg nie miał tu łatwej drogi.

Wznieśli się nad płaskowyż. Dick rozpoznał miejsce, w którym znalazł manierkę koniaku, a potem miejsce, gdzie zginął Tomasz.

— Tutaj zginął Tomasz — powiedział. — Olega ugryzła śnieżna pchła, Tomasz go nie puszczał i sam zginął.

Sally skinęła głową, chociaż po raz pierwszy usłyszała o Tomaszu. Wiedziała, że jeszcze nieraz tę historię usłyszy i Tomasz stanie się jej równie bliski jak żywi.

Kuter sunął jakieś sto metrów nad śniegiem, potem Sally opuściła go jeszcze niżej i całkiem zwolniła, gdy dostali się w gęste chmury. Bała się przegapić ludzi.

— Oni powinni być już dalej — powiedział Dick. — Pewnie już dochodzą do „Polusa”. Jeśli dotarli na miejsce, to pół biedy. Mogą przeczekać złą pogodę na statku.

Sally omal mu się nie przyznała: „A my chcieliśmy „Polusa” wysadzić w powietrze”. W porę się jednak powstrzymała. Dick by podobnego świętokradztwa nie zrozumiał. Jak człowiekowi wychowanemu w lesie wytłumaczyć, co to jest instrukcja?

Po dalszych kilku minutach przebili chmury i znaleźli się pod granatowym, rozgwieżdżonym niebem.

Dick był na razie spokojny. Czekał na pojawienie się „Polusa”.

Statek leżał w kotlinie, dokładnie taki sam jak rok temu. Zatoczyli nad nim koło. Śladów Siergiejewa i Olega nigdzie nie było widać.

— Może są w środku? — powiedział Dick. — Jest bardzo zimno.

Sally wylądowała obok włazu, z którego zwisał trap pozostawiony przez lekkomyślnego Pawłysza. Dobrze, że Sława jest taki lekkomyślny, pomyślała Sally.

Obiegli statek, zajrzeli do sterówki i magazynu, potem zajrzeli do przedziału, w którym stał kuter planetarny, ponieważ Oleg z Siergiejewem mogli tam wejść, żeby nawiązać łączność.

Nie znaleźli nikogo.

Wyszli z „Polusa”. Dick ponuro milczał. Dookoła panowała złowieszcza kosmiczna cisza.

— Będziemy szukać dalej? — zapytał po chwili Dick, lękając się, że Sally odpowie: „Zmęczyłam się, trzeba wracać”. Przecież Oleg i Siergiejew byli dla niej obcy.

— Poczekaj — odparła Sally. — Najpierw porozumiemy się z bazą.

Uruchomiła nadajnik i powiedziała Pawłyszowi, że była w osadzie, a teraz poleciała do „Polusa”, ale nie znalazła ludzi. Potem zapytała, jak się czują dzieci. Dick lekko się uśmiechnął: mówić o Mariannie „dziecko”! Śmieszne.

Pawłysz odparł, że wszystko w porządku i dodał:

— Lećcie tu jak najszybciej. Zmienię was.

— Nie czuję się zmęczona.

— Zapomniałaś, że mam bioindykator. Bez niego ich nie znajdziecie. Mogli zabłądzić, mogło ich zasypać śniegiem.

— Masz rację — zgodziła się Sally.

— Co on ma? — zapytał Dick z nadzieją.

— Przyrząd, który odnajduje materię organiczną.

Sally zorientowała się, że Dick nigdy nie słyszał tego słowa i zaczęła szukać jakiegoś zastępczego wyrazu, ale Dick powiedział:

— Zrozumiałem.

Naprawdę zrozumiał. Veitkus uczył ich chemii. Kuter ostro wzniósł się nad kotliną.

— Tylko poproszę cię, żebyśmy nie lecieli prosto, tylko najpierw zrobili koło nad górami — powiedział Dick.

— Pawłysz ma rację, z bioindykatorem będzie łatwiej.

— Wiem — powiedział Dick.

— Dobrze — zgodziła się Sally.

Dick też ma rację. Nikt tego wprawdzie głośno nie powiedział, ale wszyscy doskonale rozumieli, że jeśli ludzie zabłądzili, to przy tym mrozie o ich życiu decydowały minuty. Naturalnie, gdyby na miejscu Sally znalazła się Klaudia, nigdy nie zgodziłaby się tracić czasu na bezproduktywne krążenie nad górami. Przekonywałaby wszystkich, że dla dobra samych zaginionych lepiej poświęcić pół godziny na lot do stacji, a potem użyć bioindykatora. Ale Sally nie była tak rozsądna. Polecieli więc w dół zygzakiem, przeczesując pas o szerokości paru kilometrów.

I dobrze zrobili.

Kiedy już zbliżali się do górnej granicy chmur i zrozumieli, że trzeba będzie przerwać poszukiwania, bystrooki Dick zobaczył daleko z prawej czarny punkcik na śniegu.

— Zawróć! — krzyknął.

Punkcik był nieruchomy. Sally też go spostrzegła i tak gwałtownie skręciła, że Dick ledwie utrzymał się w fotelu.

Punkt szybko się powiększał i w pewnej chwili spostrzegli, że się porusza. To była dziwnie bezkształtna bryła, która zdawała się rosnąć i puchnąć. Już będąc blisko zorientowali się, że tworzy ją dwóch ludzi, którzy padając i znów się podnosząc, byli tak mocno ze sobą sczepieni, że wyglądali jak jedna istota.

Kiedy kuter opadł na śnieg o dwadzieścia metrów od Olega i Siergiejewa, ale ci wcale tego nie zobaczyli, bo oślepli od śnieżnego blasku. Na oczach Dicka i Sally, którzy wyskoczyli z kutra, obaj znów upadli i z trudem, głucho warcząc, zaczęli podnosić się na klęczki.

— Oleg! — krzyknął Dick, rzucając się ku podrygującemu kłębkowi ciał. — Oleg, jestem tutaj! Słyszysz mnie? Oleg, to ja!… To my! Przylecieliśmy!

Загрузка...