O zmroku, jak przewidywał Tomasz, dotarli do skał.
Las nie dochodził do skał, ich purpurowe zęby sterczały z nagiej, pokrytej plamami porostów doliny, a strzępy chmur przelatywały tak nisko, że kamienne zębiska rozpruwały im brzuchy i znikały w ich szarym tumanie. Tomasz powiedział, że jaskinia, w której nocował poprzednim razem, jest sucha i łatwo do niej dotrzeć. Po pięciu godzinach szybkiego marszu wszyscy, oprócz Dicka, byli bardzo zmęczeni. Dick, jeśli nawet się zmęczył, nikomu się na to nie uskarżał, tylko szczerzył zęby.
— Wtedy było znacznie zimniej — powiedział Tomasz. — Uznaliśmy wówczas, że w mróz łatwiej będzie przedostać się przez bagno. Ale przełęcz była zamknięta. Pamiętam, że jak tędy szliśmy, to pod nogami chrzęściło. Przymrozki.
Między wędrowcami a skałami leżała okrągła biaława plama o średnicy jakichś dwudziestu metrów.
— To tutaj chrzęściło? — zapytał Dick, który szedł przodem. Zatrzymał się gwałtownie na skraju plamy. Jej powierzchnia lekko połyskiwała jak kora sosny.
— Tak. — Tomasz stanął obok Dicka.
Oleg został w tyle. Godzinę temu wziął od Marianny worek, żeby jej pomóc. Marianna nie chciała mu go dać, Dick tylko wyszczerzył zęby, a Tomasz powiedział:
— Słusznie. Jutro ja ci pomogę, a potem Dick.
— Po co pomagać? — powiedział Dick. — W nocy rozdzielimy między sobą połowę jej worka. Jej będzie lżej, a my też nie zauważymy różnicy. Wcześniej trzeba było o tym pomyśleć. Dwa miesiące się przygotowywali, o nie pomyśleli.
Ciekawe, kto niby miał myśleć? Z ciebie taki sam myśliciel, jak z reszty, pomyślał Oleg. A nieść trzeba było niemało. Chociaż Dick mówił, że nie ma sensu ciągnąć ze sobą jedzenia, bo on zawsze coś po drodze upoluje,
To na wszelki wypadek wzięli wędzone mięso, suszone kłącza i grzyby. Najwięcej jednak ważyło drewno, bez którego ani wody się nie zagotuje, ani zwierza nie odpędzi.
— Wiesz, do czego to jest podobne? — powiedziała Marianna, dopędzając mężczyzn. — Do kapelusza grzyba. Ogromnego grzyba.
— Możliwe — powiedział Dick. — Lepiej go obejdźmy.
— Po co? — zaoponował Oleg. — Na piargi trzeba się będzie wdrapywać.
— Spróbuję, dobrze? — powiedziała Marianna, przyklękając i wyciągając zza paska nożyk.
— Co chcesz zrobić? — zapytał Tomasz.
— Odetnę kawałeczek i powącham. Jeśli ten grzyb jest jadalny, to można by nim nakarmić całą wioskę.
— Lepiej go nie ruszać — powiedział Dick. — Nie podoba mi się twój grzyb, jeśli to w ogóle jest grzyb.
Ale Marianna już wbiła nożyk w krawędź plamy. Odciąć jednak nic nie zdążyła — ledwie zdążyła wyrwać nóż. Białawo plama nagle wzdęła się, zadygotała i ruszyła wysoką falą w jej stronę. Dick gwałtownie pociągnął dziewczynę na siebie i potoczył się z nią do tylu. Tomasz również odskoczył i uniósł kuszę. Dick, siedząc na kamieniach, roześmiał się na całe gardło.
– Żeby go zabić, potrzebna jest strzała wielkości domu. Albo i większa!
— Przecież mówiłam, że to grzyb — powiedziała Marianna. — Niepotrzebnie się wystraszyłeś. — On pachnie jak grzyb.
Drgawki wstrząsały białą plamą. Fale rodziły się w jej środku i toczyły ku krawędziom, jak kręgi na wodzie od wrzuconego do niej kamienia. Środek grzyba wciąż się unosił i unosił, jakby ktoś, bijąc głową, usiłował wydostać się na zewnątrz. Potem od środka rozbiegły się ciemne pęknięcia, które rozszerzały się tak długo, aż cała powierzchnia grzyba rozpadła się na ogromne spiczaste płatki. Płatki zaczęły się unosić i odchylać do góry i wreszcie utworzyły kielich gigantycznego kwiatu.
— To jest piękne — powiedziała Marianna. — To jest po prostu piękne, prawda?
— A ty chciałeś po nim spacerować powiedział Dick do Olega. Powiedział to tonem starszego, chociaż byli rówieśnikami. Obaj mieli po dwa lata, kiedy ich nieśli przez przełęcz.
Tomasz zarzucił kuszę na plecy i podniósł z ziemi nożyk Marianny.
— Naturalista też powinien czasem najpierw pomyśleć, a dopiero potem przeprowadzać doświadczenia.
— On nic nam nie może zrobić powiedziała. Marianna. — On pokazuje nam, jaki jest piękny!
— Jeśli tylko nie ma w nim pasożytów — powiedział Dick. — No to jak, idziemy? Bo zrobi się ciemno, nie znajdziemy jaskini i wszystkie plany diabli wezmą. A przecież umyślnie wyszliśmy tak, żeby zanocować w znanym miejscu.
Obeszli grzyb po piargu. Oleg z góry usiłował zajrzeć do wnętrza kwiatu, ale było tam ciemno i pusto. Płatki stopniowo się zamykały i gigantyczny grzyb zaczynał się uspokajać.
— Jak go nazwiemy? — zapytała Marianna.
— Muchomor — powiedział Tomasz.
— Muchomor to grzyb?
— Oczywiście — odparł Tomasz. — Duży i trujący. Z czerwonym kapeluszem upstrzonym białymi plamkami.
— Nie bardzo podobny — zauważył Dick.
— Ale ładnie brzmi — ucięła Marianna.
Od dawna się już tak utarło, że nazwy nieznanym rzeczom nadawał Tomasz. Były to nazwy stare, nie zawsze zupełnie odpowiednie, ale po co wymyślać nowe? Żeby tylko była jakaś podobna cecha. Grzyby rosną w ziemi i można je suszyć, a zatem pomarańczowe lub niebieskie kule, które zakopują się w ziemi, ale które można suszyć i jeść, gotować i smażyć, jeśli się je uprzednio porządnie wymoczy, nazwiemy grzybami. Szakale chodzą stadami, żywią się padliną, są tchórzliwe i żarłoczne. I nieważne, że szakale to gady. Niedźwiedź jest wielki i ma długą, kosmatą sierść, chociaż ta jego sierść to cienkie pędy rozmnażającej się przez rozsiewanie jadowitych igiełek rośliny, której źdźbła przypominają zielonkawe włosy.
Oleg zasapał się, wdrapując się po piarżysku. Kamienie usuwały mu się spod nóg, worek Marianny ciążył w ręku własny przytłaczał ramiona. Oleg liczył kroki i zastanawiał się, gdzie jest ta diabelna jaskinia. Powietrze zaczynało już niebieszczeć, dzień i tak był pochmurny, a teraz wszystko zaczynało się rozpływać w szarawej mgle unoszącej się nad ziemią. Już najwyższy czas znaleźć kryjówkę, bo nawet Dick nie odważy się nocą pójść do lasu albo w step, W ciemnościach wychodzą na żer zwierzęta nocne. Ci, którzy wychodzą nocą za ogrodzenie, nie wracają. A tutaj, z dala od wioski… Oleg odwrócił się. Wydało mu się, że ktoś za nim idzie. Nie, to tylko mgła. Nawet nie zauważył, jak przyspieszył kroku, kiedy. Tomasz zbeształ go półgłosem:
— Nie pchaj się, bo mnie przewrócisz. Zachowuj odstęp.
A jednak Oleg nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ktoś mu depcze po piętach.
Plecy Tomasza znikły, bo wyprzedził on Mariannę. Teraz przed oczami majaczyły wąskie dziewczęce plecy, wąskie nawet w ciepłej kurtce. Marianna potyka się, bo źle widzi w półmroku. Aggie powiedziała, że to kurza ślepota, ale nie zwyczajna, tylko endemiczna. „Endemiczna, to znaczy właściwa dla danego terenu” — zabrzmiał w uszach głos Starego, jakby nauczyciel stał obok.
— Wziąć cię za rękę? — zapytał Oleg.
Szli we dwójkę przez nieprzeniknioną mgłę, tonąc w niej po kolona.
— Nie — odparła Marianna. — Dziękuję.
— Stójcie! — Odległy głos Dicka brzmiał głucho i niewyraźnie. — Skały.