Chcieli zacząć przeprawę przez szeroką odnogę z nastaniem świtu, ale kiedy wzmacniali nadwerężoną przez noc wysepkę, Marianna zasnęła. Przez całą noc nie zmrużyła oczu, a teraz rozgrzała się i zasnęła. Chłopcy nie chcieli jej budzić, odeszli o parę kroków i czekali, aż się obudzi.
— Jesteś zmęczony? — zapytał Dick.
Kazik zdziwił się. Dick nigdy o takie rzeczy nie pytał. Jeśli mężczyzna poczuł się zmęczony, to jego sprawa. Jeśli on był mocno zmęczony, to Dick brał od niego plecak lub upolowaną zdobycz. Nic nie mówił, tylko po prostu brał. „A może on też się zmęczył?” — pomyślał, a na głos powiedział:
— Nie za bardzo, a zresztą niewiele już zostało.
Dick klepnął go po ramieniu. Kazik pomyślał, że oto siedzą obok siebie, a Dick nie wie, jak on bardzo go kocha. Kocha najwięcej ze wszystkich, nawet bardziej niż Mariannę i ciotkę Luizę, dlatego że chce być taki sam jak on — silny i małomówny. Dobrze byłoby przyjaźnić się z nim również na Ziemi. Szybko przecież dorośnie, a Dick wtedy też będzie jeszcze niestary. Mogą razem udać się w wielką podróż.
— A może kiedyś wejdziemy na Everest — powiedział na głos.
— Ty ciągle z tym Everestem — mruknął Dick, który zorientował się, że Kazik znów myśli o Ziemi.
— No, na polowanie — wyjaśnił Kazik.
— Tam nie wolno chodzić na polowanie — powiedział Dick. — Pytałem Starego. Na Ziemi nikt nie poluje. Nie chcę na Ziemię.
— Nawet popatrzeć?
— Popatrzeć można — zgodził się Dick. — Tylko zostać tam bym nie chciał. Nudno. Tego nie wolno, tamtego nie wolno… Oni tam siedzą w czystych domach i boją się mikrobów.
— Jakby się bali — zauważył rozsądnie Kazik — to byśmy tu nie przylecieli.
— A co my mamy z tym do rzeczy?
— A to, że my, to właśnie oni. Jedno i to samo. Dokąd teraz idziemy? Do nich. To znaczy do siebie. Tak to rozumiem. Jest tak, jakbyśmy zabłądzili w lesie i teraz chcieli się z niego wydostać. Oni wszyscy są silni i piękni jak na fotografii.
— A my jesteśmy dla nich brudni — powiedział Dick.
Kazik się z nim nie spierał, ponieważ rozumiał, dlaczego Dick tak mówi. Wcale to nie pomniejszało jego miłości do Dicka, tylko czyniło jeszcze bliższym. Dick bał się ludzi z Ziemi, bo im zazdrościł.
— My też nie będziemy tam należeć do ostatnich — powiedział.
— Gdzie?
— Na Ziemi. Tam nasze zdolności bardzo się przydadzą. Będziemy zwiadowcami. We Flocie Dalekiego Zasięgu.
— Wezmą nas, akurat… Oni się przecież od kołyski uczą! — wydusił z siebie Dick.
— Chłopcy — odezwała się Marianna. — Dlaczego nie płyniemy?
— Obudziłaś się? — Dick w stał. — Postanowiliśmy trochę odpocząć, bo przeprawa będzie trudna. Jak noga?
— Lepiej — skłamała Marianna.
— Chcesz pić?
— Daj.
Dick przyniósł jej wody w skorupie i podtrzymał głowę, żeby łatwiej jej było pić. Kark dziewczyny był bardzo gorący. Dick bał się o nią, bo zupełnie nie mieli lekarstw. Marianna zawsze mu się podobała, najbardziej ze wszystkich w osadzie, ale doskonale wiedział, jak to jest między nią a Olegiem. Uważał to za niesprawiedliwe, ale nie czuł się skrzywdzony. Skoro oni tak chcą, to niech tak będzie.
Zepchnęli wysepkę na wodę i zaparli się żerdziami w miękkie dno. Żerdzie grzęzły w nim i było trudno się odpychać. Potem zaczęło ich coraz bardziej znosić. Brzeg oddalał się, ale ten, do którego chcieli dotrzeć, oddalał się również, ponieważ rzeka stawała się przed ujściem do jeziora coraz szersza. Żerdzie przestały sięgać dna i Dick z Kazikiem zaczęli wiosłować szerokimi, sztywnymi liśćmi, które znaleźli na brzegu. Prąd był silny i trudno się było zorientować, czy to wiosłowanie cokolwiek pomaga. Raczej nie pomagało.
Zziajali się i zmęczyli. Marianna denerwowała się, że nie może pomóc, jeden z pni odwiązał się i stracili mnóstwo czasu zanim zasupłali porwaną linkę i przymocowali go na miejsce. Tymczasem zniosło ich jeszcze niżej. Z prawej strony rozciągało się jezioro, szare i gładkie z rozsianymi po nim wysepkami, a dalej siny obłok przesłaniający przeciwległy brzeg.
Przeniosło ich nad mielizną, ale nie zdołali się o nią zaczepić, bo Dick zbyt silnie nacisnął na żerdź, złamał ją i omal nie wpadł do wody. W dodatku wysepka stanowiąca rdzeń tratwy zaczęła się rozpełzać i tylko pnie utrzymywały w kupie masę błota i splątanych korzeni. Za tratwą po rzece płynął długi ogon gałęzi i wodorostów.
Brzegi gwałtownie rozeszły się na boki, zawiał wiatr zupełnie inny niż w lesie, ostry i wilgotny, tratwa zachybotała się i zwolniła. Rzeka została za nimi.
— Co się stało? — zapytała Marianna.
— Nic — odparł Dick. — Płyniemy.
— Tak jest nawet lepiej — dodał Kazik. — Tu prąd jest znacznie słabszy. Damy radę.
Prąd jednak mimo wszystko był i odpychał ich coraz dalej od brzegu, dopóki nie natknęli się na mieliznę, która leżała na ich kursie niczym płaska, ledwie wystająca nad powierzchnię wody piaszczysta wysepka.
Rozpalili na niej ognisko. Dobrze jeszcze, że ognia starczyło, żeby zagrzać wody dla Marianny. Dick z Kazikiem napili się prosto z jeziora. Umyślnie pili bardzo dużo, bo jak się człowiek opije wody, to zapomina o głodzie. Inna rzecz, że im się to nie udało.
Wieczorem Dick próbował zapolować na ryby, bo zostało mu jeszcze parę strzał. Nigdy jednak przedtem nie strzelał do ryb z kuszy i dlatego chybiał. A blastera nie chciał użyć, bo nie wiedział, ile jeszcze ładunków w nim zostało i obawiał się, że niedługo w ogóle przestanie strzelać.
Noc mieli trudną. Zerwał się silny wiatr i fale przetaczały się przez wysepkę. Tratwę znosiło i ciągle ją trzeba było przesuwać żerdziami na mieliznę. A kiedy fale jeszcze bardziej się wzmogły, Dick i Kazik weszli do zimnej wody i podtrzymywali tratwę. Marianna również nie spała.